Futuryzm wietrznie
– a szybkie szkice
z szopem
Samantha Kitsch
„szybkie szkice z szopem”
Łódź 2024
Szkic wraz z szopem i okładką najnowszej książki Samanthy Kitsch sugerowałby rzezanie po języku, testowanie go, co stanowi znaną już z wcześniejszych wierszy strategię autorki. Malarski trop zostaje jednakowoż zamazany na wstępie przez pocałunek, a raczej wstęp do lekcji melodyki, a przecież poszukiwanie rytmu i echolaliczne trawestowanie go, miksowanie i czynienie quasi-mantrą, również należy do znanego repertuaru poetki. Co ważniejsze, wersy dają nadzieję, że nie powielimy standardowego metrum 4/4, lewo-prawo w parze, jako dwunożna, niemal bezwłosa małpica błotna – albo jako po prostu grono fanowskie muzyki popularnej, ale powzorujemy się nieco na nieparzystej arytmetyce, na trójce niczym w baśniach Braci Grimm.
jak trzy świerszcze spod łóżka żołnierza
(sprzątać!)
zawsze miej w zanadrzu trzy fałszywe nutki –
to przedłuży ci życie o jeden dzień surrealizmu;
ślizgawkę-tęczę od Cheetaway do Syracuse
(„pocałunek”, s. 6)
Mało tego, w śnie Samantha odkrywa przed nami nowe muzy, najpierw jedną Gites Majonez (najpewniej może być Sojonez też, proszę o potwierdzenie), żeby w śnie muza grała skibidi, czyli wszystko w porząsiu międzypokoleniowo.
birbantuje bumelantuje – och dwoi się i troi
jak amen w pacierzu
żarliwie się sroży
moja sroga muza Gites Majonez
(„GM”, s. 7)
Później dochodzi druga, nuda, co za chwilę pięknie zgra się z pewną filozofią życia w następnych wersach.
Moja Muza Nuda
mojamuzanuda
(…)
trzy szczodre siostry: kontra rekontra
i rekontra-à-rebours
w pojedynku z fałszywą nutką
w symbiozie z fałszywą nutką
(„kompromis z antykonformistą”, s. 12)
Kitsch zwodzi nas swoim surrealizmem, dadaistycznie ucieka przed swego rodzaju maladyczną dorosłością, domorosłością normatywizmu i standaryzacji języka. Losowość semantyczna i echolaliczna rytmiczność czerpią z botaniki, ornitologii, leksykografii, wariując po podmiotach, dopełnieniach i okolicznikach, co rzuca nowe światło i odmienne cienie na kolorystykę zdań, składni i synestetycznego sensu.
wilk wyszedł z lasu popatrzeć na tęczę
światłocienie zarażają światłocienie
(„autoremiks z wyspą”, s. 10)
Każde z nas, zakochane w poezji Samanthy Kitsch, mogłoby rzec, że tego nam potrzeba. Mnie olśnił natomiast inny trop w lirycznych badaniach i eksperymentach autorki. Mianowicie to, w jaki sposób śledzi suriektywność wyrazów. Instancja przemawiająca w książce bowiem stawia hipotezę, że dla każdej wartości znajdziemy słowo, a funkcją w deliberacjach niech będzie język. Zauważmy przy tym od razu, że żadne ze słów nie cechuje się iniektywnością, to znaczy, że daną wartość słowa z powodzeniem uzyskamy synonimem lub wyrazem bliskoznacznym, przy czym ten drugi zawiera swoistą poprawkę w czasie, kiedy sens potrzebuje chwili, by doszaleć, dodzikować, dotrzeć do tych samych rejestrów. Prawdopodobnie to wina nieparzystego metrum. Można by także iść dalej w zagadnienia chaosu, w szczególności topologicznej tranzytywności, kiedy Samantha sprawdza, na ile utarte pary w końcu, po wielu przyłożeniach języka, rozdzielą się całkowicie. Kiedy kształt i dźwięk połączeń rozpadnie się.
pif!paf! – piwo i paw
chór aniołów w skoku o tyczce
tędy i owędy – jak najrygorystyczniej
choćby ledwie ledwie – choćby prawie wcale
ma w zanadrzu zeszłoroczny śnieg
jego atut: tutti frutti
celebracja ambiwalencji –
ambiwalentna celebracja
(„solarium Wieliczka”, s. 15)
Sama poetka wskazuje na tropy awangardowe: futuryzmu, surrealizmu – i zdaje się hołdować tym prądom. Uwzględnia przy tym nawiązania do poezji konkretnej i zabawy układem liter.
futuryzm onegdaj i dziś:
hiper-neo-retro-futuryzm –
ponadczasowy futuryzm
(„solarium Wieliczka”, jw.)
Jak wyżej, w swoich wyskokach Kitsch włącza prozodię, melodykę, metrum, aż po ich fizjologiczne funkcje.
już jutro kamieniołom przywłaszczy sobie twój oddech
(…)
cytrzysta trąca cytrynową cytrę
cytrynek spija cytrynówkę z cytronelli
(„elizeum”, s. 16)
Należałoby przy tym kontestować i przeobrażać naukę odpowiedniej, normatywnej dźwiękowości, która się rozjeżdża, jak to poetka ironicznie zarzuca przykładowo w „solfeżu w mżawce”. Co ciekawe, przez tropy botaniczne, zawilgocone ześlizgujemy się również w niejako uczuciowe, może miłosne, sugestie.
co nas ratuje? – co gubi?
wywiedź nas z ześlizgowiska
na targu w oazie
lody o smaku usta-usta
(„ześlizgowisko”, s. 19)
Naraz sen, opowieści prawdziwe, pocztówki liryczno-oniryczne odkrywają przed nami, że Kitsch(a) zajmuje też ornitologia, przy czym badania latające włączają wiewiórki – eliptycznie, przez barwę połączone z owocami drzewa Osage orange czy z żółtnicą pomarańczową – okładkowe szopy, śpiące w pniu, a także pewną gamę ptaków, choćby łabędzi czy pawi. Przedstawiona nowa instancja – Sam Kitsch – przemawia męskoosobowo i ujawnia przed nami eklektyczność poetyckich form w książce, pokrzyżowanych jak w sieci pająka czy w śnie.
W wierszach dopadł mnie też szok, gdy okazało się, że Samantha, a może Sam, wyśmiewa piosenkę Rihanny „Work”, która to Barbadoska z pewnością zżynała w refrenie, śpiewając mantrycznie work-work-work-work-work-work (oczywście w metrum 4/4). W „szybkich szkicach z szopem” uraczymy się afirmacją nyguserki, rozduźdanej w zaspanym i niedospanym Piżamowie Sennym, manifestacyjne wręcz urosłej do sensu istnienia.
w zawiesinie senności z bezsennością
nygusować nygusować – nygusować się
na śmierć zanygusować się
(„naga szara szarada”, s. 36)
Powołanie podmiotu lirycznego w postaci Sama Kitscha można wielorako interpretować. Na pewno towarzyszy temu postawienie kluczowych pytań o stawanie się poetą i o uznanie w tej kwestii. Czy warunkiem wystarczającym byłoby wydanie trzech tomików? Jak abstrakcję słowa „poeta” przypisać do absurdalności czynności „poetyzowania”? Jak absurd zawodu „poeta” powiązać z abstrakcyjnością działalności „poetyzowania”?
poeta utopił się we własnym wierszu
poeta utopił w sobie własny wiersz
(…)
owszem kiepski szewc niewątpliwie jest szewcem
ALE czy kiepski poeta W OGÓLE jest poetą?
(…)
częściej napotykamy absurdalną abstrakcję
czy abstrakcyjny absurd?
(„ballada”, s. 40)
Tych transgresji rozpoznajemy więcej, również na twarzy, kiedy idąc ulicą trącił mnie ptak – i dlaczego ptak sobie szedł, i jak nazwać miejsce między policzkiem a skronią, w które trącił ptak? Miejscem do konturowania brązem, miejscem do konturowania różem czy miejscem do konturowania rozświetlaczem? A może po prostu siniakiem? Pisanie miałoby zadziwiać, za-bizary-zować, zadzikować. Tylko się nie zes… no właśnie.
pisze się wiersz aby zadziwiał
pisze się wiersz aby dziwaczył
(…)
Malując Joanny, Joanna Płakała płakała –
płakała Płakała – płakała, aż się zesrała.
(„Malarka Joanna P.”, s. 44)
Tym razem napotkamy mniej angielskojęzycznych wstawek, jednak lubię wyobrażeniowy przekład topografii ulicznej, kiedy ulica Gdańska przecina się z ulicą Gdańską w Krotoszynie, a ulica San Bernardino z ulicą San Bernardino w Lincoln w stanie Nebraska. Angielszczyzna stanowiłaby odrębny kosmos.
Książkę Samantha kończy wypiskami ze ześlizgowiska (jak romantycznie) i potwierdza, że rytmika odgrywała w tym kursie kluczową rolę. Na tyle jednak ów wykład namieszał mi w głowie, że już nie wiem, czy „szybka wyliczanka” miałaby oznaczać szybkę z wyliczanką czy prędkie wyliczanie. Kitsch nie zawodzi, rozpieszcza dadaistycznymi wariacjami, zmusza do sięgnięcia po słownik lub wyszukiwarkę internetową, dokonuje transgresji podmiotu lirycznego i podważa zasadność jego przemawiania, a nawet tropi matrylinearne i patrylinearne ścieżki w rodzinnych zgrupowaniach szopów. Do tego futrzastego słodziaka w dziupli przytulam się jak do wierszy i morsujemy. Słyszycie różnicę między futuryzm wietrznie a futuryzm wiecznie?
szop morsował w lodowatym wietrze
wysoko na drzewie w rozwidleniu pni
(gdy inne szopy kuliły się w dziuplach)
przy stawie do połowy ściętym lodem
(„szop morsował”, s. 56)