POLE / Nr 1 (4) / 2024

Andrzej Łuczeńczyk


Wyzwanie

Słońce przedwieczoru ogarniało rozległą równinę, w jego pełnym jeszcze blasku niepowstrzymanie zdawały się przesuwać samochody, niepowstrzymanie, naprzeciwko siebie i przed siebie, autostradami z północy na południe i z zachodu na wschód, zza horyzontu się wyłaniającymi i za horyzontem niknącymi. Szum tylko, ledwie szum, choć w każdym ręce i nogi, oczy i uszy, i wola jeszcze, jakkolwiek by ją nazwać — najprawdziwiej ich własna, niepojęta wola, która nakazuje im wciąż przed siebie. Wśród nich też —

 

— Nie znikaj więcej tak. Możesz zwyczajnie odejść, kiedy tylko chcesz, nic nawet nie mówiąc, ale nie znikaj…

 

Sam. Jego samochód wśród wszystkich innych. Gdyby wiedzieli? Że w ogóle, że tuż obok, samochód z przodu lub z tyłu? Myśleć tak, pragnąć nawet, żeby tak gotowi może nawet i wszyscy, ale że już, że jest i można zobaczyć — zatrzymanie się tylko czy i odstąpienie? Potem dopiero —

 

— Nie szukałam cię, myślałam tylko o tobie, nie wiem, dlaczego zaszłam tutaj…

 

Ty, choćby, kobieto z kobiet? Gdybyś wiedziała, gdybyś teraz oto dowiedziała się, że tam, tuż za horyzontem? A jeszcze i to, że obok ciebie —

 

— Nie…

Ręka kobiety zsunęła się bezwładnie, cofnęła się zaraz szybko z ramienia mężczyzny, a ona sama zaczęła bezwiednie odstępować. Potrąciła krzesło przy sąsiednim stoliku, niczego nie pojmując odstępowała dalej, wciąż jakby jeszcze przy stoliku, do którego przed chwilą podeszła, i wciąż jeszcze razem z mężczyzną, który tam siedział, odwrócony teraz do niej plecami, zapatrzony przed siebie, w niknącą za horyzontem autostradę. On przecież, musiała się przemóc, odstępowała już tylko niezmiennie i powoli, on, od wczorajszego przedwieczoru, kiedy podniosła nagle wzrok i ujrzała jego, blisko, nic o niej wówczas jeszcze nie wiedzącego, ale zaraz, i coraz bardziej, razem od bardzo dawna, najzwyczajniej już wreszcie, że od zawsze, i teraz już chwila do chwili o dzień do dnia.

— Ty wiesz, że za oknem mogłyby teraz zacząć dziać się dziwy, jakie nie działy się na tym świecie od początku jego istnienia?

Mężczyzna otworzył oczy, spojrzał na ciemne, zasłonięte firanką okno.

— I co?

Nisko nachylona nad nim kobieta uśmiechnęła się, przyrzekła sobie i nakazała, już chyba wtedy, gdy spojrzeli na siebie po raz pierwszy, że nigdy nie sięgnie spojrzenia mężczyzny, nie zbliży się tam nawet ścieżką w letnie przedpołudnie, i on nigdy nie będzie też o tym wiedział.

— To właśnie, że nic…

Roześmiali się niegłośno i z rozbawieniem, kobieta przytuliła się do mężczyzny i nie widziała, jak po chwili, wciąż tak samo pogodnie uśmiechnięty, spojrzał na zegarek i zaraz potem ledwie zdążył ubiec jej nagłą czujność, aby znów znaleźć się tutaj.

— Popatrz — znowu wskazała okno kobieta i nadchodzący już za nim świt. — I wyobraź sobie, że tam pory roku jedna po drugiej za każdym mrugnięciem oczami. Nie zatrzymać ich na dłużej, wiosna — lato — jesień — zima… A moja córeczka gdzieś tam mocno i spokojnie śpi — jeszcze bardziej przysunęła się do mężczyzny, podciągnęła kołdrę i oboje dobrze okryła.

— Twoja córeczka? — mężczyzna jakby nasłuchiwał.

— Tak. Nie wiem, gdzie jest, najlepiej, gdyby gdzieś bardzo daleko, lecz na pewno mocno i spokojnie teraz śpi.

— Nie wiesz, gdzie jest?

— Nie wiem — mówiła półgłosem, nie otwierając oczu, palce jej delikatnie gładziły ramię mężczyzny. — Nigdy nie chciałam tego wiedzieć, nie mogłabym.

— Dlaczego? — mężczyzna już nie próbował zrozumieć tego, co usłyszał, może tylko mocniej przytulił kobietę.

— Najprostsze i najzwyklejsze ze wszystkiego, co tylko może być. Chciałam po prostu stać się kobietą. Być nią. Musiałam więc urodzić dziecko, i powinna to być córka. Stało się też tak, jak musiało się stać. Urodziłam. Córeczkę. Ale mogłam ją tylko urodzić. Tych kilka dni, kiedy byłyśmy obie niby razem… gdyby tylko mogła, to już czwartego dnia poszłaby w jakąś swoją stronę. Nie wiemy o sobie nic, ona o mnie przecież zupełnie, ale teraz śpi mocno i spokojnie, a za kilka godzin będzie miała słoneczny dzień.

— Nigdy nie zapragnęłaś, żeby…

— Nie — przerwała kobieta. — Nigdy. Śpijmy już. Od wczoraj wiele jest zresztą inaczej, zupełnie inaczej…

Napili się zimnego, cierpkiego napoju i na powrót ułożyli się wygodnie na leżakach. Kobieta z zaciekawieniem patrzyła na przeciwległy brzeg basenu, gdzie od dłuższego już czasu dwudziestoletnia może dziewczyna i dwóch jej rówieśników skakali z niewielkiej trampoliny.

— Potrafiłbyś tak? Ja nigdy. Nie, żeby jakiś lęk, ale wyuczenie się pewnych rzeczy…

— Myślę, że potrafiłbym — obojętnie odpowiedział mężczyzna. — Teraz dopiero uważniej nieco przyjrzał się trampolinie i skaczącym.

— Ale nie teraz — półgłosem, stanowczo i zarazem prosząco powstrzymać go jakby chciała kobieta, i mężczyzna spojrzał na nią, ze zdumieniem. — Zwyczajne, babskie zapytanie, nie jest więc jeszcze źle i możesz się nawet śmiać. Ale naprawdę fajnie też, że coś takiego potrafisz i kiedyś będę mogła to zobaczyć. Ile masz lat?

— Trzydzieści trzy.

— A ja trzydzieści… — założyła ręce pod głowę, patrzyła gdzieś poza i ponad gęsto otaczające ze wszystkich stron basen niewielkie drzewa o drobnych, połyskliwych liściach. — Oboje mieliśmy kiedyś po dziesięć lat mniej, no nie?

— Trzydzieści trzy… — powtórzył mężczyzna. — A imię…

— Niech jeszcze pozostanie, gdzie jest — stwierdziła po chwili kobieta. — Potem coś wymyślimy, aby mogły się spotkać, twoje imię i moje.

Mężczyzna usiadł, sięgnął po papierosy. Kobieta potrząsnęła głową, upiła tylko trochę napoju.

— Mówiłaś, że nigdy nie pragnęłaś. Nigdy nie pragnęłaś, żeby… Ale czy nie chciałabyś zobaczyć choćby swojej córki? Zobaczyć ją, i na tę tylko chwilę wiedzieć, że to ona…

— Nie — odpowiedziała kobieta, starała się mówić jak najbardziej rzeczowo, spokojnie i w zaufaniu jakby tłumaczyć. — Nie, bo ani ja dla niej, ani ona dla mnie nie stanowimy niczego takiego jak wczoraj, dziś i jutro. Nie rozumiesz? Nie zrozumiesz.

— Gdybyś jednak czegoś zapragnęła, czy choćby tylko zechciała — mężczyzna zawahał się — to wówczas mógłbym ci może pomóc…

— Nie — kobieta była już stanowcza. — Powiedziałam też zresztą, że od wczoraj wiele jest już inaczej. Zupełnie inaczej. Spotkałam ciebie. Musiało to już od dawna, od zawsze nawet być we mnie, ale wczoraj dopiero, ty… To oczywiste, że muszę mieć syna, razem, zawsze, ja i on. Ty — nie wiem gdzie, zawsze blisko i zawsze z nami, ale gdzie — nie wiem, może to tylko — jeszcze nie wiem… — Ujęła za rękę zasłuchanego jakby, wpatrzonego w nią mężczyznę. — Będę więc miała syna. Noc, co była. Jestem tego pewna, pewna po prostu tego, co tam, w środku — lekko złożyła rękę na brzuchu. — Wyjeżdżasz jutro? A ja może dopiero pojutrze, jeszcze dzień sama tutaj…

 

I to ten mężczyzna siedział teraz przy stoliku, w kawiarni na ostatnim, dziesiątym piętrze motelu, zapatrzony bez reszty w niknącą za horyzontem autostradę. Ten. Do niego podchodziła. On. Niemożliwe przecież — mocno zacisnęła powieki, niemożliwe przecież — a jednak. Jak wobec wszystkich mogłaby twierdzić, że ten oto mężczyzna jest tym i tylko tym, to jednocześnie z całą powagą musiałaby zgodzić się, że nim nie jest. Że to na pewno nie on. Z miejsca przy barze mogła widzieć dokładnie całą salę, tamten stolik — na odczekanie, na odczekanie jeszcze choć trochę — prawie że omijała spojrzeniem, ze zdumieniem też już zorientowała się, że wskazała alkohol, jakiego nigdy nie pijała, a raczej piła raz i więcej już nigdy, i poprosiła, aby podano jej co innego. Ręka ze szklaneczką wstrzymała się jednak, gdy zobaczyła, że mężczyzna przy stoliku na wpół bezwiednie w swoim zapatrzeniu powstaje, i po chwili dopiero, gdyby przypadkiem odwrócił się, mógłby spostrzec siedzącą przy barze kobietę. Zapalił papierosa, starannie ustawił, a potem tak samo odłożył zapalniczkę. Znów tam, gdzie coś po prostu teraz już istniało. Po chwili podejść znów, czy poczekać tutaj? Warte, warte dobrego uśmiechu, choć na długo zapewne pozostanie też i niepojęte, co zaistniało, ale teraz wszystko już na swoim miejscu, że odwrócić się, i zawołać, i skinąć ręką, że tutaj.

— To samo — powiedział mężczyzna do barmana, wskazując szklaneczkę kobiety.

Z niedowierzaniem patrzyła na dopalającego się papierosa — przed chwilą dopiero jakby go przecież zapalała, pusta już prawie była też szklaneczka. Obejrzała się ostrożnie na salę, widziała stolik i puste krzesło przy nim, i ten spokój, nie jej jakby i nie z niej, którym targnąć i wstrząsnąć, z jakim zwracała się do mężczyzny.

— Dlaczego tak? — zapytała. — Tam — wskazała głową salę i stolik. — I przedtem, zanim tutaj? Nie musisz niczego wyjaśniać, ale… — dłonie mężczyzny z krótko przyciętymi, wypielęgnowanymi paznokciami, przez opaloną skórę tak wyraźna nieregularna siatka żył, powolne zbliżenie ręki, dotknięcie — połyskliwie w tym świetle spływa krew, żywa krew, co wiele by wreszcie jakoś utwierdziła. Krew, i bólu przy tym trochę, bardzo krótko, nim pierwsza kropla skapnęłaby z dłoni. — Coś się tutaj działo… — dokończyła z wysiłkiem, bezradnie, bierna jakby już na wszystko, cokolwiek miałoby się jeszcze zdarzyć.

— Czasami dzieje się właśnie tak, coś takiego — z namysłem odpowiedział mężczyzna. Kobieta zgodziłaby się, mogłaby sobie nawet przypomnieć, że były jakieś słowa, kiedy odchodził, tak jak i tutaj już, przy stoliku, jakieś słowa, tylko tyle, a wystarczyłoby. Powiedział jednak z namysłem to, co powiedział.

— Ty też?

— Czasami też — widział ulgę i znów bliskość kobiety, omal nie roześmiał się, że oto przecież zrozumienie; jak nieme spotkanie się dwóch cieni. Tym mogłoby to teraz być.

— Mocne to było — potrząsnęła głową kobieta. — Bardzo mocne. Ale czasami coś takiego musi się też chyba zadziać. Jak myślisz?

— Pewnie tak — zgodził się mężczyzna.— Dobrze już?

— Jakby nigdy nic. A zarazem i bardzo wiele — roześmiała się. — Jakby nie bardzo wiadomo jak przebyte coś, co już bardzo daleko, i teraz dopiero, jak ciężkie było do przebycia…

— Napijesz się jeszcze?

— Nie… — odpowiedziała w zamyśleniu, a mężczyzna patrzył na nią uważnie. Powinnam chyba trochę odpocząć. Sama — mówiła półgłosem, jakby bezwiednie powtarzając spokojne przykazanie. — Co powiedziałbyś, gdyby u ciebie w pokoju? — w zamyśleniu swoim nie patrzyła na mężczyznę, który pospiesznie skinął głową, lecz wciąż jeszcze niezbyt rozumiał, dlaczego musiał usłyszeć właśnie to, co usłyszał. — Położę się, okryję kocem, odpocznę. Potem spotykamy się. Ty… nie, ja zejdę do ciebie. Zjemy razem kolację — mówiła już swobodnie, z ożywieniem. — Nie odprowadzaj mnie. Dasz mi klucz?

— Otwarte, zamknij się tylko dobrze od środka…

Uśmiechnęli się lekko do siebie, kiedy kobieta zsunęła się ze stołka, a potem jeszcze raz, kiedy odwróciła się w drzwiach wychodząc już z kawiarni. Przez materiał czuł w dłoni twardy kształt klucza w kieszeni marynarki, otworem staną drzwi przed kobietą, klucza nie wyzbywać się, zamknięte też będą mocno, kiedy tylko przekroczy próg, nie sforsować ich, taranem nawet, prędzej runąłby cały gmach, grzebiąc ten jeden nienaruszony pokój. Jego tylko pokój na ten jakiś czas tutaj, i kobieta w nim, kobieta — gdyby tylko mógł tak powiedzieć, byłoby to wszelką ludzką i ponadludzką prawdą — też jego, dobrze byłoby jeszcze trochę, chleb chociażby, bochen chleba i dzban zimnej i czystej wody. Inaczej zupełnie niż gdy tylko to, co w barku i w lodówce, a każda z rzeczy jak jego tak i nie jego. Rozluźnił zaciśnięte bezwiednie na szklaneczce palce, tak, bezmyślny upór, żeby klucz, pokój i kobieta w nim, ale bardzo dobrze, że wszystko to jest, właśnie teraz, kiedy niedługo przecież już, jest i będzie, na niewielkie tylko przywołanie. A teraz pora już chyba stąd, nic, że czas w dobrym jeszcze wyprzedzeniu, pora, już i chyba też wreszcie.

Fotel przestawiony był akurat w miejsce, które upatrzył już z samego rana, o kilka kroków od windy do podziemnych garaży, widać było recepcję i wejście do restauracji. Skryty nieco za rozłożystą paprocią, mężczyzna spokojnie popatrywał na drzwi windy. Spokój. Tylko to, na nic innego ani na nic więcej nie ma po prostu miejsca. Nie ma, nie mogłoby być, być nie może. Spokój. Dwa roztyłe babole, czterdzieści osiem i pięćdziesiąt jeden lat, zabawne nawet, ale bezczelnie ubiegły na dole przy wsiadaniu, zbierajcie się, torby i pakunki, nim zaraz zaczniecie coraz głośniej gdakać. Zbierajcie się i odchodźcie, bo oto —

 

Winda zatrzymała się, drzwi otworzyły się znowu. Przybyły przeszedł kilka kroków i przystanął. Dla rozejrzenia się tylko niż z zaciekawienia. Duży hall, fotele i niskie stoliki, recepcja, w stronę której niespiesznie ruszył. O jakieś trzy kroki od rozłożystej paproci, przy której siedział w spokojnym jakby zamyśleniu mężczyzna, który nie patrząc na przybyłego widział jednocześnie każdy jego najdrobniejszy gest. Mocno zacisnął powieki i podniósł rękę do czoła, aby po chwili, znużony jakby nieco, z niezmiennym tylko spokojem znów zająć się bez reszty przybyłym. Widział go teraz z tyłu, jak podchodzi i przystaje przy ladzie recepcji młoda, ładna dziewczyna, teraz i on na pewno się uśmiecha, mówi coś — słowa po prostu; tylko słowa, jasna koszula i czarne spodnie, potem identyczne prawie ciemne ubranie, bez żadnych przy tym przedwstępnych układanek, gdyby tak obok siebie, a patrzenie stąd — nie odróżnić, wzrost, każdy gest i krok —

 

— To on! — darł wrzawę mdłym zapachem krwi ochrypły głos w noc, która zdawało się jeszcze trochę, a z grzmotem, walących się gór zalegnie nad tą ziemią na zawsze, noc krwi i potu, wrzawy i ognia. — To on!

Odwrócił się i przystanął, krąg pochodni nie przybliżył się, znieruchomiał, jak i rozcapierzona ręka tęgiego piekarza sięgająca jego twarzy.

— Precz! — usta poruszyły się bezgłośnie. — Precz, plemię przeklęte w rozpaczy dobra…

— Nie! — odkrzyknięto, ujrzawszy w blasku pochodni twarz i tłum ruszył dalej, tylko tęgi piekarz osunął się nagle na kolana i, rozgarniając wokół siebie pustkę, rozglądał się z przerażeniem szeroko rozwartymi, niewidzącymi oczami.

— Widzę… — zaszlochał naraz ochryple. — Widzę!… — padł twarzą w pył drogi, głośny, niepowstrzymany szloch stawał się coraz bardziej czysty, jak odpoczynek wreszcie i ukojenie. Nie mógł już zobaczyć, jak w grozę wzburzonej nocy przesłany został zdrętwiały jakby, bolesny uśmiech, a leżący w lochu poczuł, że ból jakby zelżał, i po nieudanych próbach może już się podźwignąć. Rozbite usta spróbowały odwzajemnić uśmiech.

 

Kilkanaście kroków od recepcji do drugiej windy, którą wjazd na piętra, niosący przodem walizkę i neseser portier rozgadał się nagle, niespodziewanie i niepowstrzymanie, krótka tylko odpowiedź, zniechęcająca, lecz tamten jakby tego nie dostrzegł, może i opowieść o całym jego wczorajszym dniu, znał to, przedtem i potem wyglądali na zawsze jakby znużonych i z ociągnięciem zawsze zbierających się do wyjścia ze swoim przemyślnie zagospodarowanych kątów. Będzie więc mówił i opowiadał nie zważając nawet na odtrącanie, a kiedy pozostanie sam — nic się nie zerwie, żadnego zasłuchania czy odnajdywania czegoś, dalej swoją dróżką swoim krokiem, bardzo pewnie gdzieś po obrzeżach. Kilkanaście kroków — i zamknęły się drzwi, i — mężczyzna rozejrzał się z niedowierzaniem — jakby nigdy nic, jakby tylko w fotelu obok paproci przez cały ten czas. A przecież oto właśnie już przybył. Jest. Tutaj. Wchodzi już może do pokoju i rozgląda się. Jeszcze raz — z windy do recepcji, z recepcji do windy. Ledwie powstrzymał się, aby nie powstać i nie przebyć tej samej drogi, tak samo niespiesznie, obok tylko nieco tamtych stąpnięć, wciąż niby jeszcze z niedowierzaniem, a przecież już i z utwierdzoną pewnością. Jest. Teraz już —

 

— Zostajesz?

Siedzieli o dwa kroki naprzeciwko siebie, na niewielkich kamieniach. W oddali widać było miasto, wzgórze było ciche i puste.

— Tak — powiedział. — Zostaję.

— Robisz to dla mnie?

Wzruszył ramionami; nigdy, teraz też nie potrafiłby i nie próbowałby odpowiedzieć.

— Pójdę więc już.

— Może ja… — spojrzał na jego stopy, powoli odwrócił wzrok i z wysiłkiem przełknął ślinę.

— Nie. Ty zostajesz…

Powstali, nie trzeba już było niczego, i zaraz odwrócił się i wolno zaczął schodzić ze zbocza. Patrzył za nim, bezwiednie, krótkie na mgnienie spojrzenie za przelatującym ptakiem — i równina była już pusta. Szepnął wtedy coś bezgłośnie i po chwili też tak samo wolno zaczął schodzić w dół. Szedł w stronę miasta.

 

Spojrzał na zegarek i na wejście do restauracji. Jeszcze trochę, kilka tylko minut wyprzedzenia, niewielkie rozpakowanie się z podróży, prysznic, przebranie się i zajście na kolację. Kilka tylko minut wyprzedzenia, dobre już miejsce przy stoliku i w przybliżeniu też tamten drugi, przekąska już jakaś, kiedy tam jeszcze pusto, o kilka też minut wcześniejszy ostatni kęs i od razu prawie można wstać i przejść do baru obok, i wtedy już —

Pochylił się trochę, aby ukryć i tak nieznaczny uśmiech — kelner rozstawiał właśnie przekąski. Ciemne ubranie. Ale koszula i krawat już inne, co warte podwójnego kęsa, o wzmożonym też oczywiście smaku. Zaraz zresztą kolacja i tam rozpoznanie się dopiero jak na razie, nie spoglądać, nie popatrywać, przelotne spojrzenie błądzi chwilami po sali, przy spotkaniu nie byłoby już ani czyjegoś umknięcia, ani czyjejś dalszej wędrówki, spojrzenia wtedy już same, a jeszcze trochę, najpierw ten pstrąg, potem — tam… indyk, kawa i krem. A tutaj befsztyk, kolacja trwa i się zaczyna, jedzenie tu i jedzenie tam, każdy odejdzie najedzony —

 

Tłum napierał, zewsząd wyciągały się ręce po kawałki chleba i ryby.

— Bierzcie! Bierzcie i spożywajcie

Świeży i pachnący był każdy kawałek chleba.

— A ty? Nie jesteś głodny?

Patrzyli na siebie w milczeniu, po raz któryś już we wspólnym i zgodnym przeświadczeniu, jak równi są w nim sobie.

— Ty też jakby nie… — odpowiedział wreszcie wolno. — Wyobraź więc sobie, że oto nadchodzi dzień, w którym łamiemy się chlebem… — spróbował jeszcze zażartować.

Spojrzenie sięgnęło dna koszy, rozradowanych twarzy i obdarowanych rąk.

— Mów! — zażądał stłumionym półgłosem. — Nakazuję ci!…

— Mnie co najwyżej mógłbyś prosić — odpowiedział dopiero po chwili, kiedy zanikło uniesienie, w popłochu — widział to wyraźnie — nawet zganione, widział, jak drgnął i znieruchomiał. — Ale jak ty tego nie możesz, tak ja tego nie chcę. Każdy z nas przed samym sobą i dla siebie samego. Może to tyle tylko między nami, a cała reszta… — Spojrzał na puste kosze, na rozchodzących się powoli ludzi.

— Powiedz — usłyszał. — Powiedz, jeśli coś…

— Gładki, nieduży kamień z pustyni. Pytałeś nawet, dlaczego zabieram go ze sobą. Jeden z tych chlebów, co je dzisiaj dzieliłeś…

— A tam nie próbowałeś nawet? — oczekiwał jakby potwierdzenia czegoś, był też nieomal pewny, że je otrzyma.

— Nie próbowałem — zgodził się z uśmiechem. — Chociażby dlatego, że tam i ja byłem głodny…

 

Dopił koniak i skinął na barmana. Jeszcze jeden. Wyprzedzenie również o jeden kieliszek koniaku. Już za chwilę usiądzie ktoś na wysokim stołku obok. Dobrze jednak, że to już wieczór, koniec dnia, wszystko na dzisiaj jakby zakończone, jakby zimowy nawet wieczór, sypiący gdzieś tam gęsty śnieg, a tu drzwi zaparte, ciepło —

Powolnym ruchem opuścił rękę i znów wyszukał przez materiał klucz. Jest. Za zamkniętymi drzwiami pokój, w którym już od wczoraj. Jakby niezbyt zdecydowanie siada. W pokoju kobieta, która teraz w pół okryta kocem śpi — zasypiała tak, jakby w swoim domu, rano powiedziała — nie obeszło to jakby, nie do zaistnienia przecież, lecz gdyby, gdyby — to wówczas —

Barman stał wyczekująco z butelką koniaku, tą samą, z której dzisiaj już dwukrotnie nalewał, nie wiedział wcale, że od razu ustawił ją jakoś z boku i nie sięgał po nią, choć kilka razy proszono go też o koniak.

— Proszę — usłyszał wreszcie.

Widział rękę sięgającą po kieliszek. Śpij, kobieto, mocnym i spokojnym snem, jeśli słowa twoje, i ty sama… — A skoro jest już w kieszeni ten klucz — tym więc szerokim i jasnym traktem póki co, niedaleko już. Niewymuszenie spojrzał w bok, omal nie roześmiał się, że i teraz oto równa szczerości idioty otwartość spojrzenia przyjęta zostaje skwapliwie i ze zrozumieniem. Sam doznawał zresztą tego niezliczoną już ilość razy, uważał nawet, z rozbawieniem, ale i przyjaźnie, że oto okazywane są wzajemnie białe kamyki.

— Zaciszna przystań po całym dniu przed siebie — wskazał kieliszek.

— Tak — zgodził się. — Rzeczywiście jechałem przez cały dzień — uniósł kieliszek, upił niewielki łyk. — Pan też?

— Jestem tutaj już od wczoraj — odpowiedział po ledwie uchwytnym zawahaniu się. — Czekałem na kogoś…

— Czekał pan? — niezbyt zrozumiał, patrzył z uprzejmym wyczekiwaniem.

— Tak. Czekałem od wczoraj, choć wiedziałem, że przybędzie tutaj dopiero dzisiaj wieczorem — powoli odstawił kieliszek, pomocny byłby ten łyk, ale nie potrafiłby go przełknąć; na grzbiecie lewej dłoni, tuż nad przegubem widać było wyraźnie niewielką bliznę, taką samą dojrzał na wewnętrznej stronie prawej dłoni. Przemógł się, musiał się przemóc, alkohol zapiekł w gardle, najchętniej opróżniłby kieliszek do dna.

— No cóż… — zabrzmiało to zgodnie, ale i niezbyt pewnie, uprzejme pozostawienie kogoś z jego racją. — Ciekawe chyba takie oczekiwanie? — spojrzał naraz z zainteresowaniem. — Ciekawe, choć jednak i…

— O wiele za dużo czasu, jeśli samo tylko oczekiwanie — jakby dokończył pospiesznie i pogodnie, nie zauważając jakby wsłuchania się w to, co zostało powiedziane.

— Czasami może stawać się go trochę za dużo… — odrzekł wreszcie z namysłem, ostrożnie też jakby dzieląc się słowami. — Za dużo dla tego, na kogo się czeka. Ten ktoś — przybył już?

— Tak — odpowiedź pewnością siebie ani trochę nie ustępowała pytaniu. — Nic jeszcze tylko o niczym nie wie…

— Nic o niczym?

— Nic o niczym.

— Czas już więc, aby mu się pan ukazał… — I choć zabrzmiało to stanowczo, nie było to polecenie. Nie była też prośba.

— Pan więc w jego imieniu — krótkim gestem przywołał barmana, który i tak zdawał się oczekiwać. — Kości. Proszę. — Wskazał trzy białe kostki z czarnymi oczkami. — Pan w jego imieniu, o moje ukazanie się…

Jakby jakieś bardzo dalekie wspomnienie, lecz zaraz ręka pewnie już sięgała po kości, a nieznaczny uśmiech stał się niepowstrzymanie przekorny.

— Pańskie przyrzeczenie — stwierdził obojętnie, patrząc z góry na trzy szóstki.

— Spełniam je.

Spojrzał ze zdziwieniem, a zaraz też i z niedowierzaniem na toczące się znowu kości, chciał jeszcze powiedzieć coś żartobliwego — nie zdążył, trzy białe, znieruchomiałe kostki, siedem czarnych oczek na każdej — nie tak — bliskie jakże —

 

Kilka rozwalających się chat, kilkunastu trędowatych, patrzyli na siebie we wzajemnym zobojętnieniu i milczeniu, ciało zbyt młode i zdrowe tu — mdły i trupi odór zgnilizny tam. Nic, po prostu nic do przekazania. Zbierał się już do odejścia, kiedy ze środka jednej z chat —

Przede mną droga

Którą przebyć muszę tak jak ty —

Wokoło ludzie

Których kochać trzeba tak jak ty —

Kilkanaście tylko kroków do chaty, między obojętnymi i bez poruszenia postaciami, wysoki i mocny dziecięcy głos zamilkł jakby dla zaczerpnięcia tchu, kiedy stawał na progu. Na zarzuconym cuchnącymi szmatami barłogu siedział łysy starzec, mętne, zaropiałe oczy nie widziały już chyba nic, lecz bezzębne, zniekształcone usta rozchyliły się i znów rozległ się śpiew, dźwięczny i rozgłośny jak przed chwilą.

Niełatwo cudzy ciężar

Wziąć w ramiona tak jak ty —

Poniosę wszystko

Jeśli będziesz ze mną zawsze ty —

W spięciu i przyczajeniu zamierzał już jednak uczynić ten pierwszy krok, zarazem coś jakby przekraczając —

— Większą wiarę dajesz uszom niż oczom?

Jakby nic, jak zostawił ich mijając, stali trędowaci, tylko powietrze zdawało się być wolne od mdłego zaduchu, w gorącym słońcu południa ogarniać go zaczął chłód.

— To ty?… — głos był jeszcze lekko ochrypły. — Tak, ty! — zawołał z mocą, zaciskając pięści — za ten choć zanikający, to drażniący coraz dokuczliwie chłód, za okrzyk jakby zbyt głośny i zbyt pospieszny.

— Tak, ja! — wbrew zamiarom jakby też podniósł głos, ale zaraz ochłonął. — Oczekiwałeś już mnie przecież…

— Wiedziałem, że jesteś, że spotkamy się i razem już, przez ten wyznaczony nam czas. — Też ochłonął, przyglądał się z rosnącym ożywieniem i zaciekawieniem. — A ty objawiłeś się… — poważniejąc rozejrzał się wokół, trędowaci wciąż stali nieruchomo, o kilkanaście kroków, odwróceni od nich plecami.

— Ucz się — odpowiedział na wpół żartobliwie. — Po to przecież jestem, zanim zmierzysz się z ludźmi.

— To, co tutaj — wskazał chaty i trędowatych — to twoje, czy naprawdę?

— Naprawdę — skinął poważnie głową i też się rozejrzał. — Niestety, to żywi, z krwi i kości oni, choć obaj wolelibyśmy, aby było inaczej.

— Ten też? — obejrzał się na starca.

— Też. W dodatku od wczoraj stracił już rozeznanie, co wokół niego. Coś uczynił? — zapytał pospiesznie.

— Nie żyje — odwrócił się powoli. — Czy to coś przeciwko tobie?

— Nie. — Spojrzał zaskoczony. — Ja również nie pozostawiłbym go już teraz samemu sobie. Spójrz tylko — kiedyś był przecież czyjąś radością…

 

— To ty? — Głos był zduszony i ochrypły. — Tak, ty! — nieomal wykrzyknął, lecz okrzyk ten był zduszony, pełen zaskoczenia i niedowierzenia.

— Tak, ja — odpowiedział półgłosem, nie kryjąc wzruszenia. — Ten sam, niezmienny…

— Ten sam… — powtórzył skwapliwie i na wpół jeszcze bezwiednie, ale szeroki i serdeczny uśmiech wyrażać mógł już tylko to, co wyrażał. — To o mnie mówiłeś przez cały czas? Że czekasz tu na mnie już od wczoraj?

— Tak — potwierdził, nagle zmieszany. — Już od wczoraj tutaj. Przez cały ten czas… — Nie wiedział, co mógłby wyjaśnić.

— Gdybym ja tak, na twoim miejscu… — zastanowił się — też chyba tak samo. Na pewno nie od razu naprzeciwko — zastrzegł się. — Ale to dopiero od wczoraj — podjął z zaciekawieniem. — Jestem tutaj…

— Wiem, że od siedmiu już dni — przerwał tajemniczo niby zniżonym półgłosem i obaj roześmiali się, dostrzegł przy tym jeszcze jakby i uznanie. — Od siedmiu więc dni ciągle o dzień przed tobą — mówił dalej. — Rano, południe, wieczór. A oczekiwanie tutaj wyznaczyłem sobie przedwczoraj. I właśnie takie, że przez cały dzisiejszy dzień będziesz nadjeżdżał, coraz bliżej… — patrzył wyczekująco, jakby trochę niepewny.

— Dobrze jednak, że o tym nie wiedziałem — stwierdził w lekkim, pogodnym zamyśleniu. — Bo teraz to już… jakby po bardzo dalekiej i bardzo długiej podróży. A ty?

— Tak samo…

Spojrzeli na siebie z bliska ponad uniesionymi powoli, jeszcze jakby z ociąganiem, kieliszkami. Chciał już coś powiedzieć, kiedy niczego nagle nie rozumiejące spojrzenie znieruchomiało nagle ponad jego ramieniem. Nie zdążył się odwrócić, uczynić nawet jakiegokolwiek ruchu, sypnął się z góry tynk, rozprysło z rozbitych butelek szkło. I głuszący wszystko, rozrywający huk długich serii.

— Nie ruszać się!

— Ręce na kark!

— Durnie! — Tylko gniew, który jednak osadził w miejscu i roztrącił tamte dwa, wzniesione histerią głosy. — Cholera z wami, pętakami! Po kolei zawsze, co i jak! No?!

— Ja kazałem, żeby…

— A ja…

— Gówno z wami! Hej, wy tam, wszyscy ręce na kark! I pod ścianę, twarzą do ściany!

— Trochę już jakby luźniej… — mruknął porozumiewawczo, z wyraźną ulgą. — Przede wszystkim nie zwracaj na siebie ich uwagi.

— Co oni… co w ogóle… — Z uniesionymi, splecionymi na karku rękami — przyjrzał się najpierw, jak zakładali tak ręce mężczyźni i kobiety wokół — wpatrywał się w stojących w wejściu do baru trzech mężczyzn.

— Chodź już! — trącił go niecierpliwie ramieniem. — To taka zabawa, gdzie czasami coś zdarza się naprawdę — teraz dopiero, nie zwracając na siebie uwagi, spojrzał w stronę wejścia. Trzech mężczyzn w czarnych kombinezonach i w maskach na twarzy, wąskie szczeliny na oczy, mierzące z bioder maszynowe pistolety. Lufy dwóch poruszały się bez przerwy krótkimi, urywanymi zakosami, automat w rękach trzeciego mężczyzny był pozornie nieruchomy, bezgranicznie jakby przy tym podległy jedynie refleksowi, jeszcze zanim pojawiłaby się jakakolwiek myśl.

— Coś mi się tu nie podoba, coś tu mocno zostało spieprzone… — zastanawiał się półgłosem trzeci mężczyzna. — Pilnujcie ich — polecił dwóm pozostałym.

— W służbie myśli i czynu! — lufy jak w konwulsyjnych drgawkach zaczęły omiatać stojących pod ścianą.

Na środku hallu sześciu zamaskowanych mężczyzn zwieszało potulnie głowy i automaty przed siódmym, który na kombinezonie, po lewej stronie piersi, wyszyte miał słońce. Ósmy mężczyzna, z księżycem, stał nieco z boku, niezdecydowany jakby, po której stronie powinien się ustawić.

— Idioci! — dławił się wściekłością i maską Słońce. — Banda idiotów, a nie bojownicy o powszechne szczęście! Jaki był plan? Księżyc, ciebie pytam?

— Zaatakować i opanować obiekt, wziąć zakładników — niepewnie przestąpił z nogi na nogę Księżyc.

— I co?

— Udało się. Chyba się udało… — dodał pospiesznie już zupełnie bez przekonania.

— Co? co się udało?! — Słońce poderwał automat, szóstka mężczyzn skuliła się, Księżyc najchętniej przykucnąłby za ich plecami. — Co mieliście opanować?

— Obiekt… — Księżyc ledwie zdołał wymamrotać.

— Które piętro? — Słońce uspokoił się nagle, zniżył automat.

Z niedowierzaniem jakby jeszcze siedmiu mężczyzn spoglądało po sobie, najwyraźniej zaczynali się wyrozumiale uśmiechać pod maskami.

— Które piętro? — Słońce ponowił pytanie.

— Najwyższe… — odpowiedzieli zgodnie i beztrosko.

— A gdzie jesteśmy?

— Na dole.

— Na parterze.

— Tylko o to cały ten krzyk? — Pretensja skierowana była do Słońca, a każdy mruknięciem potwierdził ją od siebie.

— Ta szopa i tak już nasza, śmiało możemy teraz walić na ostatnie piętro, jak już musi tak być.

— A ty poczekasz sobie tutaj — Księżyc stał już z powrotem przy Słońcu. — Usiądziesz sobie w fotelu i poczekasz. Co najważniejsze, to zrobione, dwóch więc może zostać przy tobie, tak będzie nawet dostojniej. A jak urządzimy się już na tym najwyższym piętrze — wtedy wejdziesz. Będziesz miał, Słońce, swoje wejście! — zawołał radośnie i buńczucznie.

— Będziesz je miał! — zawtórowali pozostali.

— Dziękuję wam w imieniu wielkiej sprawy — ze wzruszeniem odpowiedział Słońce. — Jak to się jednak stało, że niezupełnie tak, jak ustaliliśmy? — zapytał już tylko rzeczowo, a nawet z ciekawością.

— To Maj! — odkrzyknęli. — Pomylił się.

— Nikt mnie nie uprzedził — krótko usprawiedliwił się Maj.

— Nigdy jeszcze nie był w takiej budzie i nie widział portiera ani windziarza — zaczął wyjaśniać Wrzesień. — Wpadamy do środka, napatoczył się portier w tej swojej liberii, Maj wziął to za mundur, no i serią w niego, i już przenosi maszynę na windziarza, który chciał czmychać w swojej klatce na górę. Też go skosił, jest tam, gdzie dostał — wskazał roztrzaskane, niedomknięte drzwi windy, na podłodze, z podkurczonymi nogami leżał w bezruchu starszy człowiek. — A dalej samo już wszystko jakoś poszło, musieliśmy zresztą, skoro zaczęliśmy… — Było to tak oczywiste, że Słońce zgodził się bez zastrzeżeń.

— Tylko więc ci dwaj? Portier i windziarz? — Słońce rozejrzał się po hallu, za przewróconym fotelem leżał twarzą do podłogi drugi starszy mężczyzna.

— Chyba tak… — Szóstka spojrzała po sobie.

— W restauracji nikt, nie wiadomo, jak w barze…

— Jeszcze trochę, a Lipcowi i Sierpniowi popuściłoby — odezwał się mężczyzna, który do tej pory stał z boku nie starając się, aby go zauważono — teraz dopiero wystąpił ochoczo naprzód — a który zjawił się jako trzeci w barze. — Zjawiłem się w samą porę, żeby zrobić porządek, inaczej mielibyśmy siekaninę.

— Stawiali opór? — zainteresował się Słońce, pozostali z podnieceniem obstąpili mówiącego.

— Gdzież by tam! Chłopakom brakuje tylko trochę teorii. Zaraz też pomiarkowałem, że… — Zobaczył, że Księżyc stoi już ramię przy ramieniu obok Słońca, i urwał.

— Dalej więc, bojownicy! — energicznie poruszył się Słońce. — Na górę! Czekajcie! — powstrzymał zebranych, którzy z wysuniętymi przed siebie automatami ruszyli już przed siebie. — Było przecież tutaj trochę hałasu, no nie? — Przenosił po kolei wzrok na każdego. — Mogli więc najzwyczajniej pouciekać i pochować się po pokojach. Nie będziemy za nimi łazić i wyciągać ich za uszy. Na wszelki wypadek stąd bierzemy zakładników. Idziemy też schodami, jakaś głupia awaria albo ktoś nacisnąłby coś niepotrzebnego i utknęlibyśmy, że ani tam, ani z powrotem…

— Dynamitem ruszyłby — z przekonaniem stwierdził Maj. — Jak co, to nawet aż na dach. Ją też zabieramy — wskazał dziewczynę z recepcji. — Nie wiadomo, co to będzie za zbieranina, a tej już się przyjrzałem, ma wszystko, co trzeba, i tam, gdzie trzeba, uprzyjemni więc trochę naszą walkę o sprawę.

Lekki ruch głowy nie został uchwycony przez rozlatane, rozpląsane spojrzenia Lipca i Sierpnia. I zaraz jeszcze raz, aby upewnić się już w pełni zadowolenia.

 

— Nietknięta! — roześmiał się z rozbawieniem i na wpół jeszcze z niedowierzeniem. — Jedyna nietknięta, gdy wszystkie wokół potrzaskane!

— Co? — nie zrozumiał.

— Butelka, z której piliśmy. Z której nalewał mnie, a potem tobie. Mogliśmy z niej pić tylko my… — Spojrzał porozumiewawczo.

Roześmiał się, niegłośno i tak samo z rozbawieniem, i zaraz, jak zdecydowanie, tak nieoczekiwanie też nieznacznie spojrzał poza siebie.

— Jedyna nie pozbawiona logiki i swojego miejsca rzecz tutaj, szczególnie już, jeśli idzie o nas — stwierdził pobłażliwie, wciąż jeszcze jak z niedowierzaniem, tak i bez protestu godząc się jakby przede wszystkim ze splecionymi na karku rękami.

— Zastrzelą nas? — zapytała naraz niska, starszawa już kobieta. Musiała jakby zapytać, tylko zapytać, nie wiadomo zresztą kogo i bez oczekiwania na jakąkolwiek odpowiedź. — Zastrzelą nas wszystkich, czy będą wybierać?

— Cisza! Spokój! — Lufy maszynowych pistoletów drżały lekko we wzmożonym uścisku, lecz słowa kobiety rozluźniły jakby stojących pod ścianą, głęboki i bezgłośny oddech, nieznaczne poprawienie drętwiejących już trochę ramion.

— Z boku więc… — powtórzył, rozważając coś, co inaczej postanowione być nie mogło. — Gdyby nie ty, mógłbym chyba w to wejść… — Nie było jednak przekonania, skupienie tylko, przemyślanym i rozważnym każdy krok od pierwszego po ostatni.

— Nie wiem, może i mógłbyś się w tym znaleźć. Jakoś może i mógłbyś. Ale nie teraz. Teraz nie możesz. — Uznał to jako coś oczywistego.

— Ty też nie musisz. — Spoglądał z odrobiną nadziei. — Przede wszystkim chyba chcesz, a potem dopiero…

— Nie — przerwał spokojnie. — Nie tak. Może i nie musiałbym, pozostawić ich na ten raz wszystkich samym sobie, a samemu też z boku…

— No właśnie! — podchwycił pospiesznie, a nadziei stawało się coraz więcej.

— Ale nie mogę. — Potrząsnął głową. — Sami ze sobą — tak, jak na uwięzi w siebie tylko w zapamiętaniu wzajemnie wpatrzeni — tak, ale jeśli ktoś zobaczy naraz samego siebie i ze zjadacza chleba staje się oraczem, siewcą i żniwiarzem — to moje miejsce jest wtedy przy nim. Muszę więc tu być — zakończył, proste już wreszcie wszystko i oczywiste.

— Musisz… — zgodził się odruchowo. — Ja również, gdyby…

— Stać! — Wrzask skończył się jakby w charkocie, nim głos zabrzmiał czystą już tylko złością. — Obwoływać się trzeba przy podchodzeniu! Gdybym tak strzelał nie oglądając się?

— Nie zdążyłbyś, bucu — zapewnił Lipca mężczyzna, który był tu już przedtem, a idący obok niego Maj roześmiał się szyderczo. — Popatrz tylko, co te sukinsyny narobili — wskazał postrzelane półki. — Mógłby się człowiek już napić, a tu…

— Tam! — przerwał mu Maj i z wyciągniętą ręką ruszył ku jedynej, samotnej butelce. Miał ją już prawie w ręku, kiedy butelka wysunęła się i z trzaskiem rozbiła się na podłodze.

— Ha-ha! — zaśmiali się urągliwie Lipiec i Sierpień, lecz śmiech ucichł jak ucięty, gdy stojący za nimi mężczyzna zacisnął ręce na ich ramionach. Maj też przypatrywał się im przekrzywiwszy nieco głowę.

— Zabierz łapy! — szarpnął się nagle Sierpień, strącając z ramienia rękę. Lipiec nie uczynił żadnego ruchu, coraz bardziej jakby zaciekawiony wpatrywał się w wylot lufy automatu Maja. — Ty, Grudzień, nie pozwalaj sobie do mnie za dużo — mówił ochryple, jakby wbrew sobie przenosząc automat gdzieś w bok. — Wszyscy jesteśmy sobie równi, powiedziane tak?

— Powiedziane — obojętnie zgodził się Grudzień. — Po akcji masz ode mnie w mordę. Odwrócić się! — rozkazał głośno stojącym pod ścianą. — Nie opuszczać rąk! Pójdziecie teraz na najwyższe piętro, powiedzieć można, że zmieniacie lokal. Spokojnie, a nic nikomu się nie stanie. Dwa kroki naprzód — do drzwi zwrot!

— Dwa kroki naprzód… — w skupieniu, na wieczne zapamiętanie powtórzył Lipiec.

— Czasami może być trzy, albo nawet cztery — dobrodusznie objaśnił go Maj, z zadowoleniem przyglądając się trzem młodym, ładnym dziewczynom.

— Do pierwszego ustawiać się dwójkami — komenderował Grudzień. — Po kolei podchodzić, pojedynczo, spokój przede wszystkim i porządek, niech…

— Co z nami będzie? — przerwała mu kobieta, która jakby nie zauważając skierowanych w nią nagle automatów czterech mężczyzn przesunęła się o dwa miejsca do przodu, stając obok swojego męża, powolnego nieco w ruchach mężczyzny w okularach.

— Wyjaśnienie otrzymacie na miejscu przeznaczenia — Grudzień odpowiedział jak wyuczoną formułą.

— Sam przywódca wam wyjaśni — uroczyście dodali Lipiec i Sierpień.

— Amen — powiedział tak samo ponad ramieniem niskiego i grubego mężczyzny, dla którego trzymanie uniesionych do góry rąk stawało się coraz bardziej męczące, oddychał coraz ciężej i niepotrzebnie napinał mięśnie. — Idziesz z nami?

Spojrzał, jakby nie rozumiał pytania, wzruszył nawet ramionami, nim pojął jego żartobliwą przewrotność.

— Zaraz pójdziecie, poprowadzą was gdzieś, poprowadzą jak… — Spogląda na uformowany już prawie dwuszereg, bezradnie potrząsnął głową. — Jakby nic, tylko patrzeć…

— Ubiegłeś mnie z tą butelką — przypomniał sobie nagle, dotknął kieszeni marynarki i obejrzał się.

Szedł już za jego spojrzeniem, ruszył jakby od razu, a jeśli było jakieś zastanowienie się — według niego być musiało — to nieuchwytne i niezauważalne. Wziął papierosy i zapalniczkę, przesunął się między dwójkami i podszedł z drugiej strony.

— Pamiętaj tylko, jeśli ktoś pokornie cię o papierosa poprosi… — ostrzegł żartobliwie.

— Nie zapominam dobrych uczynków… — spróbował odpowiedzieć tak samo.

— Maj z przodu! — zlustrował ustawiony już dwuszereg Grudzień. — Lipiec i Sierpień w środku, ja z tyłu. Naprzód!

Szedł o jakieś trzy kroki, dwie dwójki za Lipcem, który wraz z Sierpniem wzięli dwuszereg między siebie. Teraz dopiero — powolny, choć nieustanny krok, puste, jasno oświetlone schody, dziewięć dwójek wstępujących jedna za drugą — barman też szedł gdzieś na końcu, siedemnaście więc osób było w barze — nie, osiemnaście, obok przecież — tam pełny bar, zajęte chyba wszystkie stołki, niegłośny gwar, spojrzenia i uśmiechy — sześć minut temu zaledwie — ten dwuszereg to stamtąd? — naprawdę stamtąd? — dlaczego wstępuje tak noga za nogą? — do posad wstrząsnąłby się gmach i znowu bar jakby nigdy nic? — w górę schodami — ręce na karku — dwójka za dwójką…

— Nie musisz iść z nami, mógłbyś czekać już tam, czekać w drzwiach, jak będziemy wchodzić…

Spojrzał uważnie, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.

— Już nic… — Uśmiech był jednak trochę niepewny. — Naprawdę nic. Musiałem tylko utwierdzić się, że dzisiaj jadłem śniadanie, obiad, kąpałem się…

— Oni może tak samo… — ostrożnie dobierał słów. Niezdecydowanie wskazał dwuszereg. — Każdy z nich…

Idący obok niski i gruby mężczyzna zakrztusił się nagle swoim i tak coraz krótszym oddechem, zachwiał się, cały wysiłek na utrzymanie uniesionych ramion, splecione na karku ręce zaczynały się bezwolnie rozsuwać.

— Spokojnie. — Nie bardzo wiedząc jak, ujął go niezręcznie pod ramiona. — Spokojnie. Niech pan…

— Co jest? — Grudzień w dwóch susach zjawił się obok niskiego mężczyzny. — No? — spojrzał z bliska w pobladłą, zszarzałą twarz, w choć przygasłe, to uparcie skupione nad czymś oczy. — Wysiadamy?

— Stać! — wrzasnął Sierpień, omiatając automatem dwuszereg.

— Co ty, kurwa?!

Wciąż jeszcze tak samo niezręcznie podtrzymywał niskiego mężczyznę pod ramiona, i lufa automatu Lipca wbiła się nieomal w odsłonięty bok. — Co ty? — Ostry, przeszywający ból nie wydarł się jeszcze jękiem, gdy w to samo miejsce uderzyła kolba. Zakołysały się schody i ustawiony pod górę dwuszereg, usta wypełnił metaliczny i mdły smak, dłoń mocniej jeszcze zwarła się na ramieniu w pewnym i mocnym, przytrzymującym i wspomagającym uścisku. Krótkim napięciem mięśni odwzajemnił uścisk — podziękował za pomoc. Podziękowanie — za pomoc — od —

— Chodziłeś po tej ziemi krokami człowieka… — Nie poznawał własnego głosu, targnięcie bólu nie pozwoliło mówić dalej.

— Ciebie też urodziła kobieta… — usłyszał tuż obok i słowa jakby tylko pomogły się wyprostować.

— Co jest? — Grudzień powstrzymał Lipca, który odchylił się jakby dla szerszego zamachu.

— Ten pan… — wyraźnie mówić mógł tylko półgłosem — myślałem, że zasłabnie…

— Chciałeś mu pomóc? — z niepojętym zdumieniem zawołał Lipiec. — Słyszysz, chciał mu pomóc… — Szukał u Grudnia zrozumienia tego, co usłyszał.

— Co jest? — Grudzień pytał już tylko niskiego mężczyznę.

— Muszę wziąć lekarstwo. Inaczej… — niski mężczyzna zaczerpnął z wysiłkiem powietrza — nie dam rady iść dalej…

— Nie dasz rady iść dalej? — Sierpień odsunął się w bok, uniósł automat.

— Mam lekarstwo przy sobie — jakby nie dostrzegając tego, z uporem mówił dalej niski mężczyzna. — W kieszeni… — nie było prośby w słowach ani w spojrzeniu, kiedy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył niewielkie pudełeczko. Na nikogo i na nic nie zwracając uwagi włożył do ust dwie tabletki i przymknął oczy.

— No? — Drgnął i spojrzał już z przestrachem na stojącego obok Grudnia, chciał też jakby uniknąć widoku Sierpnia nieco dalej.

— Już lepiej — oświadczył pospiesznie. — Już mogę iść dalej.

— Postaraj się — poradził mu życzliwie Lipiec. — A tobie obiecuję swoje szczególne zainteresowanie — przyrzekł niby obojętnie. — Wyżej ręce, i równo. — Miał już odejść, kiedy coś go naraz zaciekawiło, lufą automatu odchylił szerzej połę marynarki.

— Nieźle — stwierdził z zadowoleniem na widok przesiąkniętej krwią koszuli. — Boli?

— Tak… — odpowiedział, gdy oczy w szczelinie maski zaczęły się rozszerzać, odpowiedział tak, jak tamten mógłby pragnąć.

— To dobrze — uśmiechnął się z zadowoleniem i wrócił na swoje miejsce.

— Naprzód! — podał znowu komendę Grudzień, wycofując się na tył.

— Naprawdę boli — ubiegł pytanie. — Trzasło też tam chyba coś w środku — ostrożnie, powściągając ból, spróbował głębiej zaczerpnąć powietrza. — Jest groźniejszy, niż myślałem, podobnym jemu skurwysynom wystarcza, jeśli dobrze rąbną cię w twarz…

— Dziękuję panu — ledwie słyszalnie, choć wyraźnie odezwał się niski mężczyzna. — I przepraszam. Przeze mnie teraz pan cierpi. Ale gdyby nie pan, to… upadłbym chyba, a wtedy…

— Jak się pan czuje? — Niski mężczyzna chciałby już chyba pozostać obok, niechaj więc pozostanie.

— Dobrze. To znaczy, tak dobrze, jak można się tutaj czuć — swobodnie nawet pozwolił sobie na żart.

Idący przed nimi mężczyzna o suchej, ostrej twarzy obejrzał się nieznacznie, czekali w należnym nieomal skupieniu, czym wyjawi się wrogość spojrzenia.

— Przez was mogli i kogoś z nas… — syk był strachem i niepewnością, że coś tam mogło jeszcze zostać nie do końca wyjaśnione. Nie dokończył, potknął się i zarył twarzą w plecach mężczyzny idącego z przodu, ledwie utrzymał równowagę. Nikt z dwuszeregu nie szedł teraz tak wyprostowany ani nie trzymał tak szeroko uniesionych rąk.

Spojrzał w bok, zobaczył lekko zmrużone, utkwione gdzieś w karku mężczyzny o ostrej twarzy oczy, od niechcenia jakby drwiące spojrzenie. Uśmiechnęli się do siebie.

— A mnie mówiłeś, żeby niczym nie zwracać na siebie ich uwagi… — Z niedowierzaniem potrząsnął głową.

— Tak już czasami jakoś bywa, kiedy zaczynają między sobą załatwiać swoje sprawy… — odpowiedział z namysłem. — Sam o tym zresztą dobrze wiesz… — dodał ciszej.

Dochodzili do podestu szóstego piętra, kiedy Sierpień skoczył nagle do wejścia ze schodów na korytarz; jedna, druga, trzecia krótka seria w jakieś jedne, drugie, trzecie drzwi. I jeszcze dwa pojedyncze strzały. Za drugimi drzwiami rozległ się niedokończony jęk.

— Nie ma lekko, kiedy z nami do czynienia! — zawołał z dumą i wyzwaniem. — Chowają teraz dupy po kątach, niejeden dobrze się i zasmrodzi!

Próbował zwilżyć spierzchnięte usta, od podestu półpiętra zaczął odmierzać kroki. Wyprostowany, wpatrzony przed siebie, splecione na karku ręce zacisnęły się, kiedy Sierpień znów miękkim susem dopadł drzwi korytarza. Ostrożnie poprawił ręce i odetchnął z ulgą po ostatniej serii.

— Tutaj jest mój pokój… — niby wyjaśnił, jakby nie dostrzegając uważnego i pytającego spojrzenia. — W drzwi obok… — udana beztroska była wyraźna jak i ulga, zwyczajna jakoś i bardzo bliska.

— Tam, za drzwiami obok, mógł ktoś być… — zauważył spokojnie, czegoś jednak jakby oczekując.

— A mógł… — Zabrzmiało to niespodziewanie twardo, bezwzględnie nawet, i nie bardzo wiedział, jak przerwać jemu przede wszystkim ciążące coraz bardziej milczenie.

— Za każdymi mógł ktoś być… — spróbował wreszcie pojednawczo.

— Za każdymi… — zgodził się od razu, nieco nawet przekornie.

— Jest pan sam? — z wahaniem, starannie wyszukując jakby tych kilka słów zapytał szeptem niski mężczyzna.

— Uważam, że wystarczy… — odpowiedział, i dla każdego, kto mógłby usłyszeć, byłaby to tylko odpowiedź.

— Aż nadto — zapewnił niski spokojnie i poważnie. — Ja też jestem tutaj sam. Jak pan myśli, w czymś takim, jak to wszystko, co tutaj… lepiej trzymać się razem, czy oddzielnie?

— Wydaje mi się, że my jakbyśmy już byli razem — odparł z namysłem. — Czy dla pana lub dla mnie lepiej to czy gorzej, tego nie wiem.

— Ja też nie. Ale jak i panu wydaje mi się, że… Postaram się już nie sprawiać panu sobą przykrości, jeśli więc zgadza się pan na moją osobę w pobliżu siebie…

— No pewnie, czemu nie — przerwał prawie beztrosko. — I jak teraz, gdyby tak puste miejsce obok niego?

— Idzie już jak oracz — zgodził się. — Za sprawą twojego bólu… — urwał, zmieszał się.

— Tak ładnie coś powiedzieć potrafisz tylko ty… — z udanym podziwem pokręcił głową, lecz był to pogodny i przyjazny żart.

— Nasi nadchodzą! — krzyknął poza siebie Kwiecień, który na szeroko rozstawionych nogach stał w drzwiach kawiarni niby na straży. — Nasi!

— Jakby ktoś inny, nie zdążyłbyś krzyknąć — mruknął na wpół do siebie Grudzień.

— Wchodźcie, wchodźcie — Kwiecień szczerze i serdecznie zapraszał do środka wszystkich bez wyjątku. — Co za strzały, co to było? — Teraz dopiero wyszukiwał Maja, Lipca, Sierpnia i Grudnia. Z zaciekawieniem zwracali się ku nim i pozostali, w bezwolnym nieporuszeniu patrzyli na przybyłych skupieni pod ścianą, kilkanaście osób z tak samo uniesionymi i splecionymi na karku rękami.

— Było to dla tych, co pietrali się nas zobaczyć! — zawołał buńczucznie Sierpień. — To usłyszeli, a może nawet i oberwali!

— Denerwowaliśmy się — karcąco zaczął Księżyc. — Następnym razem…

— Jakim znowu następnym razem? — zdumiał się Lipiec. — Dzisiaj przecież, jak zapowiedział Słońce, zaczynamy wszystko i kończymy. Gdzie on?

— Pod ścianę ich — zakrzątnął się w pośpiechu Księżyc. — Porządnie niech się ustawią, parami… dwójkami, znaczy. Wy tak samo, w swojej kolejności.

— Sporo uciekło, jak tylko usłyszeli, że na dole coś nie tak — opowiadał Wrzesień. — A ci tutaj zastanawiali się, co to może być i co powinni zrobić. Dobre, co? — śmiał się rubasznie. — Pilnowali nawet według własnej ważności porządku w tym gadaniu…

— A u nas trafił się taki, co za czyjś obcy łeb dobrowolnie nadstawia swój — rozejrzał się Lipiec. Oba dwuszeregi stały już obok siebie pod ścianą, nikt jakby nie zauważył dzielącej ich na jakieś półtora kroku wolnej przestrzeni. — Zajmiemy się nim potem, lubię takich.

— Ustawiać się, ustawiać — ponaglał Księżyc, popatrując na drzwi.

— Styczeń i Luty gdzie? — zapytał Grudzień Listopada.

— Na dole, obsadzają centralkę telefonów.

— Oni? Potrafią?

— Wygarnąć z luf? Mają przecież faceta, co się tym zajmował.

Księżyc, cały uroczysty, ustawił się nieco z boku.

— Bojownicy! — do powitania! — gotowi! — wykrzyczał donośnie w otwarte drzwi, starannie oddzielając słowa.

Okrzyk ledwie przebrzmiał, kiedy rozległy się szybkie kroki i w drzwiach stanął Słońce.

— Guzdrzecie się, cholera, że dupa boli od czekania! — sapnął rozeźlony. Spojrzał na swoich ludzi, na dwa dwuszeregi pod ścianą, udobruchał się, skinął łaskawie głową. — No, dobra… — dziarsko, odmierzając kroki podszedł do Księżyca, z uszanowaniem uniósł prawą rękę, przykładając odwróconą dłoń do czoła. Tym samym gestem odpowiedział Księżyc.

— Bojownicy pozdrawiają swojego przywódcę i powiadamiają o wykonaniu zadania! — zawołał łamiącym się z przejęcia głosem.

— Dziękuję w imieniu powszechnego szczęścia ludzkości — uroczyście i z godnością odpowiedział Słońce.

— W służbie myśli i czynu! — krzyknęli od Marca po Grudnia jak najgłośniej.

— Dobra, chłopaki! Dobra robota — w uniesieniu zacierał ręce Słońce. — Teraz trzeba nam jeszcze tylko załatwić parę spraw. Księżyc, niech nie sterczą tak pod ścianą, pilnować na tyle, żeby się nie porozłazili. Aha… — Przypomniał sobie nagle coś, poprawiając automat, mocnym krokiem podszedł do stojących pod ścianą. — Jesteście zakładnikami — oświadczył donośnie. — I tym samym podlegacie prawom o specjalnym traktowaniu was przez nas. Zaraz przekażemy warunki, dla spełnienia których jesteście poręczeniem. Po spełnieniu tych warunków będziecie wolni. Ostrzeżemy też, żeby nie próbowano nam tu niczego mieszać, odpowiedzialnymi za to jesteście wy. Zachowywać się macie grzecznie i spokojnie. Zajmuj się nimi — mruknął półgłosem do Księżyca. — Można nawet dać im coś do jedzenia, do picia, ktoś będzie może chciał wyjść za potrzebą, wszystkim ja mam się zajmować? — Rozdrażniała go ta mnogość spraw.

Księżyc rozejrzał się.

— Grudzień — wywołał jakoś niechętnie. — Słyszałeś, co powiedział Słońce? Ty to zorganizujesz.

— Telefon! — polecił Słońce wysokim, nieswoim trochę głosem. — Stój! — krzyknął na Lipca, który natychmiast wymierzył w aparat automat. — Telefon tutaj — postukał palcem w ladę baru, i tym razem Maj okazał się najszybszy, pokazowym susem przesadzając wielką ladę. W zaległej nagle ciszy spojrzenia całej grupy skupiły się na słuchawce, którą po przemożeniu się jakby wpierw, mocno ściskał w ręku Słońce. — Styczeń? Pełna gotowość razem z Lutym. Macie tam tego od telefonów? Każcie mu siadać na miejsce i niech łączy z numerem, który masz zapisany na kartce w zalakowanej kopercie. Co? Tutaj niech łączy, na górę, do mnie! Ja będę rozmawiał, a nie ty!

Ostrożnie odłożył słuchawkę, wyjął z kieszeni papierosy i z irytacją poprawił tylko maskę.

— Trzeba było powycinać dziury na gębę… — z wymówką nie wiadomo do kogo zwrócił się Wrzesień, on też, jak każdy zresztą, wyciągnął już papierosy, z którymi nie wiedział, co teraz począć. — Może będziemy wychodzić na papierosa, na zmianę?

Grudzień chciał już coś odpowiedzieć, kiedy naraz nie spiesząc się, zamierzenie nawet powolnym ruchem zrolował maskę, odsłaniając dolną część twarzy. Nim pozostali zorientowali się, jakie to może mieć znaczenie, on najspokojniej zapalał już papierosa.

— O, kurwa… — rozległ się szmer podziwu i niedowierzania, natychmiast też jeden przez drugiego zaczęli rolować maski. Pstrykały zapalniczki i zapałki, zaciągali się dymem łapczywie i z radością, jaśniały pod maskami szerokie uśmiechy.

— Wy tam, też możecie sobie zapalić — zwrócił się Grudzień do stojących pod ścianą.

— Najpierw pozwól im opuścić ręce, jakże inaczej? — Sierpień zakrztusił się śmiechem i kaszlem, przetarł załzawione oczy.

— Możecie też usiąść, nie rozłazić się tylko po całej sali. Odpocznijcie trochę, a potem pogadamy. Jedzenie, picie i co tam jeszcze — wyjaśnił Słońcu. — Powstałby tylko bałagan, gdyby od razu do nich z tym wszystkim.

— Zostawiłem papierosy tam, na dole — bez przekonania sięgał do kieszeni niski mężczyzna. Siedzieli tylko we dwóch, usiedli przy najbliższym stoliku, przy innych skupiano się, co najmniej po cztery, a najlepiej po pięć albo i sześć osób. Bardzo blisko wszyscy siebie, łokieć przy łokciu, ciasno lecz nieustępliwie, i choć trochę musi ustąpić zawsze ktoś, przywrzeć już wtedy do umniejszonego i nieustannie zagrożonego skrawka.

— Ja mam, prawie całą paczkę — wyłożył na stolik papierosy, zapalili. Jak nie zwrócili jakiejś szczególnej uwagi, że od stolika, przy którym usiedli, skwapliwie się odsunięto, tak i teraz nie zauważyli, że po skrzętnym i bezskutecznym poszukiwaniu mężczyźni — a i kobiety też — spoglądali coraz częściej w ich stronę, tęsknie obserwując rozchodzące się pasma dymu.

— Jutro tydzień, jak tutaj przyjechałem — odezwał się niski mężczyzna. — Mieszkam równo sto kilometrów stąd, i co trzy, cztery miesiące przyjeżdżam sobie tutaj tak na tydzień. Sam. Dzieci już dorosłe, dwie córki, dziewiętnaście i osiemnaście lat, żona parę lat młodsza ode mnie, gdyby któregoś dnia odeszła, to musiałbym się rozejrzeć, gdzie leżą czyste koszule, które pomoc przynosi z pralni. Tak samo i ona by się nad czymś takim zastanowiła, gdybym odszedł ja. Ale nie odejdziemy. Dobrze nam chyba nawet tak, jak jest, gdyby było inaczej, to kto wie. Mam jeszcze syna. — Zaciągnął się papierosem głębiej i mocniej. — Na boku. Tak właśnie chciałem go mieć. Mocny chłopak. Tak prawdziwie, w sobie, nie żaden siłacz czy krzykacz. Spokojny, lubi jeździć na rowerze. Dobrze jakoś się rozumiemy, choć widujemy się dwa, trzy razy do roku, nie wyglądamy też siebie nawzajem, zwyczajne spotkania, on — ja. Z córkami też zresztą możemy sobie porozmawiać. Ja sobie — żona sobie, jedziemy gdzieś czasami razem na sobotę i niedzielę…

— Widzisz tylko, jak spokojnie nie brak niczego? — przerwał zasłuchanie. — Nikomu nie trzeba niczego więcej…

— Tutaj jednak okazał się już… — zastanawiało coś jakby jeszcze w niskim człowieku.

— On po prostu naprawdę wie, że ma bardzo dużo, i więcej już ani trochę mieć nie chce. Tak, jak mocno i zwyczajnie ma to, co ma — tak samo mocno i zwyczajnie niczego więcej mieć nie chce. Dlatego tylko może być taki, jaki jest…

— Pozwolą panowie… — Mężczyzna o suchej, ostrej twarzy nie czekając na zgodę sadowił się zdecydowanie na krześle. — Szliśmy obok siebie w tym orszaku grozy, tyle że ja z przodu. Jak pańskie samopoczucie? — zwrócił się do niskiego. — A pana ostro chyba urządził ten oprawca? — Uniósł się nieco i przechylił przez stolik, aby lepiej przyjrzeć się zakrwawionej koszuli pod rozpiętą marynarką, nie dowierzał jakby. — Dobrze, że na tym się skończyło — pocieszył nawet szczerze. — Stało się to wszystko tak nagle, że człowiek zupełnie stracił głowę. Ja na przykład, nie wziąłem papierosów. Zapomniałem, po prostu nie pamiętałem…

— Proszę — przerwał, wskazując ostremu papierosy. Nie spiesząc się, jakby od niechcenia zapiął marynarkę.

— Dziękuję — mężczyzna o ostrej twarzy łapczywie zaciągnął się dymem. — Bardzo dziękuję. Jeśli panowie pozwolą, to wezmę jeszcze jednego, dla pewnej pani, która jest razem ze mną…

— Cisza tam! — krzyknął Lipiec, nie tłumiony maską głos brzmiał ostro i wrzaskliwie. Teraz dopiero usłyszeli powtórny niegłośny terkot telefonu.

— Trzymać się, chłopaki! — z przejęciem ostrzegł jakby Słońce. Pewnie podjął słuchawkę. — Tak… Poznajesz chyba, że to ja! — wrzasnął z nagłą siłą, niepohamowaną pasją. — Co? No to niech łączy, niech łączy wreszcie… — Ręka coraz mocniej zaciskała się na słuchawce. Drgnął naraz i wyprostował się. — Naczelny Dyrektor Telewizji? — zabrzmiało to jakoś bardzo niepewnie, prosząco nieomal, i dłoń na słuchawce zacisnęła się jeszcze mocniej. — Naczelny Dyrektor Telewizji?! Nie przerywać, słuchać! Mówi Słońce. Co! Słońce mówi, przywódca… Słuchaj pan! — krzyknął nawet niezbyt głośno, ale po tamtej stronie słowo pozostało już niedokończone. — Słuchaj pan uważnie tego, co masz pan do wysłuchania. Mówi Słońce, przywódca bojowników o powszechne szczęście. Opanowaliśmy motel Glob. Wzięliśmy zakładników. Za godzinę ma być tutaj ekipa telewizji, żeby przekazać nasze żądania. Komu? Na cały świat! Jeśli nie przyjedziecie, zaczniemy zakładników rozstrzeliwać. Musi pan chyba zgłosić o naszej rozmowie tam, gdzie takie sprawy się zgłasza, niech pan ostrzeże ich, żeby nie próbowali nas podejść. Teraz czekamy na pańską ekipę. Godzinę. Zdążycie, jeśli się pośpieszycie, pamiętajcie, że zakładnicy. I jeszcze coś, że trzeba traktować nas poważnie — mówił już ze swadą, w urągliwości brał jakby dopiero teraz odwet za początek rozmowy. — Naprzeciwko pomnika Wolności i Prawdy, po drugiej stronie ulicy jest budka telefoniczna, a w aparacie jeszcze jeden aparacik i paczuszka, aparacik ten włączy się sam za — spojrzał na zegarek — już za minutę. Jeśli po tym czasie ktoś pokręci tarczą, to będzie bardzo głośne bum! Godzina — zaczynamy odliczać! — wykrzyczał donośnie i mocno, z trzaskiem odłożył słuchawkę. — Telewizor, do jasnej cholery! — Szarpnął się ku szczerzącym w zachwycie zęby swoim ludziom. — Jak najszybciej telewizor tutaj! Omawiane było przecież, zwariuję, jeśli sam będę musiał pamiętać o wszystkim! No i… — Chciał już skinąć na Księżyca, ale zdecydował się na Grudnia. — Wybierz trzech zakładników i chłopaków, co by ich w razie potrzeby załatwili.

— Na cały świat!… — powtarzał z przejęciem mężczyzna o ostrej twarzy. — Słyszeliście, panowie? Na cały świat… — Zdusił niedopałek i szybko sięgnął po nowego papierosa. Zakrywając pudełko dłonią wyciągnął dwa, chowając zaraz ukradkiem tego drugiego do kieszeni. — I co za pewność siebie, bezczelność, powiedziałbym nawet!

— Pewność siebie może mieć i pan — z irytacją odezwał się niski. — I nikt jej panu ani na trochę nie zabierze, jeśli pan sam nie będzie chciał oddać.

— Pójdę już — mężczyzna o ostrej twarzy chciał jakby wytrząsnąć z uszu słowa niskiego. — Dziękuję za…

— Siadać! — zabrzmiało zdecydowanie. Grudzień, Lipiec, Sierpień i Wrzesień oddzielali stolik od pozostałych.

— Zostaliście wyznaczeni jako pierwsza trójka zakładników — niegłośno lecz wyraźnie mówił Grudzień. — Od tej chwili nie można wam nigdzie stąd odchodzić, najlepiej spokojnie siedzieć.

— Panowie! — poderwał się ostry i padł na kolana przewracając krzesło, a Sierpień ledwie powstrzymał pięść przed powtórnym uderzeniem. — Panowie, ja wcale nie jestem z nimi! — Z rozbitego nosa ciekła krew, siedząc na podłodze spoglądał z przerażeniem na stojących obok czterech mężczyzn.

— Siadaj — niezbyt głośno polecił mu Lipiec i tak samo niezbyt mocno kopnął go w plecy.

— Panowie, przecież to straszna pomyłka! — mężczyzna o ostrej twarzy ustawił pospiesznie krzesło, lecz sam nie podnosił się z podłogi. — Ja tylko… No, powiedzcie! — krzyknął rozkazująco i zarazem błagalnie, czepiając się brzegu stolika.

— Siadaj! — Lipiec z furią zamierzył się automatem w głowę ostrego, a Sierpień i Wrzesień poderwali go z podłogi i cisnęli na krzesło. Zawisł prawie na siedzeniu, przechylony na bok w oszołomieniu próbował wycierać grzbietem dłoni krew, rozmazując ją po twarzy.

— Ci tutaj przeznaczeni zostali na rozstrzelanie, jeśli będą jakiekolwiek próby przeszkadzania nam — oświadczył Grudzień siedzącym przy pozostałych stolikach. — Pierwsza trójka. Nie wolno wam do nich podchodzić ani nawet rozmawiać z nimi. Przy każdym stoliku wybierzcie teraz spomiędzy siebie przedstawiciela. Przyniosą wam oni coś do jedzenia i do picia. Jasne?

Przy ostatnim stoliku uniosła się ręka.

— No?

— Jakie wybory pan zarządza? — dystyngowany mężczyzna zawsze i wszędzie traktowany mógł być jedynie jako równy równym, tutaj jednak, ze względu na szczególną złożoność sytuacji — jak ocenił i przeanalizował, postanowił oddać już przy wejściu dwa punkty, a raczej postawić je zupełnie w ciemno — jak twierdził potem, przy pomyślnym rozwoju wydarzeń mogące przynieść również dwa dodatkowe punkty zysku. — Jawne czy tajne?

— Że co?

— Wybory przedstawicieli zarządza pan przeprowadzić jako jawne czy tajne? Proponowałbym, żeby dla uszanowania nadrzędnych zasad demokracji…

— Ty! — krótkim ruchem automatu wskazał na niego Grudzień. — I ty! — tak samo wskazał mężczyznę przy sąsiednim stoliku. — Wstać! Jesteście przedstawicielami — oświadczył. — Jazda na zaplecze, brać tace i przynieść, co tam będziecie uważali. Pójdziesz z nimi — polecił Sierpniowi. — A wy… — kolejno popatrzył na każdego z trzech mężczyzn — przejdziecie się obaj — zwrócił się do Lipca i Września. — Potem też będziecie mieć ich na oku…

— Od tamtego stolika — wskazał salę — zobaczyłem twój samochód, jak nadjeżdżasz…

 

W coraz głośniejsze i przyspieszone oddechy kobiety i mężczyzny wcisnął się jakby nagle niegłośny, nakazująco jakoś zarazem brzmiący przerywany buczek. Mężczyzna wyszarpnął ręce spod ramion kobiety, dwukrotnie nacisnął pokrętło zegarka potwierdzając odbiór i mocniej jeszcze wtargnął w wilgotność kobiety, lecz buczek w zegarku natychmiast odezwał się znowu, zaszyfrowanym rozkazem natychmiastowego powrotu do bazy. Zaciskając triumfalnie zęby potwierdzał odbiór wraz z początkiem orgazmu, i zaraz sprężystym i wyćwiczonym wyrzutem stanął na nogach obok tapczanu, sięgając po ubranie ułożone zgodnie z instrukcją tak, aby jak najszybciej mógł się ubrać. Po dwunastu sekundach był też już całkowicie ubrany, sięgnął jeszcze pod poduszkę, skąd wydobył pistolet, który schował do kabury pod pachą.

— Dobra jesteś, słodka Me — major, dowódca specjalnego oddziału komandosów pochylił się nad kobietą i poklepał ją po porosłym gęstym futerkiem wzgóreczku, zerkając przy tym — jak zwykle już potem z jakimś niedowierzaniem — między szeroko jeszcze rozchylone uda. — Służba wzywa.

 

— Niech pan siada, majorze — wskazał mu miejsce przed biurkiem siwy pułkownik, nim jeszcze zdążył zameldować swoje przybycie. W ciszy gabinetu rozległ się z taśmy magnetofonu głos Słońca.

— Prawda z tym telefonicznym aparatem — ubiegł pytanie pułkownik. — Niestety, nasza ekipa przybyła za późno. Jakaś młoda para, rozniosło ich oboje. Na razie wiadomo tylko tyle, że ładunek był bardzo silny, o wiele za silny jak dla osiągnięcia zamierzonego efektu, nasi psycholodzy i pirotechnicy zastanawiają się właśnie, czy uznać to za demonstrację siły, czy świadczyć może raczej o niezbyt dokładnej znajomości materiału, jakiego użyli. A tutaj ma pan zdjęcia tego motelu, szczegółowe mapy i plany.

— Jakie rozkazy? — krótko zapytał major.

— Pańską grupę obowiązuje trzeci stopień gotowości bojowej. Proszę opracować plan ewentualnej akcji.

— Ewentualnej?

— Wie pan przecież, że decyzje tego rodzaju podejmowane są gdzieś indziej i przez kogo innego — z namysłem zauważył pułkownik.

Wysoki, przygarbiony mężczyzna o rzadkich włosach w zamyśleniu nacisnął przycisk dzwonka.

— Proszę połączyć mnie z Pierwszym — polecił sekretarzowi, ze znużeniem jakby przesuwając ręką po twarzy. — Przez czerwoną linię.

 

— Nieprawda. — Potrząsnął głową. — Wszystko, co tutaj — to już dzianie się. A ty jesteś w samym środku tego.

— Przejdź się więc wśród nich — spojrzał na obsiadłe stoliki, na coraz bardziej zajętych sobą ludzi. — Przysiądź się do jednych, do drugich… I będziesz wiedział, skąd jadą — i dokąd, kiedy wyjechali — i kiedy zamierzają dojechać — powiódł ręką po sali, umknął jakby gdzieś nagle, kiedy zupełnie pominął przy tym dwóch mężczyzn siedzących obok. — Przejdź się tylko wśród nich…

— Ale nie ty wraz z nimi — zdenerwował się nierozumieniem czegoś tak bardzo oczywistego. — Przypomnij sobie, byłeś przecież obok — pochylił się, zniżył głos. — Jak twoje tak lub twoje nie stanowią to, co stanowią, tylko już dla ciebie, a wokół jakby inna mowa, inny sens każdego słowa, wokół ciebie coraz bardziej zwarty krąg…

— Słyszałem to już gdzieś i kiedyś — odpowiedział powoli, na wpół z niedowierzaniem. — I coś takiego, że za kilka już dni nawet dla tych najbardziej dziś przejętych bezsenna noc będzie dlatego, że z głodu czy przejedzenia burczy w brzuchu. Co mi wtedy odpowiedziałeś?

— Zbierz się w kupę, kaczy łbie. — Lipiec trącił wciąż jakby nieobecnego mężczyznę o ostrej twarzy. Najchętniej zsunąłby z tacy na stolik kilkanaście butelek napoju i cztery szklanki. Tej czwartej jakby nie było, jak coś niezrozumiałego ustawiał ją ostrożnie na stoliku i więcej już na nią nie spojrzał.

— Żeby was tylko nie zemdliło — z udanym zatroskaniem Wrzesień stawiał na stoliku drugą tacę, z niedbale nałożonymi i przemieszanymi różnymi ciastkami. I też jakby nie było czwartego talerzyka i łyżeczki.

— To ten. — Lipiec stanął obok krzesła, niezbyt nawet mocno schwycił za włosy, szarpnięciem unosząc głowę i obracając twarzą w stronę Września. — Ten, o którym ci mówiłem. Jak, przyjacielu? — Szarpnął mocniej. — Z górki coraz bardziej, co? Dobry znajomy? — ostro zapytał niskiego mężczyznę, cofnął wreszcie rękę.

— Dobry… — powoli odpowiedział niski. — Chociaż poznałem tego pana dopiero tam, na schodach…

— Uważaj, grubasku — miękko jakoś zbliżył się Lipiec. — Jedziesz na tym samym wózku. A ja bardzo nie lubię niskich grubasków. Zanim trzeba będzie was rozwalić, możesz zacząć mnie prosić, aby stało się to jak najprędzej. Proszący o kulkę niski grubasek! — zachichotał urywanie, spojrzano ku nim od stolików, nie wiadomo skąd zjawił się Grudzień.

— Co jest?

— Lipiec trochę ustawia tych dwóch… — niepewnie jakoś wyjaśnił Wrzesień.

— Tak… — Lipiec oblizywał usta, coraz bardziej drżał cały. — Najpierw ich ustawię, a potem popieszczę, tobie zrobię… — Ręce o zakrzywionych palcach sięgnęły w stronę niskiego mężczyzny, kiedy nagle zgiął się i przykucnął do krótkiego, niespodziewanego ciosu. Wspierając się jedną ręką o podłogę prostował się powoli, ledwie jednak podniósł wzrok na Grudnia, kiedy uderzenie pięścią w twarz rzuciło go na plecy. Grudzień był już obok, przycisnął stopą automat, który wypadł tamtemu z rąk. Bezruch zaległ przy stolikach, w nieporuszeniu stali też Słońce i jego ludzie.

— Co wy tam wyprawiacie? — nic nie rozumiejąc zapytał wreszcie strwożony Słońce. — Regulamin wzbrania…

— Kto wprowadza zamieszanie przy wykonywaniu zadań specjalnych… — poparł go Księżyc, patrząc na Grudnia wciąż jeszcze z przestrachem, ale zarazem i z sobie tylko wiadomą nadzieją — ten może być przywołany do porządku przez…

— Właśnie przywołuję go do porządku — zgodził się opanowany już Grudzień, zachował zresztą spokój przez cały czas. — Ty go przyprowadziłeś i bardzo polecałeś? — zapytał Księżyca, który zapragnął nagle skryć się choć trochę, a najlepiej za Słońce. — Dmuchanie żab to nawet fajna rzecz, ale w swoim czasie, kiedy ktoś zaczyna tę zabawę przedłużać, powinno mu się obcinać łapy.

— To bez reszty oddany sprawie bojownik — żarliwie zapewnił Księżyc. — Czasem może tylko…

— Właśnie — dobitnie przerwał Grudzień. — Rzecz w tym, że jak na sprawę wychyla się za bardzo i za często. Znam dobrze takich, wiecie przecież, czym się zajmowałem? Że jak któryś z jemu podobnych pokazał się wreszcie któregoś dnia, bo tylko do tego pokazania się dorastał, to ja już ruszałem za nim, i nie spocząłem, dopóki go nie dosięgnąłem. Wstań! — krzyknął z góry na Lipca, pchnięciem stopy przesuwając jednocześnie w jego stronę automat. — A nie wypatruj za mną — powiedział jeszcze tak, że tylko Lipiec go usłyszał. — To ja widzę cię zawsze i wszędzie.

— W porządku już, wszystko w porządku! — donośnie oznajmił Słońce, a Księżyc przytaknął skwapliwie. Zaprzestał też zerkania za Sierpniem, który wraz przedstawicielami stolików wciąż przebywał jeszcze na zapleczu kawiarni. Uznał nawet, że to bardzo dobrze, że na pewno jeszcze nie teraz, aby wystąpić a potem zawsze znajdzie się coś…

— To, co powiedziałem… — zaczął niski mężczyzna dobierając słów — o panu, jako dobrym znajomym…

— I tak nie zrozumiałby, że to właśnie przez niego ta możliwość poznania się i poznawania — poprawił już włosy, o kant stolika zerwał kapsel, butelkę postawił przed pustym krzesłem, z drugiej do pełna nalał sobie.

— Znowu wy… — z goryczą już tylko stwierdził mężczyzna o ostrej twarzy. — Wy — powtórzył z uporem. — Do mnie nie mają nic. To pomyłka. Powiedzcie im, że to pomyłka. Musicie im to powiedzieć… — Niezdarnie tak samo zerwał kapsel o kant stolika, polewając przy tym spodnie i blat.

— Panie mecenasie! — zawołała kobieta od ostatniego stolika. Z zaplecza, eskortowani przez Sierpnia, wychodzili właśnie przedstawiciele, poruszali się powoli i ostrożnie, każdy niósł po dwie, zastawione butelkami i talerzykami z ciastkami tace. — Panie mecenasie, czy możemy prosić o kawę?

Dystyngowany mężczyzna uśmiechnął się szarmancko, zwracając się jednocześnie do idącego obok Sierpnia, lecz ten jakby nie wiedząc co i jak odpowiedzieć pospiesznie zaczął przywoływać Grudnia.

— Ten pan… — zaczął wyjaśniać — ten pan życzy sobie…

— To ja już sam, bezpośrednio… — zwolnił go, odprawił nawet dystyngowany mężczyzna, odkrywając jednocześnie przed Grudniem tak oczywiste przecież zrozumienie dla różnych nadrzędnych spraw. — Nie uważa pan, że wygląda to trochę jak jakiś suchy prowiant? — Spojrzał na tacę krzywiąc się z dezaprobatą. — Wydaje mi się, że rozluźnienie napiętej nieco atmosfery, stworzenie warunków ograniczonego partnerstwa znacznie odciążyłoby panów, pozwalając tym samym na większą koncentrację w sprawach zasadniczych. Kawa, na przykład, przed każdym filiżanka aromatycznej kawy, to propozycja pań, od siebie dodam, że nie byłaby też chyba przesadą lampka koniaku, jeśli…

— To nie tylko trochę wygląda na jakiś suchy prowiant, ale to właśnie jest taki sobie suchy prowiant — nie słuchając dystyngowanego spokojnie i powoli wyjaśnił Grudzień. — Czy teraz jest pan zadowolony z tego, co pan ma?

— Oczywiście — z powagą i zrozumieniem zapewnił dystyngowany. — Jeśli tak, to oczywiście…

— Powinniśmy coś zjeść — sięgnął po talerzyk, spojrzał na przemieszane ze sobą różne ciastka. — Choćby dlatego, że ten skurwiel tak nam to podał.

— Nosisz jeszcze po kieszeniach ziarnka pszenicy do podgryzania? — niepowstrzymanie, niegłośno, zwyczajnie i beztrosko zaczął się śmiać.

— Prażoną kukurydzę… — też roześmiał się, speszony trochę.

— Za co on mnie uderzył? — dociekliwie, choć nie wiadomo kogo zapytał mężczyzna o ostrej twarzy. — Za co?

— Zjedz pan lepiej coś — poradził niski.

O trzy stoliki w przodzie, dobrze mogąc widzieć stamtąd wszystkich, siedzieli Lipiec, Sierpień i Wrzesień. Coś ciekawego opowiadał półgłosem Sierpień, ale odbierał go tylko Wrzesień. Wyprostowany na krześle, ręce na złożonym na kolanach automacie, Lipiec nawet nie poprawił maski, która przekrzywiła się trochę po uderzeniu Grudnia i upadku. Łyżeczki znieruchomiały nad talerzykami —

 

Zmętniałe jakby oczy legionisty — tylko one zdawały się być żywe w pustej, ściągniętej grymasem twarzy. Równocześnie, jakby odmierzając razy oddechem albo biciem serca ciął trzciną, samym jej końcem, i po plecach, piersiach i ramionach coraz gęściej spływały drobne smużki krwi, a ciało jakby poddało się uległe tej tylko jedynej trzcinie, oczekujące jej i wzdrygające się za każdym razem.

— Tego ci już nie wolno! — zawołał ochryple i groźnie.

— To człowiek przecież, wszystko więc, co od niego… — Twarz była zszarzała, źrenice rozszerzyły się przy nowym smagnięciu.

— Człowiek — człowiekowi!… — Nie słuchając już więcej potrząsnął pięścią, i zamierzony do uderzenia legionista odwrócił się i ciął trzciną przez twarz centuriona, i nim tamten zdążył uczynić jakikolwiek ruch — jeszcze raz, i jeszcze. Dopadli go już, wykręcając ramiona przygięli do ziemi, a ogarnięty furią dziesiętnik z całej siły uderzył go z wysoka rękojeścią miecza w kark. Ciało sprężyło się i zwisło bezwładnie, z ust pociekła krew.

— Człowiek — człowiekowi! — powtórzył z wysiłkiem, jakby chcąc zapamiętać. — Nie powinieneś tak, całą swoją mocą, a zrobiłeś to, aby… — Bał się dokończyć.

— O nic nie prosiłeś, za nic nie jesteś mi wdzięczny. — Uspokajał się powoli. — To wciąż jeszcze nauka, ucz się ich do ostatniego tchnienia. Kiedy wspinasz się na szczyt — ty tylko wiesz, po co — odrzucasz i strącasz z siebie wszystko, co zwietrzałe, aby pewny był uchwyt rąk, pewne oparcie stóp, inaczej runiesz w przepaść. Musisz tak robić! Albo nie zaczynaj wspinaczki…

— Ten szczyt, dlaczego się wspinasz… — Nie oczekiwał, nie chciałby nawet odpowiedzi, a sam odpowiedzieć sobie teraz nie potrafił.

 

— Zjedz pan lepiej coś… — Drgnął zaskoczony i zarazem zdumiony, zaśmiali się krótko i bez poprzedniej już beztroski. — Nie tknie cię już więcej. Dobrze, nie ciebie więc — uprzedził sprzeciw. — Kogokolwiek z was…

— Dziewczyna, która była ze mną… — Mężczyzna o ostrej twarzy spojrzał na stolik, przy którym siedział poprzednio. — Zaraz potem, jak zaczęli mnie w was wrabiać, poszła z jednym z nich, z takim wysokim?

— Nie zauważyłem — wymijająco odpowiedział niski.

— Ale ja tak, nawet dokładnie, chociaż sytuacja, w jakiej się znajdowałem, powinna raczej wykluczać zdolność czynienia podobnych spostrzeżeń. — Uśmiechnął się z lekką ironią. — Jak panom się wydaje — mogła z nim nie pójść?

— Takie ważne? — Niski patrzył niechętnie, odstręczająco nawet.

— Zostałem z panami złączony najzupełniej przypadkowo — mężczyzna o ostrej twarzy mówił spokojnie dalej, blisko, ale obok przeszły słowa niskiego, teraz dopiero zauważył, że ma poplamione spodnie, przetarł je starannie chusteczką, tak samo starannie osuszył polany blat stolika. — Może nie spełnią swojej groźby, może coś się stanie, ale dopóki co, to przez cały ten czas ja, jako ten wyznaczony, przeznaczony… Ja tutaj — ona poszła z jednym z nich… — Mocno splótł na stoliku ręce, z niedowierzaniem pokręcił głową. — Nie szła z ochotą, ale teraz… z ochotą może już z nim pozostać, z ochotą i do woli, ona tam — a ja tutaj, i nawet dobrze jakoś tak, prawie że pewniej — Napił się, sięgnął po papierosy, mocno zaciągnął się dymem. Uważnie popatrzył na obu mężczyzn, na niego też patrzyli wszyscy tak, jak jeszcze przed chwilą nie przypuszczali, że mogliby patrzeć. — Dziwne trochę, co? I wredne…

— Ani jedno, ani drugie — pospiesznie zaprzeczył niski. — Ani jedno, ani drugie! — powtórzył mocno z uporem. — Różnie tylko przez coś takiego się przechodzi… Mnie na przykład dobrze trzymają tutaj moje pieniądze tam, czy dobrze zabezpieczone, czy wspólnicy już nie próbują się dobierać. Dziwne może? Śmieszne? Jest pan już razem z nami?

— Nie… — z namysłem potrząsnął głową ostry. — Wolę być sam. Nie będę panom tego wyjaśniać, nie potrafiłbym zresztą nawet…

— Jak pan chce… — zgodził się po krótkiej chwili całkiem już zwyczajnie niski. — Ja, gdyby nie ten pan, a przydarzyłoby mi się tak, jak panu, wolałbym być sam. Może nawet, godząc się na mocne bicie, upierałbym się przy oddzielnym stoliku…

— Ale póki co, to właśnie pan z nas trzech jest zdrów i cały. Przepraszam… — Po chwili dopiero potrafił ukradkiem wpierw jeszcze spojrzeć na obu mężczyzn. — Jak pan się czuje? — Mężczyzna o ostrej twarzy dłużej jakoś patrzył na niskiego, niezdecydowanie sięgnął po butelkę i napełnił najpierw jego szklankę. — Nie jest chyba tak źle, skoro wśród tych ostrych skurwysynów jeden z nas zachował całą skórę… — spróbował zażartować, patrząc wyczekująco.

Roześmiali się, cichnąc jednak zaraz, gdy jakoś z niedowierzaniem zaczęto spoglądać w ich stronę od pozostałych stolików. Przerwał na chwilę swoją opowieść Sierpień, powoli, niezmienny w swym wyprostowaniu, zwrócił ku nim głowę Lipiec.

— Uważają, że jedną nogą jesteśmy już tam… — mruknął niski.

— Jak on mówił, ten ich herszt? — próbował przypomnieć sobie ostry. — Że godzina? A potem co?… — Nie oczekiwał odpowiedzi od nikogo. — Ile to już minęło? — Spojrzał nagle na zegarek. — Ile jeszcze… pozostało?

— Nie wiem… — bezradnie, z niechęcią odpowiedział niski.

— Ile? — pytanie było mocne i bezwzględne. — Przecież tak to się chyba nie skończy? — wykrzyknął prawie, rozglądając się z niedowierzaniem po sali. — Nie może skończyć się ot, tak… — powtórzył z uporem, nagle jakby znów nic nie rozumiejąc. Chciał mówić dalej, ale odwracał się już za utkwionym gdzieś poza nich spojrzeniem.

Kobieta dostrzegła go od razu, kiedy tylko stanęła w progu, wzrok jej ogarniał jednak powoli i pozostałe osoby przy stolikach, a potem ludzi z automatami i w zrolowanych do pół twarzy maskach. Jak usilnie, tak bezskutecznie starając się cokolwiek zrozumieć, postąpiła bezwiednie kilka kroków i znów przystanęła, zwracając się ku niemu z coraz bardziej natarczywym pytaniem.

— Kto to? — zapytał pospiesznie i przynaglająco.

Usta poruszyły się tylko bezgłośnie, wspomnienie czegoś zaczęło powracać jako coś nagle zupełnie nowego, niepojętego jeszcze do ogarnięcia i zrozumienia. W skupieniu i napięciu bezgłośnie i bezwiednie powtórzył pytanie.

— Czy pani jest z telewizji? — otrząsnął się wreszcie Słońce, a wraz z nim i reszta jego ludzi.

— Kto to? — było to już jak żądanie, i jak mocny uścisk ręki na ramieniu.

— Anna… — odpowiedział i niemal się nie zdumiał, że zabrzmiało to tak po prostu.

— Kim pani jest? — przynaglił zdenerwowany Słońce. — Jak ona tu weszła? — rozejrzał się po swoich ludziach.

— Z korytarza… — odpowiedział któryś.

— A warta? — Słońce musiał nagle poluzować kołnierzyk.. — Księżyc, jest tam w ogóle jakaś warta?

— Warta… — bezmyślnie powtórzył Księżyc, tak samo też rozglądając się.

— Kim pani jest? — jak tylko potrafił, zdecydowanie wystąpił naprzeciw kobiety Słońce.

Nie wiedziała, co mogłaby odpowiedzieć, nie potrafiła też jakoś spojrzeć choćby w stronę stolika, przy którym siedziało trzech mężczyzn i stało jeszcze jedno krzesło, posłusznie podała torebkę Grudniowi, który szybko i dokładnie przejrzał zawartość.

— Zatrzymała się pani tutaj? — stwierdził raczej niż zapytał.

— Tak…

— Proszę usiąść przy którymś z tamtych stolików. Miejsce dla tej pani! — zawołał, i dystyngowany mężczyzna już dostawiał do stolika krzesło, przyjmując przy tym pozę pełnego szacunku oczekiwania.

— Idź tam… — Usłyszała głos mężczyzny, i teraz dopiero, kiedy posłusznie ruszyła we wskazanym kierunku, mogła spojrzeć na niego swobodnie i zwyczajnie.

— Przy tobie nie mogę? — nie zatrzymała się, nie zwolniła nawet, szła tam samo posłusznie i niespiesznie.

— Nie możesz… — uśmiechnął się łagodnie, lecz stanowczo. — Nie możesz, Anno… — powtórzył niby tylko do siebie i widział, jak z bezmiernej jakiejś pustki przywołany został bezwzględnie do tu i teraz.

— Dlaczego pan nigdy nie sprawi mi prezentu? — z dobrodusznym wyrzutem odezwał się wreszcie Pierwszy. — Powiedzmy, że poinformowałby mnie pan, gdy byłoby już po wszystkim…

— Prawdziwą radość z prezentów możemy mieć tylko wtedy, gdy sprawiamy je sobie sami — odpowiedział Nienumerowany, starannie zapalając papierosa. — Nic bardziej nie wzbudza nieufności niż właśnie bezinteresowność, co mnie, przy uwzględnieniu spraw, jakie mi powierzono, najdrobniejszy choćby objaw czegoś takiego każe natychmiast nieufność zwielokrotniać i wyostrzać…

— Żartowałem, chyba niezbyt udanie… — pospiesznie, niezbyt jakby przy tym z siebie zadowolony przerwał Pierwszy. — Pańska propozycja… — Zamyślił się. — Tak, to pozwoliłoby nam wprowadzić nasze poprawki do ustawy o powszechnym szczęściu. Parlament zbiera się już za trzy dni, sprawa wciąż jeszcze żywa, nasi oponenci nie mają szans! — zatarł w uniesieniu ręce.

— Więc? — Znając już odpowiedź, Nienumerowany musiał ją jeszcze usłyszeć, wyrażoną jasno i zdecydowanie.

— Cóż, pana tam nie będzie… — Bawiąc się zapalniczką, Pierwszy rozważał coś niby na wpół przed sobą. — Nie będzie pan brał bezpośredniego udziału w akcji…

Roześmiali się, spojrzeli na siebie z rozbawieniem.

— Major… — tak samo, niby na wpół do siebie, niby obojętnie zauważył Pierwszy.

— Pułkownik — poprawił Nienumerowany. — Jeszcze major, ale niebawem już pułkownik — wyjaśnił. — Po akcji, a mówiąc dokładnie — po wypadku, jaki zaraz potem mu się przydarzy. Wystąpię z tym oficjalnie, ale już teraz proszę pana o Promienny Świt dla niego, najwyższej klasy. Odznaczenie pośmiertne, jak i awans.

— Będzie pan z nim rozmawiał? — Pierwszy czuł się przez chwilę trochę jakoś dziwnie niezręcznie, uznał jednak, że to nawet i dobrze, że Nienumerowany mógł coś takiego zauważyć. — A jego bezpośredni przełożony? Nie domyśli się przypadkiem czegoś, później już?

— Powinien nawet — potwierdził Nienumerowany. — A raczej na pewno, żeby już pana uspokoić…

— Uspokoić? — nie zrozumiał Pierwszy, choć znał Nienumerowanego już bardzo długo, czasami wciąż zdarzało mi się czegoś nie rozumieć, uznał nawet kiedyś, że tak już będzie i powinno też może być do końca. — I co? Nie obawia się pan…

— Czego? — uśmiechnął się wyrozumiale Nienumerowany. — Jedynie niepożądana w takim układzie byłaby właśnie niepewność co do jego domysłów. — Zaciągnął się mocniej i zgasił papierosa, mógł i powinien już iść, wszystko, co powiedziane być powinno, powiedziane zostało. — Własne domysły i przypuszczenia przywiązują ludzi bardziej niż sekrety zawierzane im pod przysięgą. Nie wyobraża pan sobie zresztą nawet, jak olbrzymie są rzesze tych, którzy czegoś tam się domyślają. Oczywiście, że jak różna ranga spraw, tak i domysłów. A naszym, moim już właściwie zadaniem jest, aby te domysły i skojarzenia były zawsze prawdziwe.

— Nie rozumiem…

— Czy zastanawiał się pan nieoficjalnie, co tak naprawdę było zawsze zarzewiem każdej rewolucji? Tym pierwszym ogniem, zanim go zaraz nie skierowano na zawczasu upatrzoną drogę? Oburzenie tych olbrzymich rzesz, którym ktoś w dobrze wybranej chwili wyjawił, że ich własne domysły są żałośnie wprost nieprawdziwe.

— Po raz pierwszy zetknąłem się z taką teorią… — po chwili dopiero, opanowanym już głosem odezwał się Pierwszy. — Opracuje ją pan chyba w formie naukowego studium? Oczywiście, że tak — ożywił się z ulgą, której nie potrafił nie okazać przynajmniej tak wyraźnie — jest to przecież…

— Nawet już nad tym pracuję, jak nad dokumentem o najwyższym stopniu tajności i przeznaczonym tylko do użytku wewnętrznego — z nikłym, ale i z nigdy chyba jeszcze nie widzianym u niego tak jasnym uśmiechem odpowiedział Nienumerowany. — Dla swojego następcy, a że w moim wieku człowiek może już czasami pozwolić sobie nawet na marzenia — to może i dla następców…

— Tylko tyle? A dla ogółu, dla społeczeństwa?

— Z myślą o nich właśnie, o tym społeczeństwie, tylko tyle. Inaczej byłaby to bezprzykładna w historii ludzkości zbrodnia, totalna dehumanizacja i społeczeństwa jako zbiorowości, i każdego człowieka. Teraz, jeśli pan pozwoli, powinienem już zająć się najbliższą przyszłością…

— Tak, oczywiście… — na wpół jeszcze w zasłuchaniu zgodził się Pierwszy. — I niezwłocznie proszę powiadomić mnie, kiedy… kiedy będzie już po wszystkim. Osobiście — zastrzegł jeszcze — i nie trzeba niczego na piśmie. Chociaż w pańskim archiwum…

— Tak — potwierdził Nienumerowany. — Musi pan przecież mieć do mnie pewność i zaufanie… — I obaj roześmiali się jak z najbardziej trafnego żartu.

 

— Jak najprawdziwszy człowiek! — przerwał nagle z przesadną żarliwością, ledwie powstrzymując gniew. — Który do końca zachowa wiarę, że ma jakikolwiek wybór, kiedy od początku już nie ma żadnego…

— Przecież nie masz… — Niezbyt rozumiał uniesienie. — I wiesz o tym…

— Bo ciągle wydaje mi się, że chciałbyś mi coś podpowiadać… — wyznał bezradnie.

— Chciałbym… — zgodził się tak samo. — Tylko co? Że skoro przez cały ten czas, gdy jestem tutaj, ty ciągle o jeden dzień przede mną, to dlaczego nie zaczekałeś na mnie choćby jeszcze wczoraj? Wszystko byłoby wtedy zupełnie inaczej…

— Jakież to bezgranicznie ludzkie… — Pokręcił z niedowierzaniem głową. — Też wymyśliłem coś takiego… — Spoważniał, otworzył nowe butelki, przez chwilę siedzieli w milczeniu, popijając wciąż jeszcze zimny napój. — A to, co mówiłem o nich, że do końca potrafią zachowywać malutką choćby, ale bezgraniczną wiarę w coś tam… Mogą, bo bezwzględna pewność dla nich nie istnieje, a ja… ja ją przecież mam! — Czekał na najprostsze bodaj potwierdzenie, nie dowierzał sam sobie. — A pomimo to, jakby niezupełnie o mnie chodziło. Tak będzie do końca? — nie kogoś, lecz czegoś jakby bardziej zapytywał.

— Tak… — odpowiedział bezwiednie, i zostało to powiedziane. — Myślałem, że pytasz mnie… — próbował coś jakoś wytłumaczyć.

— Niech będzie, że tak, że zapytałem… — zapewnił pospiesznie. — A najlepiej, jak zapytam jeszcze raz — do końca?

— Do końca — zupełnie już prawie uspokojony skinął głową. — I parę jeszcze innych rzeczy…

— Chciałbym teraz zamienić jeszcze parę słów z Anną — oznajmił po chwili. — Potem może nie być już czasu…

— Zamień… — Jedno tylko mogło być dla obu wspomnienie. — Pobędziesz z nią trochę — i wrócisz tutaj…

 

— Absolutnie nie zgadzam się z taką interpretacją — dobitnie wykładał dystyngowany mężczyzna. — Rola, jaka przypada współczesnemu intelektualiście, jest niezmiernie złożona, szczególnie, jeśli jest to już osobowość o randze moralnego autorytetu.

 

— Bądź po prostu między nimi. — Tak i siedziała przy stoliku, przed napełnioną do połowy szklanką, po którą jeszcze nie sięgnęła, ze spalającym się swobodnie papierosem w palcach.

— Jesteś! — Ledwie zdążył ją powstrzymać, kładąc rękę na ramieniu i przysuwając sobie krzesło. — Oni mówią tutaj, że was trzech, tam, wybrali… — Schwyciła go za rękę, dotyk, jak jeszcze przecież nie tak dawno temu —

— Lepiej może byłoby, gdybyś przyszła tutaj trochę później — odpowiedział powoli, niezbyt pewnie. — Przed świtem dopiero może. Albo jeszcze lepiej — przed południem…

— Czego oni od ciebie chcą? — kobieta nie chciała słuchać. — Dlaczego ty?

— Oni — ode mnie — czegoś chcą… — Roześmiał się, niepowstrzymanie, jakby właśnie te słowa wszystko naraz objaśniały.

— Dlaczego ty? — szarpnęła go za rękę, gdzieś obok niej przebrzmiał śmiech.

— Dlatego — odpowiedział łagodnie i kobieta uspokoiła się. — Cała różnica między nami trzema a tymi tutaj, że do nich nie puka takie pytanie. Dla nas tez zresztą nie jest ono ani zbyt wyraźne, ani natrętne.

Odruchowo zupełnie spojrzała na stolik, skąd przybył mężczyzna, na miejsce raczej, które przy tamtym stoliku zajmował — i już patrzyła uważnie, nie w skupieniu jeszcze, ale uważnie. Spoglądała już w tamtą stronę, widziała i mężczyznę niskiego i grubego, i czasem tylko ukazujący się profil mężczyzny wysokiego, o suchej i ostrej twarzy, teraz dopiero przyjrzała się im jakby wreszcie dokładnie, ale to tylko za sprawą jeszcze jednego mężczyzny, którego do tej pory tam nie widziała, stało tam tylko jeszcze jedno, puste do tej pory krzesło. Nieobecny jakby dla tamtych osób, nie zwracający też na nich uwagi — patrzył tutaj — na nią patrzył… Zadrżała, z zawstydzeniem prawie próbowała sobie wytłumaczyć, że nie żaden przestrach, choć bardzo coś podobnego — to jednak zupełnie nie to…

— Trzech was wybrali? — zapytała, siląc się na spokój.

— Trzech. — Patrzył na nią uważnie.

— Tam… jest jeszcze ktoś… — Nie spoglądając w tamtą stronę, ruchem głowy wskazała stolik.

Wszystko tylko oczekiwaniem, aby mężczyzna spojrzał na nią, powrócił spojrzeniem stamtąd i spojrzał wreszcie znowu na nią, jej mężczyzna — i tamten, to spojrzenie — wraca wreszcie, choć jeszcze jakby tylko do siebie, i z czymś też jakby ten powrót — ona w tym, o niej?

— Kto to? — Nie wiedziała, dlaczego musi się trochę i odważyć, żeby zapytać.

— Ujrzałaś go dopiero teraz? — zapytał z zaciekawieniem, pewny przy tym zupełnie jej odpowiedzi. — Dopiero co?

— Tak. Przedtem przecież tylko wy trzej… Kto to? — Znów nie wiedziała, dlaczego tym razem niespodziewana ulga.

— Poznasz go — zapewnił mężczyzna. — Nazwijmy to, że… — starannie wyszukiwał słowa — że zaopiekuje się tobą…

Kobieta odwróciła się, mężczyzna przy odległym o kilkanaście kroków stoliku patrzył na nią jak przedtem, a zarazem i jakby już inaczej, uśmiechnął się do niej — i kobieta tak samo odwzajemniła uśmiech.

— Co to znaczy? — Powoli zwracała ku niemu twarz z niewygasłym jeszcze uśmiechem, który zamienił się w grymas. — Co to znaczy, że zaopiekuje się mną? — zniżonym głosem żądała odpowiedzi, zarazem ją odtrącając.

— Znaczy to, że będzie mógł ci pomóc… — próbował wytłumaczyć coś, czego sam przed sobą nie potrafił wyjaśnić. — Zwyczajnie, no… — zdenerwował się — choćby przez to, że zjawi się przy tobie…

 

Tłum napierał ze wszystkich stron, lecz ciżba nie potrącała już kobiety, wśród ochrypłych wrzasków i tłoczących się spoconych ciał w spokoju jakby nawet stali naprzeciwko siebie.

— Kim jesteś? — zapytała kobieta i były to jej pierwsze słowa, od kiedy z mącącym już umysł nakazaniem sobie milczenia stanęła wśród tłumu. Nie było w niej nawet śladu lęku, nie strząsnęła z ramienia ręki, która przed chwilą uchroniła ją przed upadkiem pod nogi ciżby.

— Chodź — pociągnął ją delikatnie w bok.

— Nie — oparła się. — Muszę być tutaj. Kim jesteś?

— Będziesz tutaj — zapewnił ją uspokajając. — Ja też muszę być tutaj, będziemy więc razem…

— Przychodzisz od niego? — Jakby nie było bezsennej nocy, pragnienia i do krwi spierzchniętych ust. — Powiedz! On cię przysłał?

— Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, że jestem przy tobie… — Głuche uderzenia młotów uciszyły tłum, i w tej ciszy mocarzem przed samym sobą stawał się garbus, a pijana ulicznica z dumą matrony skupiała wokół siebie swych czternaścioro nie narodzonych dzieci.

— Przy nim powinieneś być! — Odgłosy młotów wstrząsnęły ciałem. — Tylu ich przy nim zawsze było — a teraz nikogo! Ciebie nie widziałam nigdy. — Schwyciła go za rękę. — Więc teraz może właśnie ty? Został sam! Sam!

— Zaraz zobaczy ciebie, że jesteś tutaj… — Nie poznawał swojego głosu, mocniej zacisnął ręce na ramionach kobiety, kiedy ta szarpnęła się za jego spojrzeniem i znieruchomiała wraz z przyczajeniem tłumu, kiedy chwiejące się jeszcze w różne strony trzy krzyże z rozpiętymi ciałami zaczęły się unosić ponad ludzką ciżbę.

 

— Posłuchaj… — Bardzo chciałaby choć trochę uspokoić i przekonać siebie i mężczyznę. — To wszystko może zakończyć się jeszcze inaczej…

— Inaczej?

— Tak! — z uporem próbowała zapewniać kobieta. — Różnie przecież bywa, uwolnić was mogą jeszcze i ci tutaj, i stamtąd…

— Niby tak… — Z zaciekawieniem rozejrzał się po sali. — Niby tak… — z niedowierzaniem zgodził się sam przed sobą.

— Trzeba tylko czekać… — wyzbyta jakby nagle przekonania, bezradnie zakończyła kobieta. Nie przerywała zamyślenia mężczyzny, który wsłuchany jakby jeszcze w jej poprzednie słowa rozglądał się po sali. Szepnął coś niedosłyszalnie, nieznacznie pokręcił głową.

— Poczekajmy więc… — zgodził się wreszcie prawie swobodnie. Przysunął się bliżej, marynarka rozchyliła się szerzej. — Ty miałaś już dziecko… — Mężczyzna nie pozwoliłby sobie teraz przerwać, cokolwiek miałoby się wokół dziać, z tym, co teraz chciał powiedzieć, przede wszystkim jakby tutaj przyszedł, nie takie jakieś tylko były słowa, nie takie i nie te, jakby trzeba je było dopiero składać z czegoś spośród mnogości słów. — To znaczy, masz córeczkę, dużą już, siedem lat… Ty przeżyłaś już to, ale ja… ja niewiele o tym wiem, zupełnie nic, czegoś w tym po prostu nie rozumiem — wyznawał, jakby sam na zupełnym pustkowiu, gdzie nigdy ani szelestu trawy, ani przelotu ptaka.

— Oni ci to zrobili? — kobieta najdelikatniej jak mogła dotknęła krzepnącej już, ale wciąż jeszcze świeżej plamy krwi na koszuli. — Nie. — Powstrzymała go, kiedy zniecierpliwiony chciał jak najszybciej powrócić do tego, co mówił. Wciąż jakby jeszcze nie dowierzając i pogodzona już jednocześnie z czymś przyjmowała krwawy ślad. — Boli?

— Czasem tylko trochę łaskocze — Opanował się, zaraz i uspokoił, przepraszająco i uspokajająco pogładził kobietę po policzku, trochę dłużej przytrzymał przy ustach jej palce. Mogłoby nawet zacząć zagarniać pragnienie zgniecenia ich w uścisku, zgniatania, te palce jeszcze przecież wczoraj wieczorem — lekko obrzmiała, bez przerwy senna jakby twarz, spowolniałe ruchy i odruchy, wysoko wzniesiony, kilkakroć pogrubiały brzuch — za to wszystko rozbity bok i krew, już teraz, pierwsze kroki, krótka i twarda to droga. — Mówiłem o tobie — przypomniał delikatnie i nakazująco. — O tobie i o mnie, o tym, co mi powiedziałaś, że jesteś, że będziesz… — bezradnie prosił ją o wypowiedzenie tego, czego sam nie potrafił powiedzieć.

— Ach!… — zrozumiała wreszcie, nagle ubawiona omal nie parsknęła beztroskim śmiechem, z rozbawieniem i czułością patrzyła na mężczyznę. — Właśnie teraz musiałeś do tego wrócić? Taki męsko zasadniczy? Tak już bywa, zawsze chyba tak bywa, że przede wszystkim są to jakieś nasze sprawy… — zastanowiła się — tak jak już mówiłam. Chcesz wiedzieć coś więcej?

— Chciałem z tobą o tym porozmawiać — wyznał. — Uważam, że powinniśmy…

— Porozmawiać… — powtórzyła kobieta. — Porozmawiać o tym — to znaczy o czym? Jest przecież tak, jak jest. A będzie… — Czegoś jakby nie potrafiła dopowiedzieć.

— Właśnie to, jak i co będzie… — Nie zauważyła zmienionego głosu. — Masz chyba rację. O tym rozmawiać, to też — znaczy o czym?

— Miesiąc, dwa, trzy… — wolno odliczyła kobieta. — Potem rok, drugi, trzeci…

— Pójdę już chyba… — Nie poruszył się jednak, chciał poznać do końca ten dotąd nieznany, dziwny jakiś chłód. Minął zaraz, a wraz z nim też jeszcze dotąd nie zaznana, wszechogarniająca słabość. — Tak, różnie jeszcze może się zdarzyć… — z niedowierzaniem powtórzył to sobie jeszcze raz.

— Przyszedłeś — i odjedziesz… — jakby wszystko rozumiejąc, a zarazem niczego nawet nie próbując zrozumieć, stwierdziła kobieta.

— Tak… — Wstał pospiesznie, przytrzymał krzesło, które omal nie upadło. — Ty zostaniesz tutaj. Przez cały czas. Może niezupełnie, ale razem już nie. Z nimi. Wśród nich — mówił coraz szybciej, ręce jakby jeszcze nie chciały opuszczać oparcia krzesła. — Sama już. Może zresztą nie, chyba nie… — Przemożnie powstrzymał się przed zerknięciem tam, gdzie czekało już teraz na niego jego miejsce. — Nie będziesz sama, nie zostaniesz sama… — mówił to i do siebie, nie odwracając się już, wąskie przejście między stolikami, tutaj — jakby dopiero co, na tej może klepce stąpnięcie w tę stronę, a teraz — z powrotem już, z powrotem? — dwanaście kroków w jedną — dwanaście w drugą stronę?

— To i owo może się jeszcze wydarzyć — z powagą jakby tylko informował, unikając jednak przy tym spojrzenia. — Możemy jeszcze zostać uwolnieni, albo przez to błazeństwo tutaj, albo przez jakichś specjalnych stamtąd…

 

— Interesujące — zgodził się z powagą, kiedy zaskoczenie i niedowierzanie pierzchło przed wspomnieniem. — Sam to wymyśliłeś?

— Proszę, niech pan zapali — mężczyzna o ostrej twarzy przysunął papierosy, inne niż te, które leżały na stoliku. — Moja dziewczyna wróciła i podała mi papierosy. Dostała je od niego… — Patrzył wyczekująco.

— To dobrze, że wróciła — stwierdził po prostu, obaj mężczyźni palili już papierosy z tej paczki, do której sięgnął teraz on.

— Prawda? — ucieszył się ostry. — Pan — spojrzał z uznaniem na niskiego — mówi tak samo…

— A pan?

— Ja? Pewnie, że tak! — Spojrzał w bok, i dziewczyna o krótko przystrzyżonych włosach spróbowała uśmiechnąć się poprzez zmieszanie.

— Jest to właściwie tylko moja sprawa — mówił powoli, z namysłem. — To znaczy — przede wszystkim moja. Uznając, że nie zaistnieje nic, co ten układ tutaj mogłoby zmienić, nie daję im żadnych szans. — Spojrzał na mężczyznę niskiego i wciąż zapatrzonego w bok mężczyznę o ostrej twarzy. — Skazuję ich tym samym na siebie.

— Nieprawda — zaprzeczał obojętnie, słuchał też z roztargnieniem, raz i drugi spojrzał tam, gdzie siedziała kobieta. Nie zauważyła tych spojrzeń, choć sama patrzyła tutaj, jakby objawiało się jej coś, czego do tej pory nie dostrzegła. Jej mężczyzna — i ten drugi, obok niego, ten, którego potem dopiero tutaj ujrzała. Oni — razem. I reszta, która tutaj. Tamci dwaj, co z nimi przy stoliku, ludzie przy pozostałych stolikach, mężczyźni w maskach — reszta. Oni — reszta — i ona. Sama — nie sama, choć bez czyjejkolwiek i jakiejkolwiek obecności. — Nieprawda — powtórzył, zabierając się zarazem do tłumaczenia czegoś tak bardzo oczywistego, osobiście kiedyś już bardzo dawno dobrze poznanego. — Myślisz, że jesteś tutaj kimś nadzwyczajnym i że twoja sprawa czyni czymś wyjątkowym to, co się tutaj dzieje? Otóż przede wszystkim są to ich sprawy. Ich wszystkich razem. — Mocnym gestem zakreślił obejmujący salę krąg. — A ty kim jesteś? Czy przez cały swój czas nie przystawałeś za jednego z nich? Na tyle więc tylko są to i mogą być twoje sprawy. A ta, zupełnie już twoja… nie, to nie twój wczoraj poczęty syn zastąpił ci dzisiaj drogę, dzisiaj dlatego, że jesteś jednym z nich. Ty i oni, czasami chyba razem nawet, idziecie przed siebie po tej samej drodze?

— Tak — dalej mógłby już nie słuchać, i przyznać rację każdemu słowu, zanim jeszcze zresztą zaczął mówić.

— Byłem chyba pojętnym uczniem? — spróbował zażartować, i zostało to tak samo przyjęte.

— I miałeś to zawsze tak ładnie, po porządku ułożone, nigdy nie zamyśliłeś się nad żadną śmiercią czy narodzinami?

— Nie mówiłem, że razem idziecie wspólną drogą, ale że ty i oni idziecie po tej samej drodze — wyjaśnił trochę już zniecierpliwiony. — Jak kiedyś szedłem i ja, ja — ty — oni — po tej samej drodze… — dodał ciszej. — I twoja wiara, że możecie jeszcze zostać uwolnieni jest zupełnie oczywista, naprawdę może tak się stać, będziesz jeszcze zresztą chciał szukać tej wiary…

Słońce i Grudzień zatrzymali się przy stoliku.

— Dokumenty — zażądał Grudzień.

— Musicie pokazać nam swoje dokumenty — rozgadał się Słońce, niezmiernie z siebie zadowolony. — Wiecie, jakie postawiliśmy warunki. Kiedy przyjdzie telewizja i podamy wszystko na cały świat, wy pozostaniecie zakładnikami nadal, zlikwidujemy was, gdy zaczną się ociągać w spełnieniu tego, czego żądamy. Dlatego całemu światu musimy przekazać wasze nazwiska. Dobre, co? — dumny z pomysłu pytał trzech mężczyzn przy stoliku.

— Dokumenty — powtórzył Grudzień.

Wczoraj jeszcze, jeszcze wczoraj, a choćby i dziś przed południem — przed wieczorem nawet —

— Proszę. — Mężczyzna o ostrej twarzy nie oglądając się podał przez ramię portfel, tak samo nie spiesząc się schował go z powrotem, kiedy Grudzień po zabraniu dokumentów rzucił portfel na stolik, wymierzając tak, aby przewrócić szklankę. Niski mężczyzna bez słowa, rozważając coś, podał swoje dokumenty.

— Nie mam dokumentów.

— Jak to rozumieć? — nasrożył się Słońce.

— Po prostu nie mam…

— W pokoju?

— Nie — nalał sobie i wypił pełną szklankę, mocnymi zaciągnięciami się dopalał papierosa. — Nie mam w ogóle…

— Wstań — rozkazał Grudzień, szybko ale i dokładnie przeszukał kieszenie. — Numer pokoju?

Na sali było cicho, wszyscy patrzyli w stronę stolika na uboczu.

— Pytałem o numer pokoju — powtórzył zniżonym jakby nieco głosem Grudzień. Odczekał chwilę, spojrzał pytająco na kompletnie zdezorientowanego Słońce.

— Jakże to tak? — zaczął prosząco. — My się staramy, a pan… Musimy przecież powiadomić cały świat, jak pan się nazywa, a bez dokumentów…

— Nazwisko? — tak samo zniżonym jakby nieco głosem podchwycił Grudzień. — Nazwisko, to najpierw. Potem dokładny adres — wyliczał powoli. — A na koniec opowie nam pan o swoich zainteresowaniach…

 

Jak puste mogą być kieszenie, puste, nie swoje i obce, choć czymże wreszcie klucz i portfel — a jednak… Co za też jakiś jakby powrót do siebie, tylko do siebie? Nie zgasiła światła wychodząc z pokoju, na poduszce wgniecenie, gdzie leżała głowa, w szafie walizka, na wieszakach trzy koszule, przybory do golenia przed lustrem w łazience, kluczyki do samochodu w szufladce nocnej szafki — wczoraj jeszcze, a choćby i dziś przed wieczorem —

— Może jeszcze i musiałeś, choć może się jednak i zdarzyć… — odezwał się bez przekonania.

— Lepiej, że już, kiedy wszystko, cokolwiek przed tobą, można mieć tyle przed sobą…

 

— Kto zna tego… człowieka? — wskazując, głośno zapytał Grudzień siedzących przy stolikach. — Kto może coś o nim powiedzieć?

Milczeli, patrząc na stojącego przed Grudniem, wskazywanego przez niego mężczyznę, który przez chwilę jakby nie wiedział, co począć z rękami, założył je wreszcie do tyłu; wraz z nimi nie patrzyła tylko kobieta.

— Czy ktoś z was spotykał się już z nim? — pytał dalej Grudzień. — Czy widział może, żeby ktoś się z nim spotykał?

— Proszę państwa — z powagą uniósł się dystyngowany mężczyzna. — Nadrzędnym dobrem jest zawsze wspólne dobro, dlatego zwracam się z kategorycznym, moralnym nakazem do każdego z państwa, aby w zgodzie z własnym sumieniem…

— Słońce! — zachłystywał się Lipiec, nie zauważając jakby wcale Grudnia prawie go odepchnął. — Słońce, to przecież jasne! Bez dokumentów, nic o sobie nie chce gadać — zaśmiał się z niedowierzaniem i rozedrganą jakąś radością. — Kto to może być? Spec grupa — zerwał z ramienia automat.

— Tak, Słońce, coś w tym jest! — skwapliwie poparł go Księżyc. — Ktoś tu coś przeoczył… — zaczął z pogróżką, spoglądając na Grudnia.

— Słuchaj dalej, Słońce! Do kogo można wychylić się z pomocą, narażając się samemu? Wspólnikowi tylko, no nie? Ty! — wrzasnął do niskiego mężczyzny. — Wstań!

— Bzdura… — Niski mężczyzna nie zdążył wstać, uderzony kolbą w skroń zwalił się ciężko obok stolika.

— Dwóch już więc! Oddzielnie nawet usiedli, kiedy ich tutaj przyprowadziliśmy. I nie dosiadł się do nich nikt, tylko akurat ten! — Mężczyzna o ostrej twarzy zwalił się obok niskiego, ciemne, połyskliwe włosy zaczęły zlepiać się krwią.

— Nic o sobie nie chce mówić… — wciąż z niedowierzaniem potrząsnął głową Lipiec. — Ci też grają z nami w gumy? — zwrócił się do siedzących przy stolikach.. — Kto widział go wcześniej niż tutaj?! — Nie wiedzieli, dlaczego automat jeszcze nie strzela. — Z kim?!

— Nie jestem pewna, ale wydaje mi się… — Powoli podniosła się starszawa kobieta.

— Tak? — Lipiec był już przy niej. — Co się pani wydaje? — Głośno dysząc rozciągał usta w szeroki, nieruchomym uśmiechu. — Co się tylko pani wydaje? My uznamy, czy jest tak na pewno…

— Wystarczy drobna sugestia… — Dystyngowany mężczyzna usiadł nie kończąc, choć Lipiec ledwie na niego spojrzał.

— No?

— Otóż wydaje mi się… — z namysłem przyjrzała się jeszcze raz starszawa kobieta — że z tamtym panem była ta pani. Oczywiście, tak mi się tylko wydaje… — zastrzegła się pospiesznie i przymilnie.

— Ja? — zdumienie Anny było bardziej rozbawieniem, i Lipiec zatrzymał się niezdecydowany. — Panie mecenasie! — zażądała nie kryjąc wzburzenia. — Stanowczo zaprzeczam podobnym insynuacjom, i żądam zajęcia przez pana stanowiska!

— Była! — wrzasnęła z przestrachem starszawa, szukając wsparciu u Lipca.

— Nie zauważyłem — wykluczając jakąkolwiek wątpliwość oświadczył dystyngowany mężczyzna, niechętne i wyniosłe spojrzenie, pod którym zagubiła się do reszty starszawa, pełne było zrozumienia, zwróciło się do Anny, doskonale przy tym nie okazując zainteresowanie jej teraz jakby dopiero w pełni zauważoną bliskością. — Wybaczy pani to nieporozumienie i pozwoli, że się przedstawię…

— Ty ruro! — Lipiec przede wszystkim nie wiedział, jak powinien uderzyć starszawą kobietę. — Przypomnę ci się! — obiecał z pogróżką i tak samo paroma susami, szybciej jeszcze może, powrócił do stolika na uboczu.

— A teraz możesz mnie z całą swoją bezkompromisowością sądów pocałować w dupę, młodzieńcze — dystyngowany mężczyzna z pasją i pogardą zwrócił się do sportowego dwudziestolatka. — Moja moralna obłuda, jak był pan łaskaw z właściwą swojemu wiekowi prostotą się wyrazić, zapobiegła oto przed chwilą jeszcze jednej, dodatkowej tragedii. Dość, gówniarzu. — Podniósł ostrzegawczo rękę. — Nie robisz nic innego, jak obżerasz się bez przerwy produktami mojej rzekomej służalczości. Co pani jest? — Z troską nachylił się ku kobiecie.

Lipiec zasłaniał stojącego mężczyznę, ale ledwie przemogła się, aby w ogóle móc wreszcie tam spojrzeć, wciąż jakby jeszcze głos starszawej kobiety i wskazująca jej ręka, co dalej — co potem — teraz… Wychyliła się, jakby chciała usłyszeć, co mógł jej powiedzieć mężczyzna, będący tam razem z jej mężczyzną. Jedno tylko, krótkie słowo, i to jeszcze — że wie? Skądże mógłby cokolwiek wiedzieć? niech wreszcie przesunie się ten czarny drab…

— Jesteś z jakiejś grupy specjalnej? — pytał Grudzień, na jego polecenie mężczyzna znów musiał założyć ręce na kark.

— A ci dwaj razem z nim — dopowiedział Słońce, wskazując wciąż jeszcze oszołomionych, powoli zbierających się z podłogi ostrego i niskiego, ale Grudzień machnął tylko w zniecierpliwieniu ręką. Wywody Lipca jakby zaskoczyły go, tak zaraz też rozbawiły, ważny był tylko mężczyzna stojący przed nim.

— Mnie powie wszystko! — Lipiec schwycił pustą butelkę i uderzył nią o kant stolika, w ręku pozostała tylko szyjka z ostro sterczącymi brzegami. — Powie wszystko… uniósł szkło na wysokość twarzy mężczyzny. — Zacznę robić mu — ot, tak… — Z niepowstrzymanym chichotem, nim ktokolwiek ze stojących obok zdążył się zorientować, przeciągnął szkłem po odsłoniętej do połowy twarzy Słońca. — I jeszcze raz!… — Ale szkło wypadło mu z ręki, a Lipiec, jak niedawno ostry i niski, zwalił się obok stolika. Grudzień nie zdążył powtórzyć uderzenia, ubiegł go Wrzesień, który obejrzał się zaraz na Sierpnia, wstrzymując go w połowie ruchu, cokolwiek tamten zamierzał zrobić.

— Zamach! — pisnął Słońce, przyciskając rękę do rozciętego policzka. — Zamach na mnie!

— Spokój! — Grudzień omiótł automatem salę, tak samo jak i Wrzesień odrobinę zatrzymał się przy Sierpniu. Pozostali, prócz tego, że powinni wyglądać bardzo zdecydowanie, nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. — Zabrać mu broń i związać ręce! — polecił, wskazując leżącego bez ruchu Lipca.

— Lekarza! — tak samo piskliwie zawołał Słońce. — I lusterko! Szybko lusterko, jak ja, kurwa, będę wyglądał w telewizji?

— Opuścisz maskę — szorstko uspokoił go Grudzień. — Czy jest między wami lekarz? — Rozejrzał się po bezmyślnie w nich wpatrzonych ludzi przy stolikach.

— Przypominam — dystyngowany mężczyzna już stał, zwracał się z osobna do każdego z siedzących. — Obowiązkiem lekarza jest niesienie pomocy potrzebującym bez względu na swój osobisty stosunek…

Siadał powoli, bezgranicznie wdzięczny Grudniowi, że ten nie zwrócił tym razem najmniejszej uwagi na zgrabnie przecież, jak zwykle, wygłoszoną kwestię, lekko drżały jednak ręce, kiedy zapalał papierosa.

— Apteczkę! — krzyknął Grudzień do wystraszonego, kręcącego się bez celu Księżyca. — Powinna być gdzieś na zapleczu!

— Swoją powinniśmy mieć! — z niepohamowaną wściekłością wrzasnął Słońce. — Księżyc, idioto, ty zajmowałeś się przygotowaniami od tej strony! — Schwycił podane wreszcie przez kogoś lusterko. — Bandzior cholerny!… — jęknął, z niedowierzaniem wpatrując się w ciągnące się przez cały policzek cięcie. — Mógł mnie przecież…

— Wytrzymasz — uważnie przyjrzał się skaleczeniu Grudzień. — Najważniejsze, że możesz mówić.

— Tego by tylko brakowało. Zabiłbym chyba wtedy skurwysyna, kazałbym zastrzelić. Chociaż i tak… — W spojrzeniu, jakim obrzucił wciąż jeszcze leżącego Lipca najwięcej było strachu. — Potem pomyślimy, co z nim zrobimy, na razie trzeba się przed nim zabezpieczyć… — Patrzył pytająco na Grudnia, lecz ten rozkładał na stoliku usłużnie przyniesioną przez Sierpnia — nikomu nie pozwoliłby się w tym uprzedzić — apteczkę.

— Nie wiem, co to było… — usta nie poruszając się, bezgłośnie i powoli składały słowa. — Nigdy chyba nie będę wiedziała…

— Chyba nigdy — zgodził się mężczyzna.

— A ty? Ty może wiesz — dlaczego?

— Też nie wiem — uśmiechnął się i teraz był już tylko cień tego bardzo, dalekiego niedowierzenia, z jakim spojrzał na nią, gdy odpowiedziała starszawej kobiecie, obaj tak na nią spojrzeli, a ten drugi mężczyzna powiedział jeszcze coś i na chwilę zakrył sobie dłonią twarz. — Może na zawsze mocne i bliskie pamiętanie…

— Może…

— Uuu… — jęczał Słońce, gdy Grudzień obficie przemywał jodyną skaleczenie, a potem zakładał opatrunek, oblepiając plastrem pół twarzy. Ostrożnie obciągnął maskę, zaklął niewyraźnie, widząc w lusterku twarz z jednej strony zapuchniętą jakby i obrzmiałą.

— Powiedzieć, żeby pokazywali mnie tylko z jednej strony? — Szukał pocieszenia u otaczających go mężczyzn.

— Dlaczego niby? — zaprotestował Grudzień. — To, co masz do powiedzenia, wystarczy za wszystko.

— Nikt nie zwróci uwagi…

— A niechby nawet! — Sierpień próbował obdzielić wszystkich swoim entuzjazmem. — Wtedy będziesz już zupełnie innym Słońcem i wszystko będzie za tobą, nawet jakiś drobny feler…

— Ma rację — poparł go Grudzień, Sierpnia jakby pierwszy raz widział i słyszał. — Ujął to z właściwą sobie prostotą i szczerością, ale ma rację.

— No to teraz załatwić trzeba z nim — Słońce pewnie trzymał automat, mierząc w zaczynającego się niezdarnie zbierać Lipca.

— Podziwiam ich — powtórzył dobitnie. — Imię, nazwisko, adres — to najpierw każdy z nich musi zawsze mieć, aby potem móc się dopiero stawiać. Utracą czasem w jednej chwili resztę — podnoszą się, bywa, z największym trudem, albo i przechodzą na drugą stronę, ale zabrać komuś imię, nazwisko czy adres — pozostanie wtedy tylko bezwolny kadłubek… — Zamilkł na chwilę. — Własne imię, nazwisko i adres. Własne?

— Jeszcze i zainteresowania… — przypomniał jakby, czubkiem buta przytrzymując odruchowo krzesło, które by się może i przewróciło, gdy bokiem jakoś osunął się na nie niski mężczyzna.

— Wtedy to już potęga. Moc, i choćby skrępowana została powrozami, pozostanie zawsze mocą…

— Dokładnie rozpatrzymy twoją sprawę — donośnie oznajmił Słońce, dla pewności ustawiwszy się o jakieś trzy kroki od Lipca. Palec złożony był dokładnie na spuście, lufa pewnie mierzyła w brzuch. — Póki co, do końca akcji będziesz na dachu, związany, i dla pewności przywiązany do komina! Żeby tutaj więcej już ci nie odbiło, a zarazem i za karę, nie będziesz brał dalszego udziału w akcji i historia będzie o tobie tylko wspominać — wyjaśnił. — Zawieszonego w czynnościach bojownika — wyprowadzić!

— Wrzesień i Maj — skinął Grudzień, podając jednocześnie Majowi pas od automatu Lipca, którym zaraz sprawnie i ochoczo związali mu z tyłu ręce. Nie bronił się, co chwila potrząsał tylko mocno głową.

— Jak myślisz, nie był chyba z nikim w zmowie? — zapytał na nowo strwożony Słońce, kiedy Wrzesień i Maj wyprowadzili Lipca, lecz Grudzień jakby już nie słyszał.

— Teraz ty — mówił powoli, spokojnie i wyraźnie. — Nie odpowiedziałeś na żadne z moich pytań, a ja nie zwykłem niczego powtarzać. Masz coś do powiedzenia? — Odczekał chwilę, a potem ze zrozumieniem skinął głową, coś jakby zarazem potwierdzając. — Tak więc wybrałeś. Sam. Nie wiadomo jeszcze, czy dojdzie do rozstrzelania, nie od nas to zależy, ale dla ciebie to już wiadome. Zastrzelę cię, cokolwiek by się wydarzyło, zastrzelę cię już tylko jako ciebie…

— Nie zdołałbyś inaczej — przerwał tak samo, spokojnie i wyraźnie. — Lecz właśnie jako mnie… — Zmrużył jednak trochę oczy, gdy kolba maszynowego pistoletu spadła na czoło i na twarz. W na wpół jakby ukojeniu, zdumiony krążącymi wokół zabawnie światłami sali, nie widział, jak mężczyźni w maskach zwrócili się raptownie na dzwonek telefonu.

— Co tam? — niepewnie, choć w napięciu zapytał Słońce. — Co?! Powtórz! — Słuchawka omal nie wysunęła mu się z ręki, strąciłby na podłogę i aparat, wciąż jakby nie dowierzając jeszcze temu, co usłyszał, rozglądał się nie mogąc na razie dobyć głosu. — Chłopaki… — wykrztusił wreszcie. — Chłopaki, telewizja przyjechała…

 

— Przed chwilą osobiście przekazano mi rozkaz ataku — powiedział pułkownik, a siedzący po drugiej stronie biurka major poderwał się z tak niepohamowaną radością, że pułkownik nie zdołał ukryć dobrotliwego uśmiechu w swych siwych wąsach. — A teraz ja przekazuję go panu. Czy opracował pan już plan akcji?

— Zasadniczy jej wariant.

— To znaczy?

— Obiekt opanujemy z góry. — Majora wprost rozpierała duma. — Wylądujemy na dachu, gdzie nikt się nas nie spodziewa, a potem po cichu schodami na dół. Być może dostają oczopląsu od przepatrywania przedpola, ale i tak nic im to nie pomoże. — Zaśmiał się urągliwie. — Uderzymy na nich jak grom. Zawczasu też trzeba otoczyć obiekt, komuś może udać się wyskoczyć, a moi ludzie będą mieli dość roboty w środku.

— Brawo, chłopcze — ze wzruszeniem przyznał pułkownik. — To jest właśnie to, co w naszej robocie lubię najbardziej, mająca głowę, ręce i nogi fantazja. Oni na dole — to my ich z góry… — Mocnym blaskiem zalśniły oczy. — Oni na górze — to my ich z dołu… Gotowość bojowa?

— Możemy wyruszać choćby zaraz!

— Bardzo dobrze. Jeszcze tylko… — Starannie zamknął tekturową teczkę, powoli schował ją do szuflady, nie wiedział, dlaczego zaczyna zwlekać z tym, co miał jeszcze do powiedzenia, jak i dlaczego tak bardzo pewnie i bezpiecznie czuje się po swojej stronie biurka, choć po obu stronach były jednakowo wygodne krzesła. — Jest tutaj ktoś, kto chce z panem porozmawiać… Ktoś bardzo ważny… — Podszedł i otworzył drzwi do przyległego pokoju, stojąc w progu powiedział coś półgłosem, a zaraz potem skinął służbiście głową i nie spoglądając już na majora — unikał jakby właśnie jego pytającego spojrzenia — szybko opuścił gabinet.

— Siadajcie, majorze, prezentujecie się znakomicie, ale w naszej służbie nie takie to znowu ważne — życzliwie i wyrozumiale uśmiechnął się Nienumerowany, patrząc na wyprężonego na baczność majora. Nie spiesząc się usiadł na miejscu pułkownika. — Siadajcie — polecił. Przez chwilę porównywał twarz ze zdjęciem, które obejrzał sobie dokładnie w pokoju obok. — Pułkownik przekazał już panu naszą decyzję?

— Tak jest! — major znów wyprężył się przed biurkiem.

— Niechże pan siedzi! — dobrodusznie, ale i stanowczo już osadził go z powrotem Nienumerowany. — Grupa gotowa do akcji?

— Tak jest! — Tym razem major zwarł tylko służbiście pod biurkiem pięty. — Możemy wyruszać choćby zaraz.

— Niebawem wyruszycie — zapewnił go Nienumerowany. — Jaki jest cel akcji, majorze? — zapytał zniżając głos, jakby tylko oni dwaj rozstrzygać mieli jakąś bardzo ważną sprawę.

— Opanować obiekt, uwolnić zakładników… — zaskoczony, niezbyt rozumiejąc odpowiedział major.

— Tak działał pan dotychczas, zawsze ze skutecznym i efektownym wynikiem — z uznaniem potwierdził Nienumerowany. — Dzisiejsza akcja zawierać będzie jednak w sobie pewien dodatkowy, specyficzny element. Sprawność działania pańskiej grupy pozwala przypuszczać — ba! stanowi rękojmię — że i tym razem uwolnienie zakładników przebiegnie bez poważniejszego narażenia ich życia czy choćby zdrowia. Jednak — jeszcze bardziej zniżył głos — może zaistnieć jakiś zupełnie nieprzewidziany, fatalny zbieg okoliczności? Wiem — uprzedził bezwiedny odruch majora — że skuteczność działania opiera pan właśnie na eliminowaniu wszelkich możliwych i nieprzewidzianych zbiegów okoliczności, ale tym razem… taki zbieg okoliczności zaistnieje!

Milczenie przedłużało się, major, wyprostowany na swoim krześle, spojrzał wreszcie wyczekująco.

— Bardzo nie chciałbym przekazywać panu tego w formie suchego, niczego więcej nie wyjaśniającego rozkazu — spokojnie mówił dalej Nienumerowany. — Wyjawię więc motywy tej tak na razie wciąż jeszcze niepojętej dla pana decyzji. Bo orientuje się pan chyba, że jest to decyzja, a reprezentuję… — Jeden mógł być tylko domysł, jedynie prawdziwy.

— Oczywiście… — zgodził się pospiesznie major. — Tak jest! — poprawił się zaraz.

— Wolę to oczywiście, zawiera jakby o wiele bardziej zrozumienia. Otóż za kilka dni parlament nasz uchwalić ma ustawę o powszechnym szczęściu. Są jednak wybrzydzacze, którzy w imię tej samej w zasadzie idei, ale rozumianej całkiem opacznie, domagają się wprowadzenia w tej ustawie pewnych dość istotnych zmian, znacznie osłabiających jej zasięg i doniosłość. Nieszczęśliwy, naprawdę nieszczęśliwy zbieg okoliczności podczas akcji… a mówiąc już wprost — śmierć dwóch, trzech zakładników pozbawi ich wszelkich argumentów. Tak że w dzisiejszej akcji jest to zadanie nawet nadrzędne w odniesieniu do zasadniczego. Zrozumiał mnie pan?

— Tak… — dość wyraźnie zdołał odpowiedzieć major. — Tak… jest… — powtórzył, rozdzielając jakoś słowa.

— Chciałbym teraz usłyszeć, jak zamierza pan to rozegrać?

— Jak rozegrać?… — z wysiłkiem powtórzył po długiej chwili major. Patrzył na Nienumerowanego z wyczerpaniem i ulegle, ale Nienumerowany dostrzegł jeszcze w tym spojrzeniu jakby błaganie o coś, nie dostrzegł zaś — coś takiego jakby w ogóle nie istniało — bezradności. Tak, to był ten człowiek, jego najnowsza, sprzed dwóch tygodni charakterystyka osobowa kończyła się stwierdzeniem, że nie potrafiłby zajmować się niczym innym, i które to zdanie ktoś opatrzył na marginesie czerwonym znakiem zapytania i wykrzyknikiem.

— Właśnie… — przytaknął na pozór obojętnie. — Dwóch, trzech — ale nie więcej — zaznaczył stanowczo, kategorycznie nawet — zakładników zginie. Z czyich rąk, majorze, od czyich kul?

— No… — Było to tak oczywiste, że aż niepoważne w rozważaniu. — Oczywiście, że…

— Oczywiście, że z rąk i od kul tamtych skurwysynów! — dobitnie, jak dużemu dziecku w mundurze komandosa oznajmił Nienumerowany. — Tylko z ich rąk, zawsze z ich rąk — niegłośno uderzał dłonią o blat biurka — nie do przyjęcia, bo niemożliwe jest, żeby inaczej — w skupieniu wpatrywał się teraz w majora, dłoń zawisła nad blatem — choć przecież wy, pan i pańscy ludzie też macie broń, i ostrą amunicję, której szybko potraficie się wyzbywać, niewykluczone więc, że to właśnie z tej strony ktoś przypadkiem, albo też — i z namysłem wybrał zupełnie inny cel… — Głucho i obco zabrzmiało miękkie uderzenie o blat w ciszy, jaka zaległa w gabinecie.

— Pan chce, żebyśmy… — odważył się wreszcie major.

— Ja niczego nie chcę, panie… pułkowniku, tak, nie przesłyszał się pan — pułkowniku, cieszę się, że jako pierwszy mogę pogratulować panu awansu, ja niczego nie chcę, to sprawy nadrzędne powodują, że zostaje panu zlecone do wykonania to szczególne zadanie, i myślę, że od oficera tej rangi należy już wymagać rozumienia specyfiki pewnych spraw…

— Tak jest… — ochryple odpowiedział major, nie wiedział, kiedy i jak zaczął unosić się z krzesła, stał teraz przed Nienumerowanym — i jakby nie tylko przed nim, nie potrafiłby tego nazwać, ale jeszcze i przed czymś — wyprężony na baczność jeszcze bardziej niż na początku spotkania.

— Wraz z wejściem do akcji uzyska pan przegląd i kontrolę wydarzeń, przypadek mógłby sprawić, że pańskie zadanie wypełniłoby się niejako samo, na skutek rzeczywistego zbiegu okoliczności, stawka jest jednak zbyt wysoka, by biernie oczekiwać na jakieś pomyślne dla nas zdarzenie. Dlatego do wykonania zadania specjalnego przystąpi pan w pierwszej kolejności. Pan osobiście, bez dodatkowego powiadamiania o tym kogokolwiek ze swojej grupy, w sposób ograniczający do minimum niepożądane skojarzenia. Słucham?

— Telewizja… — krótko i rzeczowo zauważył major. — Zażądali przysłania ekipy telewizyjnej. Nim zdążą się zorientować, będzie już po wszystkim, ale gdyby przez prawdziwy przypadek nakręcili coś takiego…

— Telewizja… — Nienumerowany roześmiał się, jakby było już po wszystkim. — Tak, będzie telewizja. — Spojrzał na zegarek — Już chyba nawet powinna tam być. Ci idioci nie wiedzą tylko, że wszystko odbywa się w przekazie wewnętrznym, że oglądać siebie mogą tylko oni sami, więcej nikt…

I będą tylko dwie kopie taśmy, jedną obejrzy za godzin wraz z Pierwszym, który przyjmując ją z uwagą, że jest jedyna, podziękuje w milczeniu mocniejszym tylko niż zwykle uściskiem ręki, będąc bezgranicznie pewny, że druga kopia spoczywa już gdzieś w jego, Nienumerowanego, sejfach.

— Wszystko jasne, pułkowniku?

— Tak. — Major wstał, poprawił bluzę. — Jestem gotów do rozpoczęcia akcji i wykonania zadania…

Za kilka godzin, spokojnie i bez wyrazu, patrzył za zdecydowanie zmierzającym drzwi majorem, za długo nawet, po akcji wróci najpierw tutaj, razem z tymi swoimi dzielnymi debilami, a stąd… do domu, czy do tej nowej dziwki — niedaleko zajedzie, nowy, dwudziesty szósty już chyba wariant wypadku samochodowego…

— Musimy tutaj zmienić trochę to i owo… — rozglądał się szef telewizyjnej ekipy.

— A co? — Nie czując bólu zranionego policzka, Słońce uśmiechał się szeroko pod maską do każdej z trzech nieczynnych jeszcze kamer. — Żeby tylko nie zmieniać za bardzo, oni muszą pozostać jako oni, a my chcemy pozostać jako my… — Zaśmiał się donośnie, bardzo z siebie zadowolony.

— Dobre — pochwalił go szef ekipy. — Potem pomyślimy, jak pan to jeszcze raz zgrabnie powtórzy… Czy ci ludzie siedzą według jakiejś zasady, czy zupełnie dowolnie?

— Dowolnie… — Słońce był bliski zawrotu głowy od pochwał.

— W takim razie… A ci trzej?

— A, ci to już… przeznaczenie specjalne, że tak powiem. Też nadaje się do powtórzenia?

— Może byłby pan uprzejmy wyjaśnić to bliżej… — Szef ekipy uważnie przyglądał się trójce siedzących przy stoliku z boku mężczyzn.

— No, przeznaczeni do zastrzelenia, ich zastrzelimy pierwszych, jeśli coś zacznie się układać nie tak.

— Stop! — krzyknął szef ekipy, kiedy kamery natychmiast skierowały się na trzech mężczyzn.

— Najpierw ja i manifest, potem moi ludzie, dopiero na końcu reszta — z godnością, nie dopuszczając możliwości sprzeciwu zastrzegł Słońce.

— Oczywiście — pospiesznie zgodził się szef ekipy. — Skoro, jak pan mówi, szczególne przeznaczenie, to i szczególnie zaraz się tymi panami zajmiemy… — Uznał, że mogą stać jak stoją w równym szeregu mężczyźni w maskach, przeszedł do siedzących przy stolikach. — Usiądziecie państwo trochę inaczej. — Szybko zaczął przesuwać krzesła, stoliki, wskazywać wybrane miejsca wybranym osobom. — Nie, pan tutaj, tutaj, chce mi pan zepsuć ostrość kompozycji kadru, pani tam, ale bokiem w tę stronę… — Spojrzał przez wizjer kamery, z zadowoleniem skinął głową. Stolik z boku był najważniejszy, uważnie, w skupieniu przyglądał się każdemu z mężczyzn.

— Oni powinni być oddzielnie…

— Nawet muszą, prosiłbym pana o to, gdyby było inaczej. — Uznał, że może pozostać przy stoliku czwarte krzesło. — Panowie, spójrzcie tutaj, tak, bardzo dobrze… Jak dotychczas współpracuje nam się doskonale — zwrócił się do Słońca — mam nadzieję, że i dalej zachowamy wzajemne zrozumienie. Przystępując do przekazu telewizyjnego jakiegokolwiek wydarzenia pamiętać musimy przede wszystkim o tych, którzy będą to oglądać, z myślą o nich musimy więc starać się stworzyć jak najbardziej wyrazistą dramaturgię przekazywanego obrazu. Ci tutaj… siedzą sobie w zasadzie jakby nigdy nic, ten z rozbitą twarzą mógł zwyczajnie upaść przez swoje tylko gapiostwo, musimy wyróżnić ich tak, aby swoim widokiem już z pierwszej chwili przykuli uwagę odbiorcy, uwiązali go do telewizora, żeby wszystko inne przestało dla niego istnieć. Proszę sobie wyobrazić, że pan sam to ogląda — zadowala pana to, co widzi teraz, czy jakby na nowo odnalazł swój ulubiony fotel, gdyby… o, tam, pod ścianą, klęcząc, ręce założone na kark?

— Grudzień! — Sprężyście odwrócił się Słońce, a Księżyc, który odruchowo wysunął się do przodu, cofnął się pospiesznie z powrotem.

 

— Nie my, ale każdy z nas sam spojrzał posłusznie na tego kretyna, a teraz każdy też tylko sam posłusznie uklęknie i podniesie ręce. Czy to jest właśnie posłuszeństwo?

— Nie wiem. Przede wszystkim zgadzasz się na taki a nie inny wybór…

— Otóż to — podchwycił z ożywieniem. — Zgadzam się, że wybieram to, czego żądają… Zrozumiem z tego coś jeszcze więcej?

— Więcej o tym na pewno będziesz wiedział… — Niezależnie poruszył zdrętwiałymi nagle stopami, mocno zacisnął pięści, nigdy dotychczas, teraz dopiero, że ból najpierw jasny i ostry, potem już tylko stały i przemożny, aż wreszcie — spokojnie, jakby wokół nie było nikogo, można by wyprostować się, przycisnąć tylko pięty do suchego drewna, niczego już z bólu, co jeszcze przed chwilą, znużenie tylko, i zgoda na wybór, że przede wszystkim trochę odpocząć, tak długo to trwało, że teraz zupełnie do zniesienia —

— Zdrowo mi chyba przyłożył, wiesz, co zaczyna mi się marzyć? Że to jakieś takie beznadziejnie smutne padać tak na te drewniane klepki, a pod tobą tyle jeszcze pięter, zupełnie inaczej, gdyby na ziemię, w błoto nawet, inny upadek, i podnoszenie się, a uklęknąć — zupełnie już co innego…

 

— Gotowe… — oznajmił zastępca szefa telewizyjnej ekipy, wciąż jeszcze drżały mu ręce, zaczęły drżeć właściwie dopiero potem, jak umieścił niepozorne pudełeczko wśród złącza wielu kabli, przekładając przy tym inaczej końcówki paru z nich. Otrzymał je, wraz z krótkim poleceniem, przed niespełna godziną, kiedy szybko wybiegł prawie z domu po telefonie wzywającym go do studia. Ten sam co zawsze, nie do rozpoznania w tłumie starszy mężczyzna, od kilku już lat, kiedy po raz pierwszy zastał go niespodziewanie u siebie późnym wieczorem po powrocie do domu, natarczywe pytania — pierzchające gdzieś zresztą już z samego początku — pozostawały bez odpowiedzi, duża, szara koperta, po którą zaczął — bez polecenia i namowy, ledwie zaznaczony, niekorzystny gest — wreszcie sięgać, i kilkanaście dużych, błyszczących i bardzo wyraźnych zdjęć. Z przedwczoraj, niewiele pamiętał, niechętne też urywane, niechętne wspomnienia, lecz bardzo wyraźnie i na doskonałym papierze zdjęcia, na każdym on i tamtych dwóch, jeden od dawna dobrze nawet znany, podniósł się i wyszedł bez słowa, starszy, nijaki człowiek w nijakim płaszczu, bezsenna i struchlała noc, były zdjęcia, nie znikały, w tej szufladzie nigdy nie było żadnych kopert, omal nie wyciągnął na wierzch jednej z tak dobrze znanych od wczorajszego wieczoru odbitek, przed wyjściem z domu schował je tam, gdzie nikt nigdy nie powinien ich znaleźć, po chwili dopiero zaczął się upewniać, że nic nie zostało zauważone, podchodząc często do drzwi i nasłuchując czekał do późna w nocy na ponowną wizytę nijakiego nieznajomego, szara koperta, starannie zaklejona i z wypisanym jego nazwiskiem leżała tym razem na biurku, szukając niby czegoś w teczce oddarł ostrożnie rożek, by zerknąć do środka, powoli mijał czas następnego dnia, ujrzeć, ujrzeć już wreszcie szarą kopertę, na korytarzu może gdzieś, w toalecie, wyjście po wszystkich, ociąganie się jeszcze i wciąż oczekiwanie, że wsunie się oto pod drzwi, a potem już jak najszybciej do domu, bo w takim razie na pewno tam była tylko koperta wieczorna, na swoim miejscu, mógłby ją tak schować na nowo i bez końca, otworzył drzwi dopiero za czwartym chyba dzwonkiem, ani trochę nie natarczywy rozległby się po raz czternasty i czterdziesty, starszy człowiek poczekał, aż usiądzie naprzeciwko i nijakim głosem przekazał pierwsze polecenie. Od tamtej pory nie było już więcej szarych kopert, słowa też nawet o tym.

— Gotowe — szef ekipy poinformował Słońce, wskazał miejsca kamerzystom i oświetlaczom. — Zaraz zaczynamy, gdyby można, to automat poprosiłbym trochę wyżej, właśnie tak, będzie pan długi czas na zbliżeniu, a ręce proszę tak…

— Odbierz!… — Najbliższy Maj skoczył do telefonu, który Słońce najchętniej rozgniótłby obcasami. — Niech przychodzą tutaj, tam nie mają już na co czekać!

— Szybko do nas! — krzyczał do słuchawki Maj. — Szybko, bo zaraz zaczynamy! Co! Co widzisz? Daleko?

— Powiedz mu… — groźnie zaczął Słońce, ale urwał, obejrzawszy się na Maja; dziwnie jakoś trzymał słuchawkę, jakby chciał ją może i odrzucić. — Czego? — warknął. — Co? Dużo ich? Ze wszystkich stron?! — słuchał przez chwilę. — A my jesteśmy na samej górze i niech nas pocałują w dupę! Otaczają nas, wszędzie naokoło pełno mundurów… — objaśniał szefowi ekipy i swoim ludziom, głos załamał się i nie zabrzmiało to tak lekceważąco, jak zamierzał. — Niech otaczają, na tyle im pozwolimy…

 

Mocnym szarpnięciem major zawarł i zabezpieczył drzwi, rozejrzał się po rozświetlonym przyćmioną żarówką wnętrzu. Przebijający się przez warkot silnika szum łopat wirnika wzmógł się, jego ludzie, którym usiąść ani swobodnie wyprostować się uniemożliwiał specjalny ekwipunek, stali więc w tym półmroku dziwacznie jakoś, lecz groźnie też zarazem pochyleni, mocniej zacisnęli ręce na specjalnie skonstruowanej poręczy. Pilot odwrócił się, patrzył wyczekująco, major jeszcze raz przebiegł spojrzeniem po swoich ludziach, poprawił przytroczony do lewego przegubu szturmowy nóż — drugi miał ukryty w prawej cholewce — i uniósł do góry wyprostowany kciuk. Pilot przyciągnął do siebie dźwignię i helikopter wzbił się w noc.

 

— Będziecie, państwo, świadkami wydarzeń, jakie zaprezentować wam może tylko nasza sieć telewizyjna „Tylko u nas” — mówił do kamery szef ekipy. Siedzący przy stolikach wpatrywali się w ustawiony na barowej ladzie telewizor, całkiem zwyczajnie wyglądał szef ekipy tutaj, o kilkanaście zaledwie kroków, tam już jednak, na szklanym ekranie — jakby ktoś zarazem inny bez reszty skupiał uwagę wszystkich, rozrastały się też jakby zwyczajne tutaj słowa. — Przypomnę raz jeszcze, że transmisja nasza przeprowadzana jest bezpośrednio i non stop, a prezent w postaci nieograniczonego czasu antenowego otrzymujecie państwo od spółki z ograniczoną odpowiedzialnością „Nadzieja”. — Przesunął przed kamerą niewielki kartonik ze znakiem firmowym, który wypełnił cały ekran. — A teraz przedstawiam już państwu głównych aktorów naszego spektaklu — Słońce i jego ludzie!

Szereg w maskach wyprężył się jeszcze bardziej, wpatrywali się z napięciem w przesuwającą się powoli kamerę sycąc się jednocześnie swoim widokiem na ekranie telewizora. Szef ekipy dał znak Słońcu, który z kartką papieru w rękach stał o krok z przodu i z boku szeregu.

— Jestem Słońce… — Duszno jakoś stało się pod maską, mocno ściskał kartkę. — Jestem Słońce, przywódca grupy bojowników o powszechne szczęście wszystkich ludzi. To jest moja grupa — Styczeń, Luty, Marzec… — wymieniał po kolei, nabierając coraz większej pewności siebie — Czerwiec… Sierpień — Lipiec też jest, ale pokazany nie będzie… — Zastanowić się jeszcze, pomyśleć, pomówić może nawet z Grudniem, co i ile powiedzieć by można o zajściu z Lipcem. — I Księżyc, mój zastępca. — Zabrzmiało to sucho, tak właśnie, jak zabrzmieć miało. — Teraz odczytam nasz manifest. — Spojrzał w telewizor, obniżył trochę kartkę. — My, bojownicy o powszechne szczęście wszystkich ludzi, żądamy, aby wszystkie rządy uchwaliły ustawy o powszechnym szczęściu wszystkich ludzi. Jesteśmy uzbrojeni i mamy zakładników, których będziemy rozstrzeliwać, jeśli rządy będą zwlekać. Dosyć mamy wszystkiego — amunicji, zakładników, woli walki i oburzenia na powszechne nieszczęście. Ostrzegamy, że będziemy też strzelać do zakładników, jeśli będą próby atakowania nas. Nie damy się podejść! Niech zbierają się parlamenty, niech wyjdą ustawy!

— A oto zakładnicy. — Kamera wolno przesuwała się po siedzących przy stolikach, zniżony głos szefa ekipy rozlegał się zza kadru. — Korzystając z uprzejmości pana Słońce i hojności spółki z ograniczoną odpowiedzialnością „Nadzieja”, będziemy z nimi rozmawiać, poznawać ich codzienne życie, zmartwienia i radości. Ale już teraz przyjrzyjcie się państwo tym ludziom uważnie — wśród nich są może wasi najbliżsi? Krewni? Przyjaciele? A kto rozpoznaje najdroższego dla siebie człowieka wśród tych ludzi? — Głos zza kadru wzniósł się, a na ekranie ukazała się trójka klęcząca pod ścianą ze splecionymi na karkach rękami.

— Ci ludzie rozstrzelani zostaną jako pierwsi — donośnie obwieszczał teraz z ekranu Słońce. — Zostaną rozstrzelani, aby popędzić parlamenty i pokazać, że nie żartujemy. Ponieważ w ten sposób też przyczynią się do powszechnego szczęścia, ogłoszę ich nazwiska. Są to… — przeczytał pierwsze nazwisko i szef ekipy wyrwał mu prawie dokument, wsuwając operatorowi zdjęcie i jednocześnie niskiego mężczyznę, tak samo z mężczyzną o ostrej twarzy, nie wiedział, dlaczego coraz bardziej unika jakby sprawy dokumentów i nazwiska trzeciego mężczyzny, drażniły go coraz bardziej niecierpliwe i ponaglające spojrzenia szefa ekipy i operatora. — Niestety, nie wiemy nic o trzecim spośród nich. — Widział, jak obraz znieruchomiał, a potem rozbita, pokrwawiona twarz trzeciego mężczyzny zaczęła powoli wypełniać sobą ekran. — Ale to tylko jego wina, nie znaleźliśmy przy nim żadnych dokumentów, nie chce powiedzieć swojego nazwiska ani niczego o sobie. Zastrzelony zostać musi, przy okazji więcej by trochę o nim mówiono, ale jak on sam na to się wypina, to prosić nie będziemy! — Ledwie powstrzymał się, aby nie nakazać szefowi ekipy albo najlepiej wprost operatorowi zamianę planu, zesztywniały jakby nagle kark nie pozwalała odwrócić wzroku do ekranu, jak prosto patrzy, jasna cholera, prosto przed siebie, na nikogo nie spogląda specjalnie, ale — poderwał się w miejscu, i jak wszyscy chyba jęknął boleśnie wpatrując się z rozpaczą w pusty, rozmigotany ekran, wiara tylko w szefa ekipy, który z zaciętą twarzą, z pasją przekazywał ujęcie na drugą, na trzecią kamerę, a jego zastępca, nisko pochylony, klęczał nad złączami.

— Dlaczego? — zaprotestował półgłosem, sam jeszcze przed chwilą patrzył z cichym uznaniem na zbliżenie, zabawna nawet była próba spojrzenia. — Choć dla siebie tylko — byłeś przecież i jednym z nich, po trosze każdym z nich…

— Ale teraz już chcę być sam — odpowiedział tak samo niegłośno, zachwiał się lekko. — Niezupełnie jeszcze sam ze sobą, ale sam…

Wspólne dla szeregu i dla siedzących przy stolikach radosne, nabrzmiałe ulgą westchnienie, kiedy obraz tak samo jak znikł, tak pojawił się znowu, ze wzruszeniem wpatrywali się w zakrwawioną twarz.

— Przepraszamy państwa za zaistniałą z przyczyn technicznych od nas niezależnych chwilową przerwę. — Szef ekipy wymownym gestem rozłożył ręce przed Słońcem, uspokoił go jednocześnie, że pomimo nieprzewidzianego wszystko aż nadto w porządku. — Myślę również, że te drobne zakłócenia nie tylko nie osłabiły napięcia naszej transmisji, ale wprost przeciwnie — wzmogły je jeszcze! Bez zwłoki więc kontynuujemy bezpośredni przekaz sieci telewizyjnej „Tylko u nas” z miejsca dramatycznych wydarzeń. Oto trójka — obraz zmienił się — nad którą rozpostarł już swoje skrzydła anioł śmierci, w ich cieniu kryje się dodatkowo jeszcze jakaś tajemnica. Pan… — odczytał nazwisko mężczyzny o ostrej twarzy — i pan… — tak samo jeszcze raz przedstawił mężczyznę niskiego. — Proszę — podsunął mikrofon ostremu — niech pan opowie nam coś o sobie. Dom, żona, dzieci? I proszę patrzeć tutaj, jest pan teraz w każdym domu, a jest ich coraz więcej, gdzie odbierany jest program naszej sieci telewizyjnej „Tylko u nas” — odczekał chwilę, aż ostry posłusznie już zacznie patrzeć w kamerę, głupi palant zacznie przecież zaraz mówić. — Jeździ pan konno?

— Nie… — zaprzeczył odruchowo.

— Co w takim razie?

— Narty… — odpowiedział już wyraźnie, jakby chciał opuścić ręce, ale cokolwiek uprzedzając splótł dłonie jeszcze mocniej.

— Narty, proszę państwa! Ośnieżone zbocza gór, zapierający dech w piersi zjazd! — Szef ekipy uśmiechał się serdecznie i ze zrozumieniem zza kamery.

— Wodne też — takiego uśmiechu ostry nie mógł nie odwzajemnić.

— Słyszeliście państwo? Zimą — góry, latem — morze! A co lubi pan bardziej? Góry, czy morze?

— W górach — góry, nad morzem — morze. — Jak coś oczywistego przyjął pochwałę, chlapnął przecież jak właśnie trzeba dla telewizji, głupio tylko, że trzeba klęczeć, wykazywać się jeszcze — to może coś załatwi?

— Wspaniale! Domyślamy się, że te szusy i ślizgi to razem tak, rozbrykaną gromadką? Pan, żona i dzieci?

— Nie… — Często widywał w telewizji takie właśnie porozumiewawcze, najwyższej już klasy półuśmiechy. — Zawsze i wszędzie sam, o ile jakaś pani nie wyrazi akurat ochoty na dzielenie ze mną mojej samotności…

— Znakomicie! — wołał szef ekipy. — Znakomicie! Słyszy pan to gorące bicie kobiecych serc? Biją dla pana! — Na jego wezwanie rozległy się składne nawet oklaski przy stolikach, a wtórował im radosny rechot Maja. — Na razie dziękuję panu serdecznie, myślę, że będziemy mieli jeszcze okazję porozmawiać. — Nie zauważył już jakby znaków ostrego, że ten chciałby mu teraz przekazać coś poza kamerą.

— Nie mam nic do powiedzenia… — dobitnie, choć stłumionym jakimś głosem uprzedził pytanie niski mężczyzna.

— Nikomu? — Sala uciszyła się, niski mężczyzna wiedział, że jego twarz wypełnia teraz ekran, z wysiłkiem poruszył głową. — Nikomu? — spokojnie, jego tylko zapytał szef ekipy. — Proszę spojrzeć tutaj. Tutaj… — Wskazał obiektyw kamery i niski mężczyzna, z uporem wciąż jeszcze, ale już coraz i bliżej, unosząc głowę spojrzał wreszcie wprost w obiektyw. — Nikomu nie ma pan nic do powiedzenia?

— Jeżeli więc oglądacie… — zaczął po chwili niski — jeżeli widzicie mnie i słyszycie, to… dawajcie sobie radę. Powinniście sobie dać — przykazał stanowczo i z naciskiem. — Najpierw każdy sobie, a potem, jakby co, że można — to i razem. Trzymajcie się… — zakończył i dla siebie samego nieoczekiwanie miękko.

— Bardzo dobrze — pochwalił szef ekipy. — Były to słowa adresowane do rodziny. A teraz może coś w sensie ogólnym? Słyszał pan… — musiał sobie przypomnieć — manifest bojowników. Z czym pan zwróciłby się w tej chwili do parlamentów całego świata?

— Komandosów! — ochryple wykrzyknął niski mężczyzna. — Każdy rząd niech wyśle jednego komandosa! Ilu to będzie?! Niech rozniosą tych gnojków, niech ich rozdepczą!…

Szereg jak rażony złamał szyk, automaty groźnie, ale i bezładnie skierowały się w niskiego.

— Gówno nam zrobią! — wrzasnął Słońce sprzed swoich ludzi, nie wiedział, kiedy i jak się cofnął. — Na was, kurwa, muszą zważać! — I zakrztusił się jakby, mocno przyciskając automat rozejrzał się po swoich ludziach. — A jak nie zechcą zważać, to co?

— Zechcą… — nieśmiało bąknął Styczeń.

— Będą… — pewniej poparł go Wrzesień.

— Muszą!… — kategorycznie stwierdził Księżyc. — Takie są przecież zasady, że zważają…

— Powstrzymamy ich tymi trzema… — z namysłem odpowiedział Grudzień, Słońce wyraźnie czekał, co powie właśnie on. — Choćby już i czaili się do skoku, to rozwałką tych trzech naraz powstrzymamy ich…

 

Major wyskoczył ostatni. Kochał ten moment, kiedy po rozchyleniu drążków lotni opadanie przechodziło w coraz łagodniejszy ześlizg. Zachwycił go, rozczulił nawet twardego mężczyznę równiuteńki rząd niebieskich jakby paciorków — sygnalizacyjnych światełek oznaczających pozycję, a umieszczonych z tyłu lotni. Po bokach umieszczone były, widoczne tylko z boku zielone. Dołączył do szeregu — był na jego prawym skrzydle — i poprawił mikrofon.

— Ja Doberman zero jeden! — Ja Doberman zero jeden! — rozległo się wyraźnie w słuchawkach każdego z doborowego oddziału.

— Tu Doberman zero dwa!

— Tu Doberman zero trzy! — meldowali się po kolei, idealnie zachowując odległość w szeregu i wysokość.

Szybkim ślizgiem major poszedł do przodu, zostawiając szereg za sobą. Jego lotnia miała dwa światełka z tyłu i po dwa z boku. Jeszcze raz sprawdził na miniaturowych, podświetlanych wskaźnikach siłę wiatru.

— Grupa w kluczu czarnych żurawi!

Szyk ten, ściśle tajnej instrukcji, oznaczony był jako c-2, major pozwalał sobie jednak czasami na niewielkie odstępstwa od regulaminu, odkrył bowiem, że takie nie zmieniające ani trochę istoty rzeczy drobiazgi bardzo zbliżają ludzi do siebie. Po chwili miał już z tyłu z prawej strony sierżanta, a z lewej strzelca wyborowego. Obrócił nieco głowę i wydawało mu się, że widzi go w ciemności, przyczajonego ze swoim laserowym karabinem z noktowizyjną lunetą. Pamiętał doskonale, jak wręczano mu to cacko na uzbrojenie jego grupy.

 

— Dlaczego nie automat? — wyrwało mu się w pewnej chwili z dziecinnym wprost żalem. — Takie automaty dla nas wszystkich… — Nie rozumiał, co tak bardzo zabawnego i zarazem jakby nawet niedorzecznego było w tym, co powiedział, nie rozumiał zresztą od początku, dlaczego zupełnie nowy typ broni przekazuje mu sprawujący nad nimi pieczę dzień i noc Psycholog.

— Automaty, mówi pan, takie właśnie automaty dla wszystkich… — Psycholog otarł załzawione ze śmiechu oczy, przecież to anegdota wieczoru, do powtórzenia w starannie dobranym co prawda gronie. — Proszę sobie wyobrazić, drogi majorze, że patrzy pan oto w szklaną kulę i widzi przyszłość. Tak właśnie będzie wyglądała. Automaty wówczas również. Przyszłość dość jeszcze odległa, myślę, że dopiero gdzieś za dwa pokolenia, i nie mam tutaj na myśli żadnych barier technicznych, od tej strony, jak pan widzi, jest to do zrealizowania już dzisiaj, ale przekroczenie pewnej bariery psychologicznej, wyzbycie się od prawieków przyswojonych atawistycznych odruchów. — Przyjrzał się uważnie stojącemu przed nim pokornie majorowi, niech tam, choć i tak nie pojmie z tego nic, ucieleśniona wola walki, intuicji i refleksu, dlatego może współpraca z nimi ma w sobie wciąż coś niezwykłego i odkrywczego. Rozsiadł się wygodnie, nadął z namysłem policzki, poszukując prostych, a zarazem trafnych słów. — Od kiedy tylko ludzie wzięli się do walki między sobą, zawsze czynią przy tym niezmiernie dużo hałasu. Okrzyki trwogi lub zwycięstwa, hasła do natarcia lub odwrotu, hałas był zawsze integralnym składnikiem walki. I pozostał nim po dzień dzisiejszy, bo chociaż nie dochodzi już do bezpośredniego starcia twarzą w twarz, mieczem o miecz, to czymże innym jest huk wystrzałów? Przed panem nieprzyjaciel, drogi majorze, naciska pan spust — huk wystrzału — rozdygotany w pańskich krzepko zaciśniętych rękach automat — walka! A teraz proszę sobie wyobrazić, że ma pan automat laserowy, naciska pan spust — i co? Przeciwnik pada bez życia, a pan coraz mniej orientuje się, co właściwie i dlaczego. Niby pan strzelał — a jakby nic. To w sytuacji jeden na jednego, a gdyby tak naprzeciwko siebie z jednej strony setka ludzi i z drugiej laserowe automaty — wyobraża pan sobie coś takiego? Taki eksperyment? Prawdopodobieństwo i kierunek rozwoju wydarzeń są niewyobrażalne, co więcej — wyobraźnia zaczyna tutaj jakby bronić się, wyraźnie daje odpór czemuś. Tylko ciągła, wytrwała praca nad ludźmi, przy równoczesnym poszukiwaniu nowych dróg rozwoju nauki, doprowadzić może do zasadniczych zmian w psychice. Pan i pańscy ludzie, gdybyście tę broń przyszłości dostali do rąk dzisiaj, do lasera trzeba byłoby zamontować dodatkowo jakąś dla pana tylko strzelającą zabawkę. Rozumie pan? — Życzliwie nawet patrzył na majora, który od jakiegoś czasu z uwagą przysłuchiwał się tylko jego słowom, więcej nie można przecież od tego uczłowieczonego geparda oczekiwać.

— A to? — zapytał nagle, unosząc karabin. — Nasz snajper jest już może przeszkolony, czy w ogóle… tak daleko do przodu?

— Snajper? — oczy Psychologa rozbłysły. — Snajper, majorze, to nie tylko doskonały wzrok, sytuowany zresztą na końcu w skali predyspozycji… Ilu ludzi liczy pański zespół?

— Dwunastu…

— Razem z panem i ze snajperem, zawsze i wszędzie liczebność wykazywana jest jako dwunastu. A wie pan, jak jest naprawdę? Jedenastu — i snajper! Rozumie pan? Wy — i on! Wszyscy tworzycie zespół do wykonywania określonych zadań, do perfekcji macie opanowane wspólne działania i wzajemne wspomaganie się — snajper wykonuje swoje zadanie sam. Zawsze sam! I choć efekty waszych działań i jego są takie same, to w istocie jest to coś zupełnie innego, nieporównywalnego. Zresztą nawet i on… — Spojrzał na karabin, jego to był przecież pomysł, uzasadniony przekonywająco na sześćdziesięciu stronach maszynopisu — w kolbie jest bardzo prosty, sprężynowy mechanizm, który po naciśnięciu spustu powoduje niby odrzut. I nie ma w tym nic śmiesznego, drogi majorze… — zakończył poważnie.

Bomba, jeśli prawdą jest to, co mówi ten błazen, bomba, ale trochę jakby w ciemno gmerać przy niej, brygady specjalne to nie jakieś tam pospolite gliny, bezpieczniej naskoczyć Pierwszemu niż próbować osaczyć kogoś od Nienumerowanego.

 

— Czy mógłby się pan ustosunkować do tej wypowiedzi? A może ja zapytam? Czy jest pan członkiem grupy specjalnej?

— Nie. — Daleko, o dwa kroki stała butelka, z której wypił dopiero połowę, jakby pod przeciwległą ścianą. — Nie jestem…

— Całe szczęście… — z ulgą burknął niski.

— Szkoda… — z żalem stwierdził ostry.

— Odmawia pan podana o sobie jakichkolwiek informacji. — Szef ekipy ledwie powstrzymał się, aby nie sięgnąć po którąś z niedopitych butelek. — Rozumiem pańskie opory, obwarowane zresztą nadrzędnymi rozkazami, ale oglądają pana i słuchają miliony telewidzów, jeśli więc…

— Nie jestem członkiem grupy specjalnej ani niespecjalnej, nie jestem w ogóle żadnym członkiem czegokolwiek. Jestem… — Spojrzał po siedzących przy stolikach, potem tak samo powoli po znowu już przykładnie uformowanym szeregu, skinął nieznacznie głową i szepnął coś bezgłośnie.

— No? Kim jesteś? — zawołał szef ekipy. — Jak się nazywasz? Musisz mieć przecież jakieś nazwisko! Nie pamiętasz nawet matki? — zgodnym rechotem odpowiedział szereg, posłusznie wykrzywiły się twarze przy stolikach.

— Pamiętam… — obojętnie jakby patrzył na szefa. — Ojca też…

— Być może właśnie widzą cię! — szef ekipy napierał bezwzględnie dalej. — Co im chcesz powiedzieć?

— Ojcze, spójrz na mnie… — bezwiednie, posłusznie prawie — choć tylko dla siebie samego — skierował wzrok w okrągłe szkło obiektywu.

— Dość… — Nagle jakby zrezygnowany szef ekipy zmienił po chwili milczące ujęcie i na ekranie ukazał się obraz całej sali, dystyngowany mężczyzna od dłuższego już czasu unosił rękę. — Proszę się jeszcze zastanowić — odezwał się półgłosem, wyłączając przedtem mikrofon. — Pańskie postępowanie to tylko inne reguły tej samej gry…

— Dlaczego powiedział pan, że szkoda? — znając jakby już odpowiedź zapytał niski.

— Bo wtedy i ja próbowałbym się do tego po trosze doklepać — siląc się na spokój i beztroskę odpowiedział ostry. — Wszystko to mogłoby mieć trochę jakiś tam niby sens…

— A ja ucieszyłem się, że skurwysynom wymknęło się z pustych łap coś, co było niespodziewanie znalezione — z ożywieniem wyznał niski, przepędzał teraz niby tak pewne jeszcze przed chwilą domysły. — Mówił pan, że nie chce być z nami, ale przecież, i to wcale nie tak daleko, spotkamy się bez żadnej już różnicy, to i…

— Nie jest tak, że pana odtrącam — dobitnie, choć spokojnie przerwał ostry. — Widzę pana, blisko nawet, jestem jednak w takim swoim tylko miejscu, skąd najzwyczajniej nie mam ochoty uczynić najmniejszego bodaj kroku, nie mówiąc już o tym, żeby aż dwa czy trzy i spotykać się w jakiejś nieokreślonej połowie drogi. Nie zapraszam też do siebie, jeśli jednak pan podejdzie — przykro mi, ale też będzie pan sam. Nie wiem, dlaczego tak, gdybym jeszcze dwie godziny temu musiał sobie wyobrazić taką sytuację, to pierwsze chyba, a może i jedyne, na dalej jakby nie sięgała wyobraźnia — w zwarciu prawie wszyscy trzej, spleceni nierozerwalnym uściskiem rąk, ja — oczywiście — w środku jakoś tam, choćby trochę osłaniany przez was i zabezpieczony… — Zaśmiał się krótko, z ironią i niedowierzaniem. — A w ogóle to przesuńcie się panowie trochę do tyłu i wesprzyjcie się butami o ścianę, wygodniej trochę…

— Pana też muszę przeprosić… — niski mężczyzna poruszył się, splecione na karku ręce nie pozwalały spojrzeć w bok. — Kiedy zaczęli nas tutaj obrabiać, kiedy wystarczyło trochę zastanowić się i jasne się stawało, że to już chyba tylko w jedną stronę… niechętnie jakoś pana widziałem, gdyby nie pan, to już tam, na dole, miałbym może spokój od wszystkiego. Ogarnęło mnie coś takiego nieprzyjemnego nawet jeszcze teraz, bo przecież jakoś nie do uwierzenia, że tego wszystkiego mogłoby już nie być, tego — co już było, co jeszcze będzie…

— Najlepiej byłoby spotkać się jutro przy obiedzie, a przedtem jeszcze w barze — odpowiedział żartobliwie, niezupełnie jakby obecny. — Coś zupełnie inaczej od początku do końca?

— Nie od początku, i niezupełnie — poprawił, wciąż jeszcze czegoś jakby nasłuchując, czegoś coraz bardziej odległego, zanikającego — zanikłego już zresztą, wiedział o tym, że to on tylko zanikanie to wciąż jeszcze dla siebie przedłuża, czegoś, czego nie słyszał, a co po wypowiedzianej w obiektyw kamery prośbie-wezwaniu ogarnęło go ciężkim, przytłaczającym i zagłuszającym niesłyszeniem. Gdyby jeszcze raz, z uprzedzeniem nawet — inaczej niby, ale i tak samo strach, jakby zderzenie z niewidzialnym murem strach przed myślą o przystąpieniu, o najmniejszym bodaj poruszeniu w tamtą stronę. — Od połowy, powiedzmy, chciałby kilka spraw zakończyć inaczej?

— Koszmarna pokusa dla proroka w koszmarną noc… — Chciał się uśmiechnąć, lecz nie zdołał powstrzymać grymasu bólu, ostry, przeszywający — szczególnie przy głębokim oddechu — ból w boku i tępy — mocno ściskał splecionymi dłońmi kark — ból głowy. Krew, która już skrzepła, znów zaczęła sączyć się powoli połyskliwą strużką, krople spadały na koszulę, na spodnie, kilka pacnęło na podłogę. — Zakończyć inaczej kilka spraw… — Zastanowił się. — Wtedy, od razu, kiedy to wszystko jeszcze pulsowało — tak, to znaczy, że można było inaczej, ale oglądając się za siebie — bardzo daleko sięgało spojrzenie — niczego do wyzbycia się albo zamiany, stąd przecież nawet dominujący wstyd, ale to przecież cząstka ciebie, bardzo mała, lecz gdybyś ją w jakimś radosnym uniesieniu beztrosko postradał… — Nie wyobrażając sobie jakby tego pokręcił głową.

— Nic więcej, nic inaczej jeszcze raz… — Jakby wreszcie zdobył potwierdzenie, wyzbył się już na zawsze resztek niepewności. — Za dużo trochę chcielibyśmy, za lekko i za pięknie by nam było.

— I dopiero ja mogłem cię w tym upewnić? Dopiero ja?

— Mielibyśmy chyba o czym porozmawiać… — przyjął w milczeniu lekką, smutną ironię, nie tylko do niego zresztą skierowaną, równie dobrze do najbliższego, poprawiającego coś przy obiektywie operatora jak i rzędu przewieszonych na długich pasach automatów. — Nasze dzisiejsze spotkanie — jak wyobrażałeś sobie dalej? Przegadana cała noc, a jutro ty w jedną stronę, a ja w drugą?

— Nie wiem — wyznał. — Nie myślałem o tym, a przecież… choćby już dlatego, że spotkaliśmy się, że przybyłeś tutaj…

— Na niedługo, jak wiesz — zastrzegł się. — Bardzo jakoś tego chciałem, żeby ot — właśnie tak. Ale gdy już przybędę — to inaczej przecież niż poprzednim razem. O tym mielibyśmy może sobie trochę do powiedzenia.

— Może i mielibyśmy — zgodził się, też jakby o tym myślał. — Może nawet sam chciałbyś coś zobaczyć, przy czymś być…

— Jeszcze raz chciałbym podkreślić — dystyngowany mężczyzna prezentował się w całej swej okazałości — że składałem to oświadczenie w imieniu wszystkich tu obecnych jako niezależny autorytet moralny. Wyrażam też przekonanie, że słowa moje zostaną właściwie odebrane przez wszystkich, którzy…

— Za pośrednictwem sieci telewizyjnej „Tylko u nas” i dzięki spółce z ograniczoną odpowiedzialnością „Nadzieja” mogą nas widzieć i słyszeć! — Dystyngowany mężczyzna znikł z ekranu, uzbrojony szereg — siedzący przy stolikach, szef ekipy szerokimi gestami wskazywał operatorom ujęcia, za dużo czas zajął pierdoła, ci trzej teraz, na nich czekają przecież tam, w wygodnych fotelach i kapciach, stwarzać poczucie bezpieczeństwa, jak wciąż zaleca sztab psycho-socjologów, dziś nawet oni, mądrale, mogą czuć się bezpieczni. — Pańscy ludzie nie muszą się już tak prężyć — zwrócił się do niedostępnego Słońca. — Dwóch niech przejdzie na przykład tam, trzech tam…

— Znowu do nas — mruknął niski, niechętnie mierząc wzrokiem zbliżającego się szefa ekipy. — Powiedziałem już, co miałem do powiedzenia tu, jak i zrobiłem, co miałem do zrobienia tam. Nie wiem, w czym mógłbym panu pomóc, lepiej, żeby pomagać nie trzeba było, ale…

— No nie… — skrzywił się z niezadowoleniem szef ekipy na widok ściekającej z rany świeżej krwi, powstrzymując operatora. — Przesadnie teraz to wygląda, nieestetycznie nawet — zaczął wyjaśniać Słońcu. — Jadąc tutaj nie wiedzieliśmy, co zastaniemy, wzięliśmy ze sobą na wszelki wypadek różne szminki, tusze, aby w razie potrzeby dokonać niezbędnej do wymogów zaistniałych tu wydarzeń charakteryzacji. Nie, tak być nie może — kręcił głową coraz bardziej zdegustowany, trzeba coś… — urwał, uczynić chciał nawet jakiś ruch, aby powstrzymać, kiedy lufy pistoletów maszynowych Grudnia i Sierpnia — podeszli i przystanęli obok — zakreśliły łuk, struchlały jeszcze doskoczył do operatora: — Bierz to!… ale tylko ręce, i przerwij, jak zobaczysz, że coś tam więcej niż tak zwany humanitarny odruch…

Zastępca szefa telewizyjnej ekipy delikatnie ocierał chusteczką zakrwawioną twarz klęczącego mężczyzny. Najzwyczajniej wystąpił, tak samo też przeszedł tych kilka kroków — tak, o kilka kroków stąd, tam z tyłu miejsc, skąd najzwyczajniej, do wypatrzenia, przybliżenia się nawet o krok i dokładnego przyjrzenia się, nic więcej, i potem dopiero, po jakimś dłuższym czasie od znalezienia się — tak, znalezienia się! — znowu tam, znalezienia się, kiedy już w prawo stąd, tylko w prawo, po lewej obsiadłe stoliki, a najpierw jeszcze ci, co najbliżej, spośród których przecież wystąpienie, z prawej nikogo, kroków tylko kilka w bok, a potem szerokie nawet i niespieszne już odchodzenie, teraz tylko ten pierwszy krok, po nim drugi…

— Przede wszystkim spróbuj to sobie wyobrazić, tak, żebyś mógł to nazwać — jakby nigdy nic, zaczynając rozmowę, poradził klęczący.

— Co?… — Własny głos, nie cofnąć już słowa, wyraźnie chyba nawet rozległo się — wyraźnie?

— To, czego się boisz. Twój strach jest przecież w tobie, zawsze razem z tobą, wiedz najważniejsze — nie jest twoim wrogiem, a może stać się bardzo bliskim przyjacielem, kryjesz się przed nim i odtrącasz go, lecz jeśli nie będziesz zasłaniał sobie oczu, zakrywał uszu — pokaże ci i powie bardzo dużo…

— Ty też wreszcie przemówiłeś… — Jeszcze przed chwilą Grudzień bezwiednie odtrąciłby gdzieś w bok zastępcę szefa ekipy, teraz tak samo bezwiednie ustąpił sam z tego mimowolnego zwarcia się barkiem w bark. — Może i nie sposób skrępować cię do zaparcia tchu, może nawet nie słuchałyby rąk powrozy, ty wiesz lepiej ode mnie, o czym mówię, ale musisz uznać, że… jesteś tutaj! — Wymierzone kopnięcie w przeponę przełamało jakby klęczącego mężczyznę, z łoskotem uderzył o podłogę głową i łokciem, znieruchomiał na boku.

— Czy mógłby nam pan opowiedzieć o swojej pierwszej miłości? — bardzo opanowany szef telewizyjnej ekipy podsunął Grudniowi mikrofon, odciągając jednocześnie do tyłu swojego zastępcę.

— O pierwszej… co?

— O pierwszej swojej miłości? — udało mu się powtórzyć już zwyczajnie. — Dla każdego z nas pozostaje to czymś nigdy niezapomnianym…

— Pierwsza miłość… — z zastanowieniem jakby i zarazem z niedowierzaniem dało się słyszeć spod maski.

— Jak miała na imię?

Zwyczajnie tylko, po prostu patrzył na młodzika przy ostatnim stoliku, który nagle zaczął przyglądać mu się coraz uważniej — widział, jak usta rozciągają się w szerokim uśmiechu, jak szepcąc nachyla się do siedzącej obok dziewczyny, jak ona też zaczyna patrzeć na niego z zaciekawieniem. Ładna jesteś, naprawdę ładna, podobać się lubisz i umiesz, za kilka lat będziesz młodą i ładną kobietą, to samo będę ci mógł powiedzieć wówczas co i teraz, jak i tobie, gdy za kilka lat będziesz już — bo chyba będziesz — mężczyzną, przejście obok siebie w niezauważeniu, może kilka słów bez znaczenia — a może i długa jakaś rozmowa, ty przecież — to ty, ja — to ja, tak samo, jak w najbliższe spotkanie ze starszym, nijakim małomównym, niewykluczone, że może rozgadać się, zacząć mówić, mówić…

— Lepiej uprzedzić niż kazać nam szybko zastanawiać się, co pan zamierza — zapatrzony jakby w chłopaka i dziewczynę, tak samo zresztą jak i oni w niego, zastępca szefa telewizyjnej ekipy nie zauważył, kiedy Grudzień przystanął obok, uchwycił już jednak resztkę jego uważnego spojrzenia, które tylko upewniło i tak prawie już wiadome. Jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, poprawił jednak tylko automat i zwrócił się z powrotem ku trójce pod ścianą, gdzie niski na milczące polecenia Września, a na prośbę szefa ekipy pomagał wyprostować się mężczyźnie, którego wpierw chciał chyba jeszcze rzucić o ścianę za jego plecami niż od razu powalić na podłogę.

— I znowu — komentował poczynania niskiego szef ekipy — podziwiać możemy piękny przykład niesienia pomocy potrzebującym. To nic, że zaraz nastąpić może twarde, wynikające z własnych, ustalonych reguł posunięcie strony przeciwnej, ale warto zapamiętać ten odruch, połączyć się — olśniony nagłym pomysłem sam prawie skierował kamerę na siebie — połączyć się w międzynarodowym łańcuchu międzyludzkiej solidarności! My tutaj — rozglądał się w uniesieniu — nie bardzo możemy, ale wy, tam, w swoich domach — weźcie się za ręce! Niech pan mówi! — krzyczał nakazująco, podsuwając mikrofon. — To dla pana biją teraz wspólnym rytmem wszystkie serca, a złączone w braterskim uścisku ręce opasują ziemską kulę! Cały świat czeka na pańskie słowa!…

— Rozerwijcie więc ten krąg obłędu! — odkrzyknął do kamery, teraz ledwie mogąc doczekać się, kiedy wreszcie będzie mógł mówić. — Ale na swoich miejscach jeszcze pozostańcie. Każdy — sam, rozejrzyjcie się najpierw uważnie wokół siebie, a potem uważnie przyjrzyjcie się sobie nawzajem! A jeśli jeszcze zaczniecie potem podchodzić do siebie, przystawać po dwoje, troje, czy czworo — to nie zapominajcie, nie wyzbywajcie się nigdy tego, że zawsze jest was dwoje! troje! czworo! Ci zaś, co nie przystali do nikogo, liczeni niech będą we wszystkim tak, jak za dwoje, troje, czworo! Wystrzegajcie się gromad, krzyczących, że są razem, a nie znających swojej liczby!… — Rozejrzał się po znieruchomiałej w pół ruchu, w pół gestu sali. — Do was teraz mówię! — wykrzyknął z nie mniejszą mocą. – Wy tutaj! Do pędzenia stada wystarczy kilku zaledwie pastuchów, ale zanim wezmą się do dzieła, zanim jeszcze się zbiorą — ciągnie ich już do siebie zew pastuszej wspólnoty, lecz wy widzicie tylko bat, a schronienia przed nim szukacie we wspólnocie stada! Nie bądźcie stadem! Ty! — ty! — ty! — Nie drgnął nawet stojący najbliżej Wrzesień ani Grudzień, kiedy nie zdając sobie z tego najzupełniej sprawy, wyciągniętą ręką mierzyć zaczął w siedzących przy stolikach. — Każdy z was jest sobą! Takim niech właśnie się stanie, a pastusza wspólnota okaże się bezradna — właśnie przeciwko każdemu z was! I z bezsilnej dłoni wysunie się bat, który przedtem smagał może i do krwi… — Powiódł teraz spojrzeniem po mężczyznach w maskach, po ich maszynowych pistoletach. — I w tej samej chwili zaginie wspólnota, i u nikogo nie będzie pamiętania, gdzie kto był, bo każdy już wtedy — tylko sobą…

W niezmiennym milczeniu i bezruchu trwała wciąż sala, powoli — bo tylko jakby właśnie tak, aby nic nigdzie się nie rozpierzchło — mógł rozejrzeć się zastępca szefa telewizyjnej ekipy. Samemu — po dwoje — troje — czworo… Samemu. Choć jest ktoś, nawet bardzo bliski, teraz i na pewno na długi jeszcze czas, z kim niby można by we dwoje, to jednak — samemu. Teraz dopiero spostrzegł, że wciąż jeszcze trzyma w ręku zakrwawioną chusteczkę, którą ocierał twarz klęczącemu mężczyźnie. Rozejrzał się za koszem do śmieci — później, szukanie czegoś takiego teraz, to… Ostrożnie, aby nie poplamić spodni, chciał wsunąć ją do kieszeni — przyglądał się coraz uważniej, rozprostowywał zagięcia — usta przecież, całkiem wyraźny zarys ust! Rozpostarł chustkę… Zarysy niby tylko, wyraźne, krwawe zarysy i odciski, usta i nos, łuki brwiowe, czoło i podbródek — w zarysach i odciskach do ujrzenia cała twarz, tyle że usta milczące, oczy bez spojrzenia… Skrywał teraz chustkę, głęboko wpychając ją w kieszeń, gdyby wiedział — nie, skądże może wiedzieć, że coś tak niewyobrażalnego zostanie, i niczego nie okazywać, to jakby… niespodzianka dla niego, dla niego i od niego, daleko to już zresztą za nim, a on jakby nie nawykł odwracać głowy nawet na jedno spojrzenie za siebie…

Tak jakby jeszcze raz przebyte wszystkie drogi, przed siebie wciąż, tylko przed siebie, równym zawsze, odmierzonym prawie krokiem, bez chwili spoczynku, nie zaznane znużenie, może czasem można było trochę przyspieszyć? — a czasem podarować sobie kilka chwil? Może i można było, choć za niczym najmniejszego żalu, i gdyby od początku jeszcze raz — to też chyba tak samo —

— Powiedziałeś mi więc wszystko — ogarnął spojrzeniem salę, jeszcze raz ujrzał ją — jak przed chwilą — znieruchomiałą w zasłuchaniu. — Nie trwoży cię, że zamiast dochodzić tego sami z siebie, powtórzyć tylko zechcą to, co im ukazałeś?

— Na pewno, ale nie wszyscy. — Chwilę zastanawiał się, po czym powolnym lecz zdecydowanym ruchem znów założył ręce na kark. — Tak, jak to już z nimi jest. A to wszystko — to przecież dopiero na pierwsze spojrzenie, dopiero raptem na pierwszy krok. Dalej już tylko sami…

Grudzień, Wrzesień i Maj podeszli do klęczącej trójki, Słońce niezbyt pewnie, nadrabiając postawą, przystanął w pobliżu szefa telewizyjnej ekipy, który rozmawiał ze starszą kobietą.

— Wnuczek interesuje się komputerami, a wnuczka gra na fortepianie… — mówiła powoli, oddzielając słowa, raz i drugi zerknęła na Annę przy sąsiednim stoliku, lecz zanim jeszcze twarz rozjaśniła się triumfem i nienawiścią, pospiesznie i z przestrachem zwracała się znów wprost do kamery. — Wnuczek odziedziczył to po ojcu, czyli po moim synie, a wnuczka po matce, czyli mojej córce…

— Wstać — rozkazał Grudzień. — Wszyscy. Opuścić ręce.

Podnosili się opieszale, niechętnie jakby nawet, mężczyzna o ostrej twarzy pytająco spoglądał w oczy w szczelinach masek, niski rozważał coś sam przed sobą w nagłym skupieniu i zasłuchaniu, mężczyzna w środku zachwiał się, omal nie upadł. Niski spojrzał ociężale na Grudnia, potem tak samo w czarny i pusty z tej strony otwór lufy automatu, która skierowała się ku niemu w odpowiedzi na jego spojrzenie. Wsparty na jednej ręce mężczyzna podniósł się wreszcie, wyprostował, był tylko trochę jakby bledszy niż przed chwilą, z wysiłkiem przełknął ślinę.

— Może już teraz? — półgłosem zapytał Maj. — Póki mają jeszcze wolne ręce?

— Nie… — po części jakby sobie odpowiedział Grudzień. — Widzę to inaczej, zobaczysz, jak nasz przyjaciel z telewizji będzie zachwycony… — Wpatrzony w stojącego naprzeciwko niego mężczyznę, nie widział, jak Maj i Wrzesień spojrzeli na niego ukradkiem jakoś i w milczeniu.

— Panowie?! — Szef ekipy teraz dopiero zauważył, że dzieje się coś w grupie pod ścianą. Omal nie zderzył się ze Słońcem, w pierwszym odruchu chciał go odepchnąć, kiedy ten uchwycił go za rękaw i przytrzymał przy sobie.

— Chcę złożyć oświadczenie — oznajmił zdecydowanie.

— Za chwilę — stanowczo już tylko próbował się uwolnić szef. — Widzi pan, że tam coś się dzieje…

— Oświadczenie w sprawie tego, co tam się dzieje — ostro podniósł głos Słońce. — A dzieje się tutaj tylko to, co ja nakazuję, albo na co zezwalam… — dodał z pogróżkami, puszczając rękaw. — Oświadczenie — oznajmił tak samo zdecydowanie już do kamery. — Oświadczam, że aby przyspieszyć uchwalenie przez parlamenty ustaw o powszechnym szczęściu, rozstrzelamy zaraz pierwszą trójkę zakładników. Jest to decyzja prawomocna i ostateczna.

— Najmocniej pana przepraszam, scenariusz akcji znam jednak tylko w ogólnym zarysie. — Trzymając Słońce pod rękę, jak bliscy sobie wspólnicy podeszli do grupy pod ścianą. — Czy to… odbędzie się tutaj, w tym właśnie miejscu? — Gestem przywołał już i ustawiał oświetlaczy.

— Nie… — Słońce spojrzał na Grudnia.

— W tym właśnie miejscu to się zaczyna, wszystko, co do tej pory, było jakby drogą do tego miejsca — Grudzień skinął na Maja i ten wydobył z zanadrza dwa niewielkie motki mocnego białego sznurka, z których jeden podał Wrześniowi. Jakby jednym ruchem, dla pełnej swobody rąk, przełożyli automaty na plecy.

— Najpierw jeszcze wejście dla mnie! — Najdrobniejsze cokolwiek uprzedzać musiał już teraz szef ekipy. — Pozwoli pan?!

— Wchodź pan — z niedbałym przyzwoleniem skinął ręką Słońce.

— Szanowni państwo, na pewno wciąż jeszcze rozbrzmiewa w waszych domach oświadczenie wygłoszone przed chwilę przez przywódcę bojowników — Słońce! — Zachwycony był ujęciem i planem — dwie trzecie w lewo i odwrócony amerykański, kilkanaście minut temu, wyjawiając swoją jedyną tajemnicę, wyjaśnił dokładnie operatorowi co i jak, wzięło i jego, teraz mógł podziwiać trójkę mężczyzn i siebie na ekranie telewizora, wspaniale, znakomicie, teraz ogląda to cały świat, za kilka godzin jeszcze raz zobaczą ci, którym wystarczy jedno spojrzenie. We wszystkich kolorowych i fachowych magazynach, w podręcznikach sztuki filmowania, jak kręgi na wodzie rozchodzi się już rozgłos, tak samo, tylko do środka, nadchodzić zacznie zewsząd szmal. — Czy widzicie tych ludzi? Wiedzą już, że przygotowania się rozpoczęły, są teraz w centrum powszechnego zainteresowania. A co widza parlamenty świata? Co pan o tym myśli? — Przysunął mikrofon mężczyźnie o ostrej twarzy. — Z pełną świadomością, że są to być może pańskie ostatnie słowa?

— Przedostatnie — poprawił Grudzień.

— Dziękuję bardzo, słuchamy więc pana, za pośrednictwem sieci telewizyjnej „Tylko u nas” i spółki z ograniczoną odpowiedzialnością „Nadzieja” pańskie przesłanie poznaje cały, cały świat!

— Żałuję, że po południu nie popływałem sobie — mężczyzna o ostrej twarzy jakby nie widział dawanych mu znaków, zamiast w obiektyw wpatrywał się w szefa ekipy. — Gdybym wiedział, co nastąpi, nie wyłaziłbym z wody do wieczora…

— Znaczy — nie odkładaj na potem tego, co możesz zrobić teraz? Bardzo dobrze, przesłanie dotyczy zarówno spraw wielkich jak i małych, polecam je państwu do zapamiętania. Pan? — zwracał się już do niskiego. — Był pan zwolennikiem podjęcia zdecydowanych przeciwdziałań przez stronę przeciwną. Będąc tam, będąc kompetentnym do podjęcia takiej decyzji — wysłałby pan oddział specjalny?

— Wysłałbym — powiedział niski. — Pozwoliłbym też panu na przyłączenie się do tego oddziału z całym swoim majdanem…

— Ekipy sieci telewizyjnej „Tylko u nas” zawsze tam, gdzie być powinny — podziękował z kurtuazją szef ekipy. — Pan? Pamiętamy jeszcze pańskie niedawne wystąpienie, bardzo osobiste, zawierające przy tym ciekawą próbę interpretacji ogólnoludzkiej kondycji. Powie nam pan może coś więcej? I my tutaj, i nasi telewidzowie tam oglądaliśmy i słuchaliśmy pana z prawdziwą przyjemnością, zaprezentował pan bowiem coś bardzo rzadko dzisiaj spotykanego, nawet w literaturze, ta przejmująca w swojej prostocie szczerość wypowiedzi, jak powrót do praźródeł, jak dziecko natury, jak… — Patrzył tylko, jak Grudzień podchodzi do mężczyzny, prysnęły guziki koszuli, tak samo nie spiesząc się zaszedł od tyłu, jednym szarpnięciem zdarł marynarkę, zerwał koszulę, też tylko spojrzał, niczego nie oczekując, kiedy wrócił z powrotem. — Tak! — wykrzyknął wreszcie, trochę jeszcze nieskładnie, jakby dopiero co odnalazł się po raz drugi w tym samym miejscu. — Tak właśnie! Widzą to państwo, nie trzeba słów! Wielki happening! — tępy bandzior — co za przebłysk! — Gdyby szepnął choć słówko, o ileż więcej można by z tego wyciągnąć! — A teraz już… uwaga, proszę państwa, uwaga, gdyby panowie byli uprzejmi przesunąć się nieco w bok i trochę odsłonić — wymachiwał rękami do Maja i Września. — Czy te więzy mają jakąś swoją szczególną nazwę? — Na ekranie widać było teraz zbliżenie mocno krępowanych rąk, lewa ręka mężczyzny o ostrej twarzy z prawą ręką mężczyzny w środku, obraz przesunął się — lewa ręka mężczyzny w środku z prawą ręką mężczyzny niskiego. — Ach, to zapewne ostatni, rytualny papieros? — Maj podsunął papierosy ostremu i niskiemu, mężczyźnie w środku wetknął papierosa do ust. — Na razie nic nie będzie się działo, pozwalacie im spokojnie popalić? — Szef ekipy wolał upewnić się u Słońca, a kiedy ten skinął wielkodusznie głową, pociągnął za sobą operatora do siedzących przy stolikach. — Gdzie pani chciałaby teraz być? Proszę, szybko, nie zastanawiając się — napierał na dziewczynę, która przyszła tutaj z mężczyzną o ostrej twarzy, i która zaczynała teraz cicho, niepowstrzymanie płakać.

— Zdumiony byłeś, jak z dziesięciu prostych cyfr tworzyć można nieskończoność… — Nieomal dotykając przesunął palcem nad wytatuowanym na lewym przedramieniu numerem — A to? — wskazał bliznę bliżej obojczyka.

— Noc Świętego Bartłomieja — zręcznie nawet przesunął w ustach papierosa. — Przez kilka chwil naprawdę walczyłem o życie…

— Chciałeś tak właśnie walczyć… — potwierdził ze zrozumieniem. — Zawsze stawałeś tylko po tej stronie?

— Tak — przyznał miękko, jakby się lekko, gdzieś poza siebie uśmiechnął — a może tylko skrzywił się przed dymem. — Pomijając już wszystko inne — było tam po prostu ciekawiej, dużo więcej można było zobaczyć i usłyszeć…

Huk serii i pękającej szyby zmieszał się z brzękiem sypiącego się szkła, napinający już sznury czterej komandosi znieruchomieli — jak i pozostali zresztą, przyczajeni w pogotowiu na stanowiskach — nim jeszcze dotarł do nich ostrzegawczy znak majora, który już w następnej chwili czołgał się na skraj dachu. Ostrożnie wyjrzał — i jeszcze ostrożniej cofnął się. Znowu coś, co niweczy precyzyjne przygotowania, jakby nie akcja, lecz ostry sprawdzian. Szok prawie, kiedy po wylądowaniu dowiedział się od przywiązanego do komina Lipca — próbował się gnojek stawiać, kiedy po fachowym uderzeniu kolbą w nerki przekonał się, że ich bezgłośne i nieoczekiwane pojawienie się na dachu to nie żaden wywołujący trwogę, ale i wesołość, omam, ale zaraz sam już wyznawał gorliwie wszystko, co tylko mogło mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie, kiedy sierżant, który bez wysiłku ukręcał ręką kłódki, zaczął uciskać mu żebra — kiedy dowiedział się więc, że tamci wraz z zakładnikami są na ostatnim piętrze, tuż pod nimi, uporczywie rozbrzmiewało gdzieś za uszami rzeczowe pytanie sierżanta — czy zgodnie z zasadą totalnego zaskoczenia schodzić będą najpierw w dół, aby później do góry, czy skoro nieprzewidziany przypadek spłatał im psikusa i dotarli w pobliże, atakować będą już stąd, gdzie są?… Znów, z największą ostrożnością, wyjrzał poza skraj dachu; jedna z tworzących ścianę szyb, szklanych, olbrzymich tafli już raczej, na sześć kroków długa i od podłogi do sufitu wysoka, tamci wybrali też akurat tę, co i oni — po co tylko? Bezwiednie mocniej zacisnął ręce na betonowej płycie — widoczny stad, z góry, wąski skrawek podłogi, jasna klepka parkietu — tam to już, tam… Ściszonym lecz wyraźnym szeptem — pod nadzorem wybitnego logopedy ćwiczonym i doskonalonym — wydawał nowe rozkazy. Na bok gdzieś odciągnięto skrępowanego w ciasny kłąb Lipca — był już zresztą prawie uduszony, coraz pełniejsza jasność pod zamkniętymi powiekami usadawiała się już jakby na zawsze, miażdżąc krtań sierżant wepchnął mu do gardła jego własną maskę, a dla pewności, że nie zdoła się jej stamtąd pozbyć, połamał mu szczękę — do ramion i nóg przywiązane miał dość długie sznury, czterech komandosów, po dwóch z każdej strony, stojąc nad brzegiem dachu, odpowiednio zabezpieczonych nawet przed nadmiernym wychyleniem się, miało najpierw rozhuśtać Lipca, a potem, poprzez zmianę uchwytu popuścić nagle sznury tak, aby Lipcowy kłąb walnął taranem w sam środek szklanej tafli, poprzez obsypujące się może jeszcze szkło wskakiwaliby już do środka, on jako czwarty, ostatni z grupy atakującej stąd, sierżant wraz z drugą uderzyłby w tym samym czasie od drzwi, ufni mu bez reszty — nie wiedzą, że dzisiaj nie mogą liczyć na jego wsparcie, najpierw przecież rozkaz specjalny, nie spostrzegą niczego, a potem wreszcie po ostatni nabój z magazynka w któregoś z tamtych, lina teraz, chłopcy, szybko ale i dokładnie z tą asekuracyjną liną, będzie wejście, jakiego jeszcze do tej pory nie było, za chwilę już, niepokój też tam jakiś…

— Stać! Odwrócić się!

Maj zaklął, chwycił mężczyznę o ostrej twarzy za ramię i obracając, mocno pociągnął w lewo, ustawiając powiązaną trójkę przodem do sali — nie rozumieli, każdy z nich odwracał tylko głowę, głowę też każdy z nich pragnąc nagle przed czymś szczególnie ochronić. Za plecami teraz, o cztery kroki z tyłu, mieli pustkę po rozbitej szybie.

— Odstąp, na bok! — polecili Maj i Wrzesień ostremu i niskiemu. — Jeszcze! Jeszcze! Do tyłu teraz! Do tyłu! — zagarniały i spychały stopa za stopą wymierzone w pierś, rozkołysane, bliskie na wyciągnięcie ręki lufy automatów.

— Wiesz, co ci szykują?

— Tak! — lecz wciąż jeszcze jakby z niedowierzaniem zwracał głowę to w jedną stronę, to w drugą, wciąż jeszcze jakby nie mógł uwierzyć i w swoje rozciągnięte na boki, bezradne jakby nagle teraz ręce. — Tutaj! — dzisiaj! — kość będzie złamana!… — Zaśmiał się urywanie — skarga jakby na coś przed sobą tylko, i spojrzał w ostatnim przystąpieniu. — Będziesz chyba chciał zostać trochę dłużej niż zamierzałeś, rozejrzeć się i wokół siebie, i wśród nich, poduczyć się ich jeszcze trochę, bo choć niby ci sami co kiedyś, to jednak…

— Zostanę! — przyrzekał, jemu tylko, wpół obejmował ramieniem Annę, unosili się przy stolikach na nakazujące gesty szefa telewizyjnej ekipy, wstawali przy szurgocie odsuwanych krzeseł, wpatrzeni w wolno prowadzonych przez salę trzech mężczyzn nie zwracali najmniejszej uwagi na kilku z automatami, którzy rozstawili się przy nich tak samo na polecenie i na miejscach wskazanych przez szefa. Też wpatrzeni w trzech mężczyzn, powoli i blisko przechodzących obok każdego z nich, nie zwracali najmniejszej uwagi na pozostałych. — Zostanę! Na jakiś czas, a potem… też co jakiś czas… — Osłonił kobietę przed przypadkowym potrąceniem przez młodzika.

— Pamiętaj tylko, zawsze pamiętaj, za rok, za dziesięć lat, za dwadzieścia, że to ja sam tobie zaufałem! — prosił i ostrzegał. — Mając przed sobą jego — pamiętaj, że…

— Ty też mi zaufaj! — Spieszyli się coraz bardziej, do krawędzi podłogi pozostały już tylko dwa kroki. — Każdy jego krok będzie twoim krokiem. Ale i moim! Zaufaj mi! Ty też przecież tego pragnąłbyś! Początek nieznanej zupełnie, nowej drogi, w którą ty mnie wyprawiasz, w którą ja chcę wyruszyć, może wreszcie warto będzie! — Jednym spojrzeniem ogarnął wszystkich na sali. — Może on nie będzie już musiał tak jak my…

— Stać! — Maj i Wrzesień cofnęli się szybko o krok i ściągnęli do boków automaty. Grudzień, wpatrzony w mężczyznę naprzeciwko siebie, zdecydowanym ruchem przewiesił automat lufą w dół. Nie dowierzał wprost sobie, tamtego jakby to w ogóle nie obeszło, patrzył jakby gdzieś poza niego.

— Sieć telewizyjna „Tylko u nas” i spółka z ograniczoną odpowiedzialnością „Nadzieja”! — ochrypłym z podniecenia głosem obwieszczał szef telewizyjnej ekipy. — Wielki, dramatyczny i krwawy finał! Przyjrzyjmy się tym ludziom, żywym jeszcze, po raz już ostatni, oddają swoje życie za…

— Mówią mi, że będziesz przy mnie… — zaczęła kobieta. — Przy nim bądź! — szarpnęła się, ledwie zdołał ją powstrzymać. — On potrzebuje twojej pomocy! Potrafisz mu pomóc?

— Nie wolno ci się denerwować… — przestrzegł ją niezręcznie, uczyć się, od zaraz już, nowego i samego siebie na nowo.

Nie mógł już czekać dłużej, mocno, jak dupek, przyciskał do boku automat i tamten otwarcie potwierdzał to, nie będzie niczego do zagarnięcia, żeby potem samemu tylko, bez tej zbieraniny półgłówków, na uboczu gdzieś i w ciszy, spojrzenie stąd, ale gdyby odrobina chcenia — mogące rozwalić czaszkę…

— Wpatrzeni w lufy maszynowych pistoletów, wyzbyci jakiejkolwiek nadziei…

— Już!

Serie z automatów Maja i Września uderzyły w pierś niskiego i ostrego, stojący przy stolikach zachwiali się, któraś z kobiet histerycznie krzyknęła, mężczyzna o ostrej twarzy osunąłby się może i na bok, lecz niskim pociski szarpnęły i rzuciły — jak silnym uderzeniem — w tył. Chciał jakby jeszcze naprężyć ręce, ale stopy odrywały się już od podłogi, i została gdzieś sala, nim ten ostatni raz zdążył na nią spojrzeć.

— Spokój… — Sam siląc się na zachowanie spokoju — niezborne jakieś ręce, niepewny jakiś krok — ostrzegł stojących przy stolikach Grudzień. Odsunął mikrofon, nie słyszał pytania, pusto wokół, jakby nie trzech, lecz trzydziestu się pozbyli…

— Trzech z was oto ubyło… — bardziej zwracał się do unikających się nawzajem wzrokiem, lękających się na siebie spojrzeć ludzi niż do kamery. Szef ekipy przypominał jakby sobie coś z wysiłkiem, z uporem, zaborczo na coś się godził. — Czy zupełnie? — na dole, na beton… — Czy zostało po nich cokolwiek wśród was?! Ich nie ma, ale wy, wszyscy, możecie czuć się nie umniejszeni, do waszej wspólnoty każdy niech doda jeszcze od siebie…

Serie biły wzdłuż sali, nie zdołali jeszcze oswoić się z widokiem — musieli właśnie oswoić się z tym, co widzą — dwóch wychylonych zza skraju dachu komandosów, każdy przy słupie ograniczającym otwór po wybitej szybie, kiedy śmignęło jakby tylko coś ciężkiego do wewnątrz i znów najpierw konieczność przyjrzenia się, rozpatrzenia, oswojenia, kiedy następna para komandosów — jednym z nich był major — leżąc na podłodze siekła już seriami ze swoich automatów. Nagłym opamiętaniem się i zrozumieniem był zwrot i poderwanie się żyjącej jeszcze zamaskowanej szóstki ku drzwiom, po to jakby tylko, aby wpaść na koszące ich długie serie atakującej stąd grupy sierżanta. Pierwszy poderwał się major, wciąż od nowa spadali jak w nierozumnej jakiejś akrobacji trzej mężczyźni — trzech oto — właśnie trzech!…

— Ręce na kark! — Automat zakreślił szeroki łuk. — Wszyscy! I pod ścianę!

— Chłopcy, zdążyliście? — Teraz dopiero oprzytomniał jakby szef telewizyjnej ekipy, ze splecionymi na karku rękami rozglądając się za swoimi operatorami. — Macie to wszystko?

 

Grabarze chwycili za szpadle, spojrzeli wyczekująco. Kobieta przystąpiła na sam brzeg grobu, w milczeniu patrzyła na ustawioną już na dole trumnę. Musiała przemóc się, aby wreszcie niezdarnie, nie swoją jakby ręką rzucić kwiaty na puste, bez śladu nawet jakichkolwiek okuć wieko. Spadały w dół… Tak samo wciąż nie swoją ręką sypnęła na trumnę garść wilgotnej ziemi. Powoli, w skupieniu, mężczyzna też zaczerpnął garść ziemi i sypnął ją na trumnę, coś jakby przy tym przekraczając. Dał znak grabarzom.

— Co teraz? — zapytała nagle kobieta. Był wczesny poranek, poza nimi dwie bezczynne godziny w fotelach w jej pokoju, od wyraźnego już świtu, kiedy wreszcie pozwolono im rozejść się i odejść z najwyższego piętra. — Co teraz?… z nim?

Z nim — jej zapytanie. — Bo nie wszystko jeszcze, co tutaj —

— Chodź — podniósł się, rozejrzał po pokoju. — Nie wrócisz już tutaj?

— Nie… — Też się rozejrzała. — Nie — powtórzyła już zdecydowanie. — Samochód tylko…

— Pojedziemy moim. Odstawią ci potem, gdzie będziesz chciała…

— Ty jeszcze… chcesz tutaj wrócić? — zapytała, kiedy zamknął pokrywę bagażnika nad jej walizkami.

— Tak. Na dzień, albo może i na dwa. Chyba na dwa… — W porannym słońcu wysechł już skrawek betonu, gorliwie, przeszkadzając sobie nawzajem czterech kelnerów zmywało ślady krwi na polecenie oficera, który tuż przed odjazdem stąd zdołał wreszcie wydać swoje jedyne polecenie tutaj, osobiście przy tym i przez cały czas dozorując wykonania.

— Dziwna jakaś była ta wasza przyjaźń… — stwierdziła nieoczekiwanie, o nic nie pytając, odezwała się tylko ten jeden raz, kiedy motelu za nimi nie było już widać, a daleko przed nimi pojawiło się miasto. — Dziwna, ale i…

 

— Czego? — burknął niewyspany stróż. Noc, że oka nie zmrużyć, nie wystarczy flaszki do końca zmiany, pusto też w kieszeni, kapnie trochę, jak zaczną odbierać umrzyków, ale czy nakapie na drugą? — Za wcześnie jeszcze, chyba że… — Z niedowierzaniem, z obawą patrzył na banknot, jaki bez słowa podawał mu przez pręty furtki mężczyzna. Pospiesznie też zaraz otwierał furtkę, ulegle i z szacunkiem szedł za kobietą i mężczyzną do progu kostnicy.

W dwóch szeregach leżały na poustawianych na posadzce noszach okryte białymi, w wielu miejscach pokrwawionymi prześcieradłami kształty. Kobieta spojrzała bezradnie na mężczyznę, lecz ten ujął ją delikatnie za ramię i bez słowa skierował ku brzegowi drugiego rzędu.

— To nie nasi — tak samo z szacunkiem wyjaśniać zaczął stojący w progu stróż. — Nasi są tutaj — wskazał przeciwległą ścianę z wsuwanymi przegrodami, na bokach których wymalowane były duże, wyraźne numery. Rozłożył, grubą, czarną księgę w sztywnych okładkach. — Jak godność szanownego zmarłego?

Nachylił się i odkrył spod białego, sztywnego od krochmalu prześcieradła twarz. Zaskrzepła w połowie policzka strużka krwi z kącika ust, której tam, gdy stał jeszcze, na pewno nie było. Dlaczego lękał się wprost, że powieki mogą być w półotwarte, należałoby przecież wtedy — zwyczajnie —

— Tych zwozili od połowy nocy i jeszcze rano. Najpierw trzech… no, normalnych, potem czternastu jakichś przebierańców, a przed godziną jeszcze jednego, mundurowego, majora. A jak godność…

Spojrzał na kobietę — powoli skinęła głową, starając się uczynić to jak najostrożniej, na powrót zakrył prześcieradłem twarz.

— Tamten… człowiek… — wskazał, uprzedzając pytanie stróża.

— Chyba nie… — zaprzeczył ten niezdecydowanie. — Chyba pomyłka…

— Tamten człowiek — powtórzył. — Chcemy… jak najszybciej, zaraz…

— Nie da rady… — Potrząsnął głową, banknot w górnej kieszonce drelichowej bluzy poruszył się jakby lekko. — Będą ich jeszcze specjalnie badać, może gdzieś przewozić… nie mogę, na to potrzebny będzie specjalny papier…

— Jeszcze bardziej specjalny niż ten?

Stróż wpatrywał się w trzymany w dwóch palcach przed jego oczami taki sam banknot, spotkały się razem w kieszonce, tak im już widać było pisane, każdy z nich to więcej niż cały jego miesiąc tutaj, a dwa — takie znikąd, o jakich nigdy nie było nawet myśli — to i miesiąc daleko gdzieś stąd, pół godziny za miasto — ale daleko stąd, na skraj lasu, z wędką nad rzekę, pierwszy raz jak osiemnaście już lat tutaj, dzień w dzień, odpór, żeby cokolwiek choć trochę inaczej, jakoś inaczej, flaszka codziennie i nad rzeką, bezwarunkowo, to już nie trochę — zupełnie inaczej, z domu zaraz po śniadaniu, powrót przed wieczorem, przez dwa tygodnie tak — przez dwa tygodnie, najpierw tydzień w domu, potem dwa nad rzeką i znów tydzień w domu…

— Co zależy ode mnie — to już, a reszta też…

Niedługo nawet czekali, siedząc na ławce pod ścianą kostnicy. Znów kilka słów, kilka banknotów. Po paru minutach — kobieta nie zdążyła nawet wypalić papierosa — kierowca karawanu dał z drzwi znak, że wszystko już gotowe.

— Mocno go bili… — spokojnie, półgłosem stwierdziła jakby Anna. Poprawiła rękaw marynarki, przytrzymała chwilę w lekkim uścisku chłodną, stężałą już dłoń.

Jasne włosy były starannie i z wprawą uczesane, twarz obmyta z krwi, lekko obrzmiała i zasiniała tam, gdzie trafiła kolba automatu. Koszula i krawat, ciemne, bardzo podobne jak i wczorajszego wieczoru ubranie, bez śladu stąpnięcia podeszwy butów. Spojrzał na kierowcę karawanu — ten skinął na dwóch, co przyjechali razem z nim. Krótko i sucho stuknęło wieko, puste — przekazał do telefonu stróż, powtarzając to jedno tylko szczególne nakazanie, niższy uchwycił trumnę w nogach, wyższy u wezgłowia, samochód z podniesioną klapą stał kilka kroków przed progiem.

— Zostało jeszcze to… — Kierowca wskazał niewielki pakunek w szarym papierze — spodnie, skarpetki, buty… — Nie ma sprawy, zajmie się tym, ktoś tam jeszcze jakiś grosz zarobi. — I to… — rozpostarł dłoń. Szkło zegarka było promieniście potrzaskane, nieruchome wskazówki wskazywały czas dawno już miniony, dwa kawałki szpagatu wydawały się o wiele za długie nawet na dwukrotne owinięcie przegubu.

— To dla ciebie…

Spokojnie, w skupieniu Anna wpatrywała się w ciężką, złotą bransoletkę, jakby dwa zwoje złotego sznura złączone misternym węzłem.

— Od niego?

— Tak. Od niego… — zapewnił. Druga — za dwadzieścia dopiero lat, za dwadzieścia lat i dziewięć miesięcy zostanie na czyimś przegubie, identyczna z tamtą, jakby spod rąk jednego złotnika, tylko metal z innego tygla. A zegarek — zatrzymane wskazówki — wyznaczony oto niech będzie już dzisiaj czas —

 

Z szerokiej alei ledwie widać było płaski, świeżo usypany kopiec, kiedy po południu grabarze pokazywali wszystkie dzisiejsze groby — ten pominęli w najszczerszym niepamiętaniu, nie wypatrzyła go też jakoś i gęsta tyraliera, która na ostatnich ćwiczeniach zeszła poniżej pięćdziesięciu sześciu minut w odnalezieniu szpilki w stogu siana. Znużenie dystyngowanego mężczyzny było zupełnie zwyczajne, zwyczajnie też nie pozwalał mu się ogarnąć.

— Pani tutaj! Rozumiem… — I nic więcej z tego rozumienia nie było już nigdy do powiedzenia. — A ja mam tutaj żonę, dziesięć lat temu zginęła w wypadku. Przychodziłem zawsze raz do roku, w to ogólne święto, kwiaty subtelnie stonowane z krawatem, spotkania i rozmowy, od których bardzo wiele nieraz zależało, gdzie indziej i kiedy indziej sprawy nie do przeprowadzenia, a w ten dzień tutaj biegnie się we wzajemnej życzliwości i ustępliwości, już od następnego dnia przez cały rok gromadzenie jak w banku spraw na ten właśnie dzień. A dzisiaj zaszedłem tam… ot, właśnie tak, z pustymi rękami…

Nie słyszał już, co odpowiedziała kobieta. Nie spiesząc się doszedł do bramy, wsiadł do samochodu. Nim ruszył, włączył jeszcze radio.

 

— Wielki dzień, tak go możemy odznaczyć w naszych kalendarzach i za taki uważać w historii naszych służb. — Nienumerowany odłożył raport, który mu przed chwilą przyniesiono i spojrzał po zebranych w jego gabinecie współpracownikach. — Otrzymałem właśnie wiadomość, że służby specjalne wszystkich już państw przyjęły naszą propozycję stworzenia światowego centrum dla pełnego wyjaśnienia wydarzeń w motelu „Glob”. — Uciszył narastający, radosny gwar. — Wszystkie służby specjalne złączone jedną, nadrzędną ideą! Niektóre nawet wbrew swoim rządom, które z innymi rządami nie bardzo się godzą. Panowie! — tamci dwaj niezidentyfikowani, znikąd jakby — to wyzwanie dla nas wszystkich! Przyjmujemy je! Kim był jeden z nich, kim jest drugi — nie wiem, kiedy sobie na to odpowiemy, ale kiedyś odpowiemy, dotrzemy aż do dnia stworzenia — i pójdziemy po ten jakiś dzień ostatni!…

red. Adam Wiedemann