12.
Kornwalia to kraina, która wyśmienicie nadaje się do uprawiania turystyki pieszej. Z wielu powodów. Bo piękna, w sensie walorów krajobrazowych. Bo zróżnicowana, łącząca w sobie różne oblicza natury, od nadmorskich po niemal górskie. Bo dzika i goła, skałami raczej niż lasami bogata. Bo im dalej na zachód, tym mniej cywilizacji – ludzi, samochodów, hałasu jak na lekarstwo. Bo tradycje pieszej wędrówki są tu bogate i długie. No i, last but not least, bo leży w nogach.
A dokładniej mówiąc w stopach. Bo jest przedłużeniem wyciągniętych nóg siedzącej postaci, którą można sobie wyobrazić, patrząc na Brytanię z pewnej wysokości. Na przykład z Księżyca, jak Diogenes, narrator “The Consolidator; or, Memoirs of Sundry Transactions from the World in the Moon”, fantastyczno-naukowej noweli Daniela Defoe. Albo z satelity. Albo otworzyć pierwszą lepszą mapę i przyjrzeć się zarysowi wyspy. Czy to jest ludzka postać, czy może raczej zwierz albo smok jakiś, trudno powiedzieć. Głowę, czyli cały obszar Szkocji między linią łączącą Newcastle upon Tyne z Gretna Green a linią biegnącą od Glasgow do Edynburga, ma mało ludzką, pysk raczej, z profilu widziany, zwrócony w stronę Irlandii. Wszystko co powyżej, czyli cała reszta Szkocji, to jakby jakiś fikuśny kapelusz, jeden z tych, które damy kiedyś tak chętnie nosiły. Poniżej zaś tors, z szyją i karkiem w dół aż do Manchesteru, z na zachód wystawionymi piersiami i wydatnym brzuchem, mieszczącymi w sobie całą Walię, z tyłkiem od Norwich do Hastings ku Francji wypiętym, z Londynem w miejsce odbytu. Stamtąd na zachód, od linii łączącej Portsmouth z Bristolem, aż do Penzance i Land’s End, idą nogi.
Czy to coś znaczy? To znaczy, czy z tego usytuowania Kornwalii na mapie coś, poza oczywistymi związkami z pieszym wędrowaniem, wynika? Być może, bo jeśli spojrzeć z perspektywy historii, to kraina ta była traktowana per noga. Zwłaszcza przez Anglików z bardziej centralnych obszarów Brytanii, którzy dbali o nią jak, nie przymierzając, pies o piątą nogę. Krainą Barbarzyńców albo Zachodnią Barbarią (West Barbary) powszechnie zwali, jeszcze w XIX wieku. Kornijczyków za lud dziki i prymitywny brali. I bez skrupułów te swoje brytyjskie Dzikie Pola kolonizowali. Co do dziś „prawdziwi” kornijscy Celtowie duńsko-francusko-niemieckim Angolom pamiętają.
13.
Kornwalia to kraina, która znakomicie się nadaje nie tylko do wędrowania, ale i do obejścia jej w koło. Jakby była wyspą. I rzeczywiście, wielu Kornijczyków utrzymuje, że kraj w istocie wyspą jak najbardziej jest. W sensie nie tylko metaforycznym, lecz i dosłownym. Ściśle rzecz jednak biorąc, wyspa z niej niezupełna. Pół z niej wyspa. Półwysep mówimy na takie niekompletne wyspy.
Mimo tej ułomności, Kornwalia nadaje się do obejścia bardziej niż niejedna prawdziwa wyspa. A to dlatego, że obiega ją dokoła szlak turystyczny. A jak trudno obejść dokoła wyspę, która takiego udogodnienia nie ma, wie każdy kto próbował obejść na przykład Lanzarote.
14.
Zaczęło się od kontrabandy i problemów z jej zwalczaniem. Przemytnicze tradycje sięgają tu XVII wieku, kiedy z jednej strony przerzucanie przez granicę takich towarów jak herbata, tytoń czy alkohol stało się nadzwyczaj opłacalne w uwagi na wysokie opłaty celne, z drugiej zaś miejscowe gangi zorientowały się, że kornwalijskie wybrzeże, dzikie, niebezpieczne, bogate w skały, zatoczki i jaskinie, idealnie się do takiego procederu nadaje. Szczególnie południowe wybrzeże, z którego do Francji rzut beretem. Interes świetnie się kręcił, rosły fortuny i sława tych, którym szczęście sprzyjało, bracia Carter z Cadgwith, William Owens, Walijczyk z Nevern w hrabstwie Pembroke czy Silas i Joanna Finnowie z Portwinkle, przemytnicza para o nie do końca wiadomym charakterze, to znaczy nie jest jasne, czy byli małżeństwem, kochankami, czy tylko wspólnikami w interesach. O Silasie Finnie zaś wiadomo, że w celu zmydlenia oczu celnikom przebierał się za kobietę. I wtedy oboje udawali siostry. A może rzeczywiście byli rodzeństwem?
Najlepszy dla przemytników był wiek XVIII. Proceder stał się osobliwą gałęzią kornwalijskiej gospodarki, obok rybołówstwa, rolnictwa i górnictwa, całe rodziny i społeczności znajdywały tu zatrudnienie. Każda ludzka istota, bez względu na płeć czy wiek, mężczyzna, kobieta, dzieciak, mogła znaleźć sobie jaką rolę do odegrania. Jeśli nie była bezpośrednio zaangażowana w sprowadzanie towarów zza morza, to współuczestniczyła w magazynowaniu, dystrybucji i sprzedaży kontrabandy.
Schyłek zaczął się zbliżać pod koniec tegoż wieku. Z kilku powodów. Rząd brytyjski zdecydował się na zmianę polityki celnej i obniżki stawek, przez co interes przestał być tak bajecznie opłacalny. Lepiej zaczął w tym czasie działać legalny transport towarów, czemu sprzyjał rozwój sieci dróg lądowych i morskich, rosnąca rola kolei żelaznej. No i władze podjęły zdecydowane kroki w celu ukrócenia przemytu, wprowadzając surowe przepisy i kary oraz zwiększając liczbę patrolujących wybrzeże funkcjonariuszy.
Na początku XIX wieku powstała agencja nazwana His Majesty’s Coastguard. Królewscy Strażnicy Wybrzeża patrolowali plaże i klify w poszukiwaniu przemytników, przy tej okazji udzielali pomocy ofiarom z rozbitych statków. Potrzebna była ścieżka, którą dałoby się dotrzeć do każdego zakamarka, od szczytów klifów po jaskinie w zatoczkach. Powstawały punkty obserwacyjne i schroniska. Zbiegło się to z gwałtownym rozwojem turystyki pieszej w epoce romantyzmu, no i z czasem ścieżka przekształciła się w Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża, obecnie najdłuższy oficjalnie oznaczony (drewnianymi słupkami z wyrytym obrazkiem przedstawiającym owoc dębu) pieszy szlak turystyczny w Brytanii. Całość docierała się etapami, ostatni kawałek został otwarty w 1978 roku.
Zaczyna się – albo kończy, jak kto woli – w porcie Poole w hrabstwie Dorset, nad Kanałem (który dla Anglików jest Angielskim, dla Francuzów zaś Rękawem), idzie brzegiem na zachód przez podudzia (czyli południowymi krańcami hrabstw Dorsetu i Devonu), kolana (te wypadają w Dartmouth, mitycznym początku Kornwalii) i łydki Brytanii, dalej przez stopy, z Półwyspem Lizard wyznaczającym pięty i Land’s End jako końcówką przykurczonych palców. Za Końcem Świata South West Coast Path zmienia kierunek, najpierw na północ do Cape Cornwall biegnie i dalej, przez St Ives i Newquay ku północnemu wschodowi się kieruje, północnym wybrzeżem Kornwalii i Devonu, czyli wierzchem stopy, goleniami i udami aż do Minehead w hrabstwie Somerset, nad Kanałem Bristolskim. Okrąża w ten sposób cały Półwysep zwany Kornwalijskim (Cornwall Peninsula) lub Południowo-Zachodnim (South West Peninsula), zostawiając za sobą ponad tysiąc kilometrów, a dokładnie 630 mil pośród pięknych, na wpół morskich, na wpół lądowych krajobrazów, skalistych klifów, zielonych łąk, kamiennych i piaszczystych plaż, malowniczych wiosek, miasteczek, miast.
No i na tym nie koniec, jako że na koniec roku 2024 planowane jest otwarcie Szlaku Angielskiego Wybrzeża (pełna nazwa: King Charles III England Coast Path), okrążającego całą Anglię i Kornwalię, czyli Brytanię bez Walii i Szkocji – ale Walia już ma swój własny szlak, więc tylko bez Szkocji. Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża stanie się ważną częścią tego przedsięwzięcia, pozwalającego na przejście jednym ciągiem 4300 kilometrów – by na koniec powrócić do punktu wyjścia.
15.
Blisko połowę z tego tysiąca kilometrów z okładem składającego się na Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża zajmuje noga (tak się po angielsku mówi na odcinek czy etap, leg) kornijska, znana też jako Cornwall South Coast Path. Okrągłe 300 mil. Zaczyna się w Cremyll, wiosce położonej na zachodnim brzegu ujścia rzeki Tamary, kończy nad Kanałem Bristolskim, jakieś 10 mil na północ od miasta Bude, w okolicach wsi Morwenstow. Właściwie to w polu się kończy. Bo niczego tam nie ma, w sensie cywilizacji. I nie wiadomo, co dalej.
To znaczy można dalej w kierunku Bristolu iść tym samym szlakiem, do Minehead, tylko już nie przez Kornwalię, przez Devon. No ale to ma być przecież o Kornwalii opowieść, nie o Devonie. Lepiej więc będzie w tym miejscu Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża porzucić i wrócić do Plymouth innym, w 2023 roku otwartym Szlakiem Tamary, znanym też jako Tamara Coast to Coast Way, biegnącym wzdłuż wschodniej granicy Kornwalii, wyznaczonej przez dwie rzeki, Marsland i Tamarę. Nazwa tej pierwszej bierze się nie od czerwonej planety, lecz od rozległych bagien, które zajmują większość doliny, drugiej zaś, raz Tamar, raz Tamara pisanej, od imienia nimfy wodnej, bohaterki pewnej smutnej legendy, się wywodzi. Po pokonaniu kolejnych 87 mil dojdziemy do punktu wyjścia, czyli do Plymouth. I w ten sposób, zostawiwszy za sobą w sumie 387 mil, możemy obejść całą Kornwalię dokoła. A przy okazji całe nogi Brytanii. To znaczy część nóg, tak mniej więcej od stóp do kolan. Co najważniejsze, można mieć przy tym prawie cały czas jakąś wodę po lewej, najpierw ocean, potem te dwie rzeki, która oddzielają Kornwalię od reszty świata, podtrzymując tym samym mit o jej wyspiarskiej osobności nie tylko wobec kontynentalnej Europy, lecz również Anglii.
16.
Świat spowijała poranna mgiełka. Jakby tego nie dość, mżyło czegoś z nieba. Mizzle na taki lekki deszczyk tutaj mówią. Albo drizzle. Ale nie wiało. Prom powoli zbliżał się do Cremyll. W nosie zapach oceanu przesycony smrodem spalonego oleju napędowego, z wyczuwalną nutą gnijącego drewna i wodorostów, w oczach widoki. Tyle że z tej niskiej półki i w deszczu, trzeba przyznać, takie sobie te widoki, wręcz rozczarowujące, na Devonport i Plymouth z tyłu, port i kawałek Torpoint i Saltash po prawej, jakaś wysepka po lewej (Wyspa Drake’a) i rozległe, niewysokie, skąpo zabudowane, pokryte zielenią i drzewami wzgórze (Mount Edgcumbe) z przodu, z przystanią u stóp. Niby widać też tę okazałą rezydencję zwaną Mount Edgcumbe House, ładny budynek otoczony szeroko rozpościerającym się parkiem, po lewej od wioski, ale wszystko to zdecydowanie mniej spektakularne niż wczorajsze widoki z Klifu Jenny. Albo te, które już zaraz, wspinając się na grzbiet Wzgórza Edgcumbe ujrzymy, a które już stąd, z promu, przeczuwamy. Jedynie ogromny man of war, czyli dosłownie człowiek wojny, bo tak Anglicy mówią na okręt wojenny, widoczny w głębi portu, nieco ożywia ten sam sobą znudzony obrazek. Budzi się na chwilę, uśmiecha i mruga jednym okiem, jakby porozumiewawczo, po czym na powrót zasypia.
– Zapomniana dziura – usłyszeliśmy naraz.
Odwróciliśmy się. Za nami stał jakiś facet w stroju wskazującym na to, że nie należy go brać za pasażera. Patrzył zachęcająco, więc zapytaliśmy, co ma na myśli. I tak dowiedzieliśmy się, czym jest i skąd się wzięło coś, co nazywają Zapomnianym Kątem Kornwalii. Ku któremu właśnie zmierzaliśmy. Forgotten Corner of Cornwall to ten najbardziej na południowy wschód wyciągnięty skrawek Kornwalii, złożony z miasta Torpoint, półwyspu Rame, i okolicznych wiosek, takich jak Cremyll, Rame, Freathy, Portwrinkle, Downderry, Polbathic, czy Widegates.
Dlaczego zapomniany? W sumie nie ma w tym żadnej tajemnicy. Wystarczy rzut oka na mapę. Niełatwo się tam dostać. Od strony Plymouth żadnej drogi, bo brak mostów, tylko przeprawa promowa. Załóżmy, że chcemy dojechać samochodem z Plymouth do Cremyll. W linii prostej to jeden kilometr. Ten sam, po którym teraz płyniemy. Szkopuł w tym, że nasz prom samochodów nie bierze. Bo to promik, nie prom. Samochodem trzeba jechać na inny prom, ten który płynie do Torpoint. Stamtąd dalej wokół dosyć głęboko wcinającej się w ląd zatoki, którą zwą Jeziorem Świętego Jana. I z jednego kilometra robi się ich 15, a podróż może zająć nawet godzinę, licząc załadunek i wyładunek z promu. A jeśli ktoś by chciał dojechać tam po drogach bitych, nie promem po wodzie, musiałby jeszcze bardziej dokoła, przez Most Tamar do Saltash, potem na zachód do Tideford, stamtąd na wschód wracać, przez St German do Cremyll. W sumie ponad 40 kilometrów. A pociągiem, ktoś zapyta? Pociągi też Zapomniany Kąt Kornwalii skrzętnie omijają. Podobnie jak turyści. Oprócz tych najbardziej wytrwałych. Którym to pasuje.
– No bo jeśli kto szuka spokojnej, pustej plaży czy nieuczęszczanego klifu, bo chce pomedytować, podglądać ptaszki przez lornetkę albo coś takiego, to idealne miejsce – zakończył opowieść nasz rozmówca. – Dopływamy, muszę wracać do roboty. Take care of yourself!
Potoczyliśmy oczyma po promie, nieco zdezorientowani tym, że tak długo z nami gadał, a teraz tak nagle porzucił. Obsługa liczyła dwie osoby, nasz były rozmówca i jakiś drugi, który teraz wychylił się z mostku kapitańskiego i coś do niego krzyczał zza steru. Pasażerów tyle, co kot napłakał. Właściwie to oprócz nas żadnych. A nie, chwileczkę, jeszcze przecież ta babina, w kąt łodzi wepchnięta, między burtę i nadbudówkę, między jakieś zwoje lin z jednej i stos starych opon z drugiej strony. Wyglądała, jakby z targu wracała.
Jak to? Tak z rana? Może popiła i dlatego z poślizgiem, to znaczy z wczorajszego targu dopiero teraz wraca? A właściwie, dlaczego z targu, a nie z czegoś innego? Bo taka zmęczona i te dwie wielkie, czymś miękkim, może ciuchami wypchane torby. Takie tanie, z plastikowego materiału w paski, jakich zwykle używają przekupnie. Na jednej posadziła tyłek, oparta o burtę plecami, druga jej na kolanach siedzi. Obejmuje ją obiema rękoma tak, jakby dziecko małe trzymała. Okutana w jakiś gruby, wełniany, brązowy płaszcz, spod którego wystaje długa suknia, też brązowa, mocno postrzępiona u dołu. Na głowie chusta w nieokreślonym kolorze. Na to wszystko narzucona plastikowa, przezroczysta peleryna z kapturem (deszczyk ustał, mogłaby już zdjąć). Głowa do przodu opuszczona, oczy zamknięte. Śpi?
17.
Wysiadających z promu w Cremyll wita biała tabliczka z kornwalijskim herbem, rysunkiem przedstawiającym dwóch facetów, rybaka z siecią przerzuconą przez ramię i górnika z młotkiem o długim do ziemi trzonku. Opierają dłonie na tarczy z godłem Kornwalii (złote monety w otoczeniu morskich fal), z królewską koroną i jakimś niezidentyfikowanym, drapieżnym na oko ptakiem między nimi. Do tego napis mówiący, że „Wellcome to Cornwall”. Po angielsku. A po kornijsku ani słowa. Nieco rozczarowujące, ale zrozumiałe. Bo z tą Kornwalią to nie jest tak, że przekraczasz granicę i znajdujesz się od razu w innym świecie. Tak może to wyglądać, kiedy przechodzisz mostem z Słubic do Frankfurtu nad Odrą. Wystarczy tych kilkaset metrów, żeby nie dało się nie zauważyć czy usłyszeć różnicy. Tu inaczej. Kulturowa i językowa osobność narasta stopniowo wraz z naszym przesuwaniem się na zachód ku kornwalijskiemu jądru inności. Bo z różnych badań wynika, że powszechność kornijskiego języka i zwyczajów tym większa, im dalej od Brytanii, czyli im bliżej Redruth, Truro czy Penzance. A i tam przecież z tą popularnością podobno nie jest tak różowo. Więc skąd by się tutaj brać miała?
Osobnik z promu nam tego nie powiedział, ale wyczytaliśmy później w telefonie, że Cremyll i cały ten zapomniany kątek od niedawna do Kornwalii należy. To znaczy od roku 1844. Wcześniej był częścią Devonu. A Devon miał go w spadku po Królestwie Anglosaksońskim, które zaanektowało tereny po zachodniej stronie cieśniny już na początku XVIII wieku, ze względów strategicznych, by skuteczniej bronić się przed ewentualną inwazją obcych zza morza. Więc chyba nie ma się co dziwić że, jak to zgrabnie ujęła bardzo wysoka i chuda facetka zajmująca się zielenią czy czymś takim (miała na sobie zielony kombinezon roboczy) w parku na Wzgórzu Edgcumbe, głównej atrakcji turystycznej tego zakątka (akurat siedziała pod drzewem i odpoczywała, popijając piwo z puszki, pozdrowiła, uśmiechnęła się, nawet ręką jakiś rodzaj zapraszającego gestu wykonała, więc przystanęliśmy i zaczęliśmy rozmawiać), większość mieszkających tu ludzi don’t give a fuck about Cornish speak. Nawet harcerki.
Bo idąc dalej przez park na północ, z Cremyll do Cawsand i Rame, trafiliśmy na ich obozowisko. To znaczy na łąkę nad samym morzem, po lewej od ścieżki położoną, całą przez namioty zajętą. Hooe Lake Scout Campsite, informowała tabliczka na słupku. Harcerski obóz nad jeziorem? Nad jakim jeziorem? Przecież jesteśmy na wzgórzu, nad morską zatoką. Żadnego jeziora nie widać. Szukamy na mapie, po chwili znajdujemy, tylko nie tu, ale po drugiej stronie zatoki, tam jest taka wąska, mocno w ląd werżnięta zatoczka na wschodnio-południowym przedmieściu Plymouth. Coś im się pomyliło?
A potem, już blisko Półwyspu Rame, spotkaliśmy sporą grupę harcerek albo skautek, dziewczęta w mundurkach, idą jedna za drugą w przeciwną do naszej stronę. Pewnie do obozu wracały. Każda z emblematem, to znaczy z naszywką, na której znowu godło Kornwalii, podobne do poprzedniego, ale jednak inne, bo na przykład bez tego drapieżnego ptaka, za to z dużym napisem CORNWALL nad koroną na tarczy, z krótkim, solidarnościowym mottem pod tarczą, ONE AND ALL. No proszę, znowu po angielsku, irytuje się telefon i z własnej inicjatywy na ONEN HAG OLL nam to poprawia. Co harcerki na to? Nie wiemy, przeszły mimo.
18.
To jak to z tymi Kornijczykami jest? Są czy nie są Celtami? Na tak postawione pytanie telefon mówi, że według dostępnych mu źródeł około 0,1 procenta ludności Kornwalii potrafi posługiwać się kornijskim w mowie. Dla porównania te same dane dotyczące reszty celtyckich narodów: Wyspa Mann (i język Manx) – podobnie, czyli 0,1 procenta; Bretania – 2 procent, Szkocja – 5-10%, Walia – blisko 20%. No i Irlandia – 30 do 40%. Jedna setna to faktycznie mało, ale jest też coś takiego jak specyficzny, kornijski dialekt języka angielskiego – tym mówią tu niemal wszyscy – i jeśli tylko uznać ten dialekt za celtycki (jak to proponował na przykład dr Fred Jago w opublikowanej w z roku 1882 w Plymouth pracy „The Ancient Language and the Dialect of Cornwall”), to celtyckość Kornwalii nie ulegałaby wątpliwości.
O tym, że celtyckie tradycje w Kornwalii mają się różnie, a nawet kiepsko, wiedzieliśmy już przed przybyciem tutaj. Nie było też dla nas tajemnicą, że obecnie widać spory wzrost zainteresowania tymi tradycjami w porównaniu z dołkiem zaliczonym na początku dwudziestego wieku. Kiedy to delegaci obradującego w Dublinie w roku 1901 Pan-celtyckiego Kongresu przegłosowali zawieszenie uczestnictwa Kornwalii w Stowarzyszeniu Narodów Celtyckich. Argumentując, że nie może się mienić mianem celtyckiego naród, który nie mówi po celtycku – to znaczy, po kornijsku. Mówiono wtedy, że ostatni mówiący na co dzień tym językiem ludzie umarli na początku dziewiętnastego wieku. Oburzeniu Kornijczycy zaczęli protestować, nie tylko mówić, ale wręcz krzyczeć, co znalazło wyraz w licznych naukowych esejach, które wyliczały żywe elementy celtyckiej tradycji w Kornwalii – from leprechauns to leeks albo from pastries to pixies. To był początek renesansu celtyckości, który trwa do dziś. I chyba ma się coraz lepiej. W każdym razie im dalej na zachód, tym lepiej będzie, się pocieszaliśmy. Z tymi tradycyjnymi pierogami (pastries) z kornijjską odmaną pora (three cornered leek) i śmietankową herbatką na deser, albo z krasnoludkami i innymi skrzatami (leprechauns, pixies, etc.).
19.
Widok z Kaplicy Świętego Michała, usytuowanej na czubku wzgórza na Przylądku Rame – coś, co samo w sobie powinno wystarczyć, by Zapomniany Kąt Kornwalii pokochać albo chociaż na zawsze zapamiętać. Za nami Plymouth i długi ciąg wybrzeża Devonu, przed nami Kornwalia jak wzrokiem sięgnąć, z Przylądkiem Lizard majaczącym już gdzieś tam w oddali, białą latarnią machającym do nas zza horyzontu. Obiecująca perspektywa. Nawet te chmury, nad oceanem zwieszone, ciężkie niczym pełne atramentu wymiona niebiańskiej krowy, choć takie złowieszcze – zdecydowanie dodają miłego oku dramatyzmu i podkręcają uderzeniową siłę obrazu.
Tu chyba gdzie się nie ruszyć, wszędzie takie widoki. Nie dalej jak kilometr wcześniej, zaraz po harcerkach, równie wielkie wrażenie zrobiły na nas pejzaże malujące się w półokrągłych ramkach sklepień i kolumn Groty Królowej Adelajdy na cyplu Penlee. Grota na skraju przepaści na wpół wybudowana, na wpół wykuta w skale – wcześniej była tam jaskinia, wykorzystywana jako punkt obserwacyjny. Pamiątka po wizycie królowej Adelajdy z mężem, Wilhelmem IV Hanowerskim, w 1827 roku. Adelajda dużo po świecie podróżowała, dała imię też miastu w Australii i planetoidzie w przestrzeni kosmicznej, oznaczonej numerem 525.
Queen Adelaide’s Grotto (AKA Penlee Grotto) stworzono w stylu określanym jako malowniczy (picturesque), który pojawił się w architekturze w XVIII wieku i szybko zyskiwał na popularności, by osiągnąć swój szczyt w XIX wieku, składając się wraz z romantycznym pojęciem piękna na rodzaj intelektualnej wrażliwości charakteryzującej wybitne umysły epoki romantyzmu. Projektanci czerpali inspiracje z antycznych i średniowiecznych, gotyckich i neogotyckich form architektonicznych. Związki budowli z naturą podkreślały nieregularne i asymetryczne formy, na przykład załamujące się linie dachów. Efekt miał być celowo niejednoznaczny, naładowany silnymi i często sprzecznymi emocjami, rodzaj romantycznego uroku zawierającego w sobie jednocześnie piękno i deformitas, spokój i niepokój. Chodziło o to, by swobodnie puszczając wodze fantazji, „harmonijnie zderzyć” historię i kulturę z naturą poprzez umieszczanie takich budowli na łonie przyrody, w miejscach dzikich lub ogrodach – też najchętniej dzikich. W Grocie Adelajdy mamy wspaniały przykład takiego właśnie umiejscowienia, bajeczna budowla na szczycie skalistego, spadającego wprost do morza klifu, który jest zarazem częścią parku krajobrazowego Mount Edgcumbe House and Country Park. Piękny i burzliwy, agresywną ironią podszyty związek miłosny żywiołów naturalnego z cywilizacyjnym.
A wcześniej jeszcze, zaraz po zejściu z promu i przejściu przez wioskę, na grzbiecie Wzgórza Edgcumbe, koło dworu, w przydomowym parku, widok z ruin na Cieśninę. Czyli z czegoś, co się w angielszczyźnie określa mianem folly. Inny, równie malowniczy przykład architektonicznego ideału piękna romantycznego, tym razem w stylu określanym jako neogotyk. Rzeczownik folly oznacza głupotę albo szaleństwo. Ale ma dobrotliwy wydźwięk. Dlatego mówi się tak na wszystko to, co dziwaczne, ale zabawne, nieszkodliwe. Ekscentryczny konik, który może wywoływać szok zdumienia, może nawet zgorszenia, a jednocześnie pełen zrozumienia uśmieszek. Jak ten europejski dworek w środku malajskiej dżungli, przywołany już w tytule debiutanckiej powieści Józefa Conrada, Almayer’s Folly. Albo ruiny w środku świeżo założonego parku, bardzo popularny motyw neogotyckiej architektury ogrodowej.
Takie ruiny to rzecz z jednej strony głupia, bo po co budować coś, co będzie od razu zrujnowane? To tak jakby starca zamiast noworodka urodzić. Z drugiej zaś zabawna i wygodna, bo tym sposobem otrzymujemy pachnące starością ruiny w trybie natychmiastowym, to znaczy bez całego tego irytującego czekania. ROD, czyli Ruin on Demand, rzec można. Mount Edgcumbe Folly to posadzona na łysym, to znaczy wolnym od drzew kawałku wzgórza, mniej więcej do połowy trzeciej kondygnacji trzymająca się wieża, z odpoczywającą obok kupą gruzu, który udaje, że się z tej budowli przez steki lat osypywał. Całość udaje, że za chwilę się zawali. A jednak daje nam na siebie po schodkach wejść i wyśmienity widok na Plymouth podziwiać.
20.
Reszta pierwszego dnia w Kornwalii spędzona na wędrowaniu wzdłuż szerokiej Zatoki Białych Piasków, która od Rame aż za Looe się ciągnie, po jej a to piaszczystych, a to skalistych i pozbawionych portów brzegach, z jedną tylko przystanią w Portwrinkle. I tak aż do Downderry. Wcześniej jednak, przed Portwrinkle, zaraz za Freathy, zejście po schodach z klifu na Plażę Sharrow, na wysokości parkingu dla samochodów, w miejscu oznaczonym na naszej mapie jako Sharrow Point. I dwa głosy. Pierwszy namawia, żeby zejść. Drugi przekonuje, że nie warto, bo potem trzeba będzie wrócić, bo tam dalej skały wprost do wody wchodzą i bronią przejścia, bo nie bez powodu szlak pieszy wytyczono tu szczytem klifu. Z jakiegoś powodu jednak zwycięża głos pierwszy. I dobrze, bo dzięki temu trafiamy do położonej przy plaży groty.
Jama tak na oko pięć metrów na pięć i ze dwa wysokości, wykuta w skale przez Jamesa Luggera, intendenta marynarki wojennej, pod koniec XVIII wieku, jak informuje tablica we wnętrzu, przykuta do ściany. Więc niby nic niezwykłego. Ale na ścianach i suficie litery składające się w słowa, te zaś w strofy wiersza. Sama treść wiersza z początku nie przykuwa uwagi, jest raczej przewidywalna, wychwala grotę jako schronienie przed burzą podczas wędrówki. Ale dalej zaczyna być ciekawie. Ni z tego, nie z owego pojawia się bowiem dna moczanowa (gout po angielsku), choroba dosyć popularna, ale jakby nieznana. Bo jak się zwykle przekonują ci, którym się ona przytrafiła, trudno wśród lekarzy znaleźć takich, którzy by się w leczeniu dny specjalizowali. Albo coś więcej o niej wiedzieli niż to, co można samemu w sieci wyczytać. Mimo tego, że jako pierwsi zdiagnozowali ją starożytni Egipcjanie, ponad dwa tysiąclecia przed Chrystusem, mimo że pisał o niej Hipokrates, dokładny mechanizm choroby pozostaje wciąż nieznany.
Autorem wierszyka jest podobno budowniczy groty, Lugger. Widocznie też go ta tajemnicza, uznawana za nieuleczalną przykrość dopadła. Ale jego słowa dają nadzieję, czym jesteśmy osobiście jako żywo zainteresowani. Bo z tego, co pisze, udało mu się dnę moczanową wyleczyć. I to właśnie tu, poprzez pustelniczy żywot w tej grocie. Tylko dlaczego nie pozwala się innym pójść w jego ślady? Bo nawet wejść do środka nie można, nie mówiąc już o zamieszkaniu na dłużej. Wszystko przez te stalowe kraty, które zagradzają wejście, zainstalowane przez National Trust.
Szczęśliwie nam jednak moczanowa na razie nie dokucza i dobrze by było, gdyby tak zostało, bo często objawia się w formie podagry, na przykład spuchniętego jak pączek palucha, co dla wędrowców oznacza katastrofę większą niż najgorsza niepogoda. Bo podczas burzy da się iść, choć nie jest to zwykle przyjemne. Ale z obolałym paluchem się nie da. Bo to jak kroczyć bosą stopą po plaży wyścielonej nie kamykami, lecz potłuczonym szkłem. Nie bez powodu Hipokrates zwał podagrę „chorobą nie do przejścia”.
Przed burzą też nie musimy się dziś chronić, bo niebo w ciągu dnia się rozjaśniło, po porannej mżawce zostało tylko wspomnienie i czasem nawet słonko daje się między chmurami zauważyć. I tak do samego zachodu pozostaje, który zastaje nas jakieś 5 do 7 kilometrów dalej, w Downderry. Po drodze zostawiliśmy w tyle najpierw masywny Fort Tregantle na wzgórzu po prawej, potem Portwrinkle z plażą Finnygook, na której prowadzili swój interes Silas i Joanna Finnowie, zwolennicy wolnego handlu. Minęliśmy też plażę z nudystami i charakterystyczną skałą, dla której zwana jest Plażą Skały Trzepania. Nazwa skały, Shag Rock, podobno od ptaków, które na niej przysiadają, pochodzi. Bo jak przysiądą, to sobie skrzydła otrzepują.
21.
Na plaży w Downderry znajdujemy inną, lepszą niż Sharrow grotę. Bo obszerniejszą, łatwo dostępną, to znaczy nie zagrodzoną żadnymi prętami, z miękkim, piaszczystym a nie skalnym podłożem. I tam od razu kładziemy się spać. Prawie od razu, bo przed snem sprawdzamy jeszcze w sieci, co o tej Grocie Sharrow wiadomo. Najpierw nazwa, co może znaczyć i skąd się wzięła, ale nic chyba o tym nie wiadomo. Albo nie umiemy szukać. Więc nie pozostaje nam nic innego, jak zapamiętać ją pod nazwą wymyśloną, Grota Dny Moczanowej, bo to łatwiejsze niż nie wiadomo co znaczące Sharrow.
Za to znajdujemy rekonstrukcję całości tekstu wiersza, tego ze ścian i sufitu groty, który brzmi tak: Jeśli podczas wędrówki dopadną cię nagłe burze, / Czerwone błyskawice lub grzmoty wstrząsną niebem, / Do przyjaznej groty w pośpiechu się schowaj, / By znaleźć bezpieczne schronienie w skale. / Dzięki temu i ćwiczeniom często tu podejmowanym / Dnę moczanową przez lata udało się wyleczyć.
Całości albo dających się odczytać fragmentów, chyba raczej to drugie, bo ktoś tam napisał, że z sufitu poodpadały jakieś kawałki, a wraz z nimi słowa. Znaleźliśmy też wzmiankę o tym, że były intendent Lugger zadedykował ten wiersz „Miss Eliot of Port Eliot”, czyli Catherine Eliot.
Kitty mieszkała w posiadłości znanej jako Port Eliot we wsi St Germans po zachodniej stronie zatoki Sound, między Saltash a Torpoint. Chyba niczym szczególnym się nie wyróżniała poza tym, że nigdy nie wyszła za mąż, co było w jej rodzinie bezprecedensowe. Podobno Lugger się w niej kochał, ale nie wiadomo, czy ona cokolwiek o tym wiedziała. Nie wiemy też, na ile mogą być wiarygodne te dotyczące treści i okoliczności powstania wiersza informacje, bo pochodzą zwykle z pojedynczych, nie potwierdzonych szerzej źródeł. Podobnie jak rekonstrukcja tekstu. Równie dobrze mógł tu sobie ktoś coś pozmyślać. Jak ten Galfryd z Ujścia Rzeki Monnow. Żeby było ciekawiej.
22.
Obudził nas jakiś pies. Nieduży, biały, krótkowłosy. Cairn terrier? Jak się tylko poruszyliśmy, zamerdał ogonkiem i uciekł. Nawet nie zaszczekał. Chyba go ta pani w kaloszach i z parasolem w ręku, idąca brzegiem, do siebie przywołała. Z nerwowym pośpiechem obejrzeliśmy najpierw posłanie, potem bagaż. Nie, nie ma powodu do obaw. Piesek niczego nam tu nie obsikał.
Spakowaliśmy się i tak dalej, a potem usiedliśmy. Bo co tu robić, jak pada? Sprawdziliśmy miejsce na mapie. Jaskinia nie była na niej zaznaczona. Ale wpisaliśmy do wyszukiwarki nazwę miejscowości plus słowo cave i okazało się, że to całkiem znane miejsce. Zwane przez miejscowych Jaskinią Podróżników. W domyśle irlandzkich. Na samym początku XX wieku urządzili sobie tu letnie obozowisko. Letnie, bo na zimę wynosili się do Plymouth i tam handlem zajmowali. A latem głównym ich zajęciem było zbieranie skorupiaków z odsłoniętego odpływem dna morskiego i wożenie ich na targ do Plymouth. Najpierw szli z koszami na plecach do St German, stamtąd jechali dalej pociągiem. Nawet zdjęcie się znalazło, z widokiem ich obozu, od strony morza zrobione.
Na zdjęciu trzy osoby, dwie kobiety i facet. Przed nimi wiklinowe kosze. Za nimi chowające się w cieniu wnętrze groty i więcej koszy, w większości czymś wypełnionych. Jakieś garnki, wiaderka. I leżące luzem deski, gałęzie, kije. Nad nimi ukośnie biegnące sklepienie ze skały. Dokładnie takie samo, jak to, które teraz nad głową mamy. Na dachu groty suszą się jakieś ubrania czy szmaty. Inne leżą na piasku. Nie wiadomo, czy ktoś je celowo tam rzucił, czy może same spadły.
Kobieta po lewej największa, bo najbliżej obiektywu. Boso, w długiej spódnicy, marynarce i jasnej chuście wokół szyi. Pół stoi, pół leży na pochyłej skale, patrzy prosto w oko kamery. Za plecami ma wypełniony chrustem kosz. Trochę tak to wygląda, jakby go plecami podpierała, żeby nie spadł. Ale to pewnie tylko złudzenie.
Kobieta po prawej najdalej od nas, z głową pochyloną nad ziemią, coś tam robi, chyba herbatę nad ogniem parzy, w jej dłoniach czajnik. Nie widać twarzy. Kawałek tylko, czoło czoła, brwi i czubek nosa. Na włosach chusta albo kaptur. Przypomina tę z promu. Może to ona?
Mężczyzna pośrodku siedzi na kamieniu. Zarośnięty, z brodą i wąsami, w wysokim, czarnym kapeluszu, od pasa w dół zasłonięty wiklinowym koszem. Prawą rękę unosi do twarzy, jakby się chciał po tym swoim zaroście pogładzić. Oczy czujne, w obiektywie utkwione.
Ciekawe, czy ktoś ich tym zdjęciem zaskoczył, czy wszystko było wyreżyserowane? Bo jeśli to drugie, to dobrze zrobione, mężczyzna rzeczywiście sprawia wrażenie zaskoczonego. Patrzymy w miejsce, gdzie wtedy musiał stać trójnóg z aparatem i fotograf z palcem do naciskania. Albo do ściągania, kiedyś się przecież pokrywę z obiektywu zdejmowało zamiast guzik migawki, tak jak dziś, nadusić. Czy to nie od tej czynności słowo zdjęcie pochodzi?
Patrzymy, ale nikogo nie widzimy. Kobieta z psem dawno już sobie poszła. Poza nimi nikt więcej się na razie nie pojawił. Tak że jesteśmy tu sami, my i ci troje. W porannej ciszy, przerywanej jedynie odgłosami leniwie przelewających się fal albo okrzykami krążących mew. Nic dziwnego, że woleli tutaj niż w mieście mieszkać. Ci Podróżnicy. Gdzie by tam takie piękne klimaty i taki widok, wprost na ocean, znaleźli? Za taką cenę?
Jest jeszcze podpis: „Cave dwellers, Downderry, near Seaton, Cornwall, ca. 1905”. Na tym zdjęciu. Bo to chyba kartka pocztowa była. Fotka, na której na odwrotnej stronie coś się do kogoś pisało, na przykład pozdrowienia z wakacji w Zachodniej Barbarii. Obok dodawało się adres i naklejało znaczek. A potem do skrzynki pierwszej lepszej pocztowej się wrzucało. Zamiast bomby.