Miron KOścielny


Dwie siostry


 

Czekamy z Bukowym i Elizką, pieskiem Guciem i dwoma kotami przeraźliwie miauczącymi w swoich „biurach” czyli kontenerkach, koszykach do ich przenoszenia w przedsionku do weterynarza. Aż dziwne, że w owych pomieszczeniach ponad dekadę temu swoje ostatnie obowiązki i codzienne skromne rytuały dopełniały i kreśliły swe jeszcze niedawno żwawe modlitewne kroki na tym świecie dwie starsze panie, przyjaciółki Babci Rozy z jej dzieciństwa. Często z Babcią jadąc przez Piotrowice na rowerach w piękne słoneczne dni mojego dzieciństwa zatrzymywaliśmy się przy owym mieszkaniu i Babcia zagajała rozmowę ze swoimi przyjaciółkami. Zaczynały od prozaicznych tematów, plotek, krótkich anegdot, kto umarł, kto się urodził, kto się ożenił, kto wybudował się, kto zachorował, a komu potrzebna jest pomoc. Szybko jednak ta zwiewna proza życia zmieniała się wraz z potokiem słów i starsze panie zaczynały poważnieć ściszając ton głosu i dyskusja schodziła na nieznane mi jako dziecku tematy mające jakąś dziwną moc tajemniczego przyciągania. Oczywiście nie nadążałem za bardzo ja mały, nieśmiały, nieco wycofany, zamknięty w sobie chłopiec za tokiem tych enigmatycznych opowieści. Niezwykłe gawędy te wraz z pogłębieniem snujących się, przesuwających przed moimi coraz to bardziej zdumionymi, a później przestraszonymi oczami niczym stada ciemnych ptaków (wron, kawek, gawronów) na niebie, niepokojących tematów, wywoływały dreszcz emocji a w końcu i ogromny lęk, strach z jakim nie potrafiłem sobie później poradzić. I gdy nadchodziła ciemność, zmierzch dnia, wodziłem z przestrachem, oszołomiony wzrokiem po zadrapaniach i pęknięciach w ścianie, dostrzegając w nich jakiś ulotny ruch, kształty nieznanych istot to malejących, to potężniejących a cienie na owych ścianach łopotały niczym wielkie żagle wikingów, ciemnych elfów, słowem blade ściany pokoju na co dzień za łagodnej jasności dnia, bezpieczne i puste w nocy stawały się rojowiskiem wszelakich niebezpiecznych istnień. Ja natomiast bałem się nawet pójść do ubikacji za potrzebą. Zasłaniałem głowę i samego siebie ciężką kołdrą by się obronić, odciąć od tego wszystkiego co napawało mnie strachem. Później jednak gdy w końcu zasypiałem, mimo to czułem że ktoś nade mną stoi a nawet przeczuwałem kto, jakieś zakapturzone postacie, które próbowały badać mnie przez zimny dotyk świetlistych dłoni. Wtedy czułem nawet chwilę jeszcze po przebudzeniu jak przez me pół śpiące ciało przechodzi dziwny jakby nieziemski prąd nieznanej energii. Próbowałem wstać z łóżka ale było to jeszcze niemożliwe a zimny dotyk świetlistych dłoni zamieniał się w upiorny uścisk. Dopiero po poważnej próbie sił wyzwalałem się z tych przerażających pęt i budziłem się często z zdławionym krzykiem cały zapocony lub posikany ze strachu.

 

A czytała pani, Helenko, o tej tajemniczej świetlistej ręce, która uratowała młode małżeństwo przed śmiertelnym wypadkiem samochodowym.

 

Do teraz zdaje mi jeszcze słyszeć jej ciepły kojący eteryczny jak orientalny jej głos. Pociechę mojej ukochanej, dawno już zmarłej Babci Rozy. Tak, ten jej budujący, pełen wyrozumiałości sposób mówienia, który tak szybko zniknął, przeminął, rozprysnął się w złotej bramie nicości tak dramatycznie. Choć dzielnie walczyła o swoje zdrowie pragnąc drugiego życia, drugiej energii, odrodzenia witalnych sił. I jeszcze, choć już miała poważne problemy z sercem, próbowała towarzyszyć mi, nadążyć za mną w moich bez niej wycieczkach górskich i rowerowych wzdłuż tutejszych rzek. Ale następnego zawału już nie wytrzymała. Dawała mi wiele rad o życiu duchowym, o doskonaleniu etyki, ćwiczeniu się w skromności i pokorze. Abym się nie martwił moim trudnym rozwojem, bowiem po ukończeniu osiemnastego roku życia nastąpi moja decydująca iluminacja, rozkwitnięcie duchowe. Wtedy właśnie Babcia odeszła z tego świata, a ja zachorowałem na chorobę psychiczną. W każdym razie była podobnie jak i moja mama później dla mnie niezwykłym wzorem, osobą wiecznie poszukującą odpowiedzi na trudne a czasem niemożliwe do rozwikłania pytania. Usiłowała przeniknąć kulisy, ciemne zasłony wijące się tajemniczo, próbujące zasłonić ostateczną scenę zaświatów. Interesowała się wiedzą tajemną, tarokiem, mądrościami Dalekiego Wschodu. Mam ciągle w pamięci, jak pokazywała mi zdrowotne mudry czyli charakterystyczne, energetycznie być może działające układy rąk. Mimo późniejszych problemów ze zdrowiem nasza dzielna „taterniczka” promieniowała pogodą i optymizmem, próbując podreperować za pomocą medycyny alternatywnej swoje zdrowie. A jej losy życiowe były trudne. Minęła się ze swoim przeznaczeniem, stając się męczennicą za życia oddaną całkowicie rodzinie (niepełnosprawna córka, ja z moim wycofaniem się ze świata, często melancholią). Jej mąż Wielki Frodo zdradzał ją i nie rozumiał jej głębszych potrzeb, pragnienia rozwoju życia duchowego.

 

W późniejszych latach, gdy przechodziłem idąc ze znienawidzonej szkoły podstawowej z ciężkim bagażem toksycznych emocji, poniżających doświadczeń, z wyrazem opuszczenia i bezradności malującej mi się na twarzy, gdyż doświadczałem agresji na moją osobę ze strony bezlitosnych sadystycznych uczniów, rezydującej w tym złowrogim miejscu jakim była i stała się w późniejszych wspomnieniach, snach owa szkoła. Więc gdy przechodziłem obok tego niskiego domu na rogu ulicy, widywałem jeszcze te zaciekawione, wpatrzone w jakby w nieznaną dal ulicy, a równocześnie i być może we mnie, mrocznej synchronii figury i tła poszukując wciąż i przez następne lata w coraz to bardziej wysuszonych twarzach i wyblakłych oczach, pozbawionych już tej intensywnej składni światła uchodzącego dnia, pojmującego tak dobrze zaschłą metafizyką dawne prawdy, dawną wiarę zarówno tę prostą i naiwną ale też dostrzegając choć trwożliwie nowoczesną religię, synkretyczne modły, odbijające się echem w twardogłowych, kolorowych szkłach modernistycznych świątyń. Czy na pewno mnie widziały w stałej repetycji ruchu idącego przez lata także i później ze szkoły i obserwowały mnie. Właściwie przestałem wtedy z nimi rozmawiać, choć i w przeszłości tych rozmów było niewiele. Mijaliśmy się po prostu. Witałem je wtedy nieznacznym skinieniem głowy i nieśmiałym dzień dobry, gdy siedziały na zielonej niskiej ławeczce pod wilgotną zemszałą ścianą na skromnym podwórku przy owym niskim domku. A w tle leciały salwy komet i ogniste fajerwerki, wybuchy, gdy uciekałem z tego przymusowego więzienia, swoistego rannopopołudniowego Alcatraz. Próbowałem wtedy w przypływie większego kryzysu zaprotestować, obwieszczając Dziadkowi, Babci i Mamie że więcej nie pójdę do szkoły, że wolę się zabić niż pójść tam. Rodzina wydawała się zaskoczona moją deklaracją. I rzeczywiście, przez tydzień nie uczęszczałem na zajęcia ale w końcu jednak Dziadek i Babcia wręcz mnie wypchali z domu ze słowami otuchy, że i tak prędzej czy później sobie z tym ciężarem poradzę. A gdy owa podstawówka zostawała coraz bardziej za mną, choć jej przykre wspomnienie promieniowało jakiś czas trudną do zagojenia raną niechcącą się za bardzo zabliźnić, a ja stawałem się coraz bardziej pewny swego, dorastałem, owe powitania całkiem zanikły. Rzadziej już tu się pojawiałem, w tym punkcie strategicznym, potarganej już wtedy mapy mojego dzieciństwa. A dwie siostry też zdawały się już mnie nie dostrzegać, może ignorowały mnie, a ich sędziwe fizysy nabierały za to coraz bardziej posążkowej karnacji, tak jakby upodobniały się coraz bardziej do owej ściany, wydawałoby się coraz to bardziej pozbawionej życia kamieniczki. Ja jednak wciąż obawiałem się ich. Rozmyślałem sobie pewnie coś o moich problemach, wiedzą, znają moje myśli, rozważają moje odosobnienie, pewnie też o rzucającej się w oczy inności. A może wróżą mi i tak niepewną przyszłość. Jednocześnie bolała mnie gdzieś w głębi moja arogancka obronna postawa. A gdyby wcale nie były do mnie wrogo nastawione, tylko potrzebowały pomocy czy nawet paru serdecznych słów, krótkiej chwili atencji. Później już było za późno, bo po moim wewnętrznym zawirowaniu, potęgującym się przez lata chaosie, zamęcie, depresji znikły one z mojego horyzontu tak jak moja Babcia Roza w bliżej nieokreślonym czasie. Tak jak zakurzyły się wkrótce, a potem zostały wyrzucone podniszczone, naderwane egzemplarze wiedzy tajemnej, poradniki duchowe, pisma z innego wymiaru, taroki, książki o jodze, cudotwórstwie, stygmatach, objawieniach religijnych. A i tak ich wątły materiał marnych kserokopiówek nie wytrzymałby próby czasu. A jeszcze za świetności naszego pieca centralnego, który wchłaniał ze smakiem jak groźny smok różne papierzyska czasem bardzo cenne. W złotej epoce Wielkiego Frodo Ludwik z Romaniusem i Dziadkiem przeglądali przed ostatecznym wyrokiem spalenia Zarys Wiedzy Tajemnej Rudolfa Steinera, ostatnie egzemplarze misteriów delfickich, pism o gnozie i orfikach, pomrukując czasem.

 

No, to ciekawe, ciekawe. No to patrzcie, jak kształtuje się sytuacja. Ci mnisi mieli pomyślunek. Mieli w końcu recht. Wiedzieli, co aby czynią, oj wiedzieli jak kształtuje się sytuacja.

 

29.02.2024

Miron Kościelny