Postkultura,
czyli dziecinada


 

(…) człowiek, który obecnie przenika wszędzie, narzucając wszystkim swe wrodzone barbarzyństwo, w sumie jest rozpuszczonym dzieckiem dziejów ludzkości.

José Ortega y Gasset, „Bunt mas”

 

 

Kontrkultura była afirmacją młodzieńczości, nastolatkowania się aż do dwudziestego siódmego roku życia – co miało swój urok – natomiast obecnie kultura sięgnęła stadium dziecka, a konkretnie dziecka, którego atrybutem pozostaje obrażona mina.

 

To urok rzucony na kulturę.

 

Obrażona mina zachowuje naturę miny przeciwpiechotnej: ledwie się zbliżyć, a następuje wybuch, eksplozja emocji, zerwanie wszelkiej możliwości komunikacji, wyzerowanie zdolności rozumienia słów. Przykładów opisywanego zjawiska jest tak wiele, że nie przywołam żadnego – proszę, aby czytając ten tekst wybrać sobie i pomyśleć o dowolnym – posłużę się zamiast tego hipotetyczną sytuacją, w której ktoś nazywa mnie głupią kurwą. Oczywiście się nie obrażam, ponieważ wiem, że nie jestem głupia i wiem, że nie jestem kurwą, i co najwyżej z politowaniem spojrzę na osobę posługującą się tymi kategoriami, czy też usiłującą wywołać nimi jakąś reakcję z mej strony. Podejrzewam jednak, że mogłabym się obrazić, gdybym miała choć cień wątpliwości, czy twierdzący tak człowiek nie posiada – choćby w ułamkowym stopniu – racji… Wtedy ów człowiek ujawniałby jakąś prawdę o mnie – prawdę, którą pragnęłabym głęboko ukryć – wobec czego obraza dotyczyłaby mej własnej nieumiejętności zatajenia faktów, a zatem byłaby wyrazem mojej osobistej porażki, z którą emocjonalnie tak trudno byłoby mi się pogodzić, że musiałabym przelać owe negatywne emocje na osobę wypowiadającą zaledwie jakiś banał (co się nazywa frustracją).

 

Z twierdzenia Sokratesa, że inni nie są w stanie uczynić nam żadnej krzywdy, gdyż krzywdę wyrządzamy raczej sami sobie, przekonująco naigrywał się Lew Szestow kreśląc obraz tortury zwanej bykiem Falarisa[1] (wielkiego narzędzia z brązu, w którego wnętrzu zamykano skazańców roznieciwszy pod nim ogień, tak by jęki przypalanych formowały dźwięk przypominający ryk zwierzęcia). Zresztą Szestow jest tu zbędny (wspominam o nim tylko dlatego, że go lubię). Jakakolwiek tortura, czy też po prostu fizyczna przemoc kompromitują Sokratesa strzelającego na prawo i lewo lapsusami, które późniejsi idealiści (z prawa i lewa) wzięli na serio. Ale! To, że Sokrates nie ma racji zawsze i wszędzie, nie oznacza, że nie ma jej nigdy.

(Sokrates wynalazł metodę indukcyjną)

((generalizacje przyszły później))

 

Jaki to ma związek ze stadium dziecka? Otóż obrażanie się to czynność typowa dla dziecka z tego powodu, że nie zdążyło ono jeszcze wykształcić silnej podmiotowości, która umożliwiałaby nabranie dystansu do siebie i innych. We wszystkim, co o nim powiedzą, może tkwić zalążek prawdy, dziecko tego nie wie, bo i skąd ma wiedzieć? Napis na wyroczni delfickiej – poznaj samego siebie – nie dotyczy dzieci, ponieważ w ich przypadku wciąż jeszcze nie bardzo jest co poznawać. Dziecko nie wie, że to, co zostaje powiedziane, określa wypowiadającego – że nazwanie kogoś głupią kurwą nie świadczy w żaden sposób o osobie tak nazwanej, natomiast ewidentnie świadczy o deficytach osoby nazywającej – innymi słowy, dziecko nie wie, że Sokrates w pewnych przypadkach jednak miał rację. Przyswaja ono wiedzę o sobie z zewnątrz, na podstawie tego, co inni o nim powiedzą, stąd zostaje wielokrotnie dotknięte, zranione, obrażone właśnie. Dopiero z biegiem lat zda sobie sprawę, że nie istnieje żaden, ani jeden inny, który mógłby w pełni kompetentnie wydać o nim sąd, gdyż każdy z nich zna zaledwie wycinek jego pogmatwanego, dorosłego już życia.

 

Na jednej z konferencji, którą pamiętam z czasów, gdy udział w konferencjach był dla mnie nowym konikiem (przelotnym zresztą), pewien dyskutant tak się soczyście rozgadał, że po kilku minutach monologu prowadząca go zdyscyplinowała: proszę zadać pytanie lub przejść do konkluzji. Zatem, dlaczego teraz rozpisuję się o dzieciach?

(sprawiając wrażenie, jakby mnie interesowały)

((bez przesady))

 

Chcę powiedzieć co następuje:

 

Kultura, w której dochodzi do wzmocnienia postaw typowych dla stadium dziecka, to kultura nastawiona na destrukcję samej siebie, gdyż dziecko jest elementem natury – ono dopiero do kultury dorasta, nabierając jej stopniowo, w oparciu o szereg nieprzyjemnych doświadczeń – słowem, taka kultura to regres, nie ma w niej bynajmniej niczego słodziakowatego, jest za to zaprzepaszczenie umiejętności rozmowy i szeregu innych zdolności nabywanych w procesie socjalizacji; zaprzepaszczenie tym absurdalniejsze, im bardziej gloryfikowane przez wykształconych przecież ludzi (czyli przez Wersal min i kaprysów, jak by to ujął Ortega y Gasset[2]).

 

Nie trzeba zgadzać się na przeciwstawienie kultury i natury, by przyjąć moją tezę. Przekonująco nie zgadza się Gustavo Bueno w „El mito de la cultura”: kultura to kontinuum natury, gdyż niekoniecznie odróżnia nas od zwierząt (wziąwszy pod uwagę ich niektóre tradycje godowe i architektoniczne). Bueno twierdzi o kulturze z grubsza to samo, co Paul Tillich – treścią kultury jest religia, zaś kultura jest formą tejże – tyle że nadaje temu twierdzeniu inny wektor: i właśnie dlatego kultura nie jest niczym więcej jak tylko obskuranckim mitem idealizmu, ostatnim wielkim mitem XX wieku[3]. Opozycja natury i kultury to, zdaniem Bueno, laicka transpozycja Augustyńskiej idei civitas terrenacivitas Dei, w której kultura przyjmuje funkcję soteriologiczną i dyktuje warunki świeckiego zbawienia, pokazując, co człowiek powinien czynić, by człowiekiem pozostać (czyli dostąpić zbawienia od kondycji ludzkiego zwierzęcia).

((o Bueno wspominam dlatego, że w języku polskim niewiele o nim napisano))

(((jeszcze)))

 

Nie gubiąc wątku: nawet zgodziwszy się z Bueno, można przyjąć moją tezę, gdyż – jak sam autor podkreśla – potraktowanie kultury jako mitu dotyczy jej ujęcia metafizycznego, którego źródła są późne – znaleźć je można u Johanna Gottfrieda Herdera, czyli w wieku XVIII – natomiast zanim Kultur stała się wymysłem idealizmu, zwana była po prostu Bildung, a wcześniej paideia. Źródłowym przeciwstawieniem nie jest więc państwo ziemskie vs państwo Boże, lecz Grecy vs barbarzyńcy (paidei pozbawieni). Innymi słowy, niezależnie od kolei losu pojęcia kultury, musi ono zachować łączność ze znaczeniem pierwotnym – wychowaniem – by całkiem nie stracić sensu. A traci go, stawiając dziecko i typowe dlań zachowania na piedestale.

 

 

Wtedy kultura staje się czymś post – podobnym, lecz nie tożsamym – jakąś postkulturą. Pomyślałam sobie tak spontanicznie, nieco na wzór „modernizmu” i „postmodernizmu”, po czym zaczęłam szukać terminu postkultura, a nuż istnieje, i owszem, dowiedziałam się, że funkcjonuje już od trzech dekad[4]. Jak przystało na każdy poważny termin, postkultura ma kilka znaczeń, którymi zanudzać nie będę, najważniejsze, że określa schyłkową epokę kultury współczesnej (inaczej: post-postmodernizm) oraz zachowuje szczególny związek z postpedagogiką. Hubertus von Schönebeck, czyli pionier tej ostatniej, zasłynął z dążenia do równouprawnienia dzieci i dorosłych – także w prawie wyborczym – powołując się na to, że dziecko nie jest w mniejszym stopniu istotą ludzką niż dorosły, zatem jako istoty równowartościowe jedni i drudzy powinni być traktowani na równi. Nie bardzo chce mi się wyliczać wszystkie błędy logiczne popełniane przez pana Schönebecka – że fallacia accidentis, że petitio principii… – może wystarczy napisać, że to paralogizm. Taki oto.

 

Przesłanka większa: Wszystkim istotom tego samego gatunku przysługują (powinny przysługiwać) te same prawa.

Przesłanka mniejsza: Dziecko i człowiek dorosły należą do tego samego gatunku.

Wniosek: dzieciom i dorosłym powinny przysługiwać takie same prawa.

 

Szanowny Panie Schönebeck,

dzieci i dorośli, w tym aspekcie, w jakim są równi – jako istoty biologicznie należące do tego samego gatunku – są równo traktowani, mając równe prawo do życia (zabójca dziecka odpowiada przed sądem tak samo, jak zabójca dorosłego), a w aspekcie, w jakim są nierówni – dziecko nie jest istotą polityczną (wątpliwe nawet, by każdy dorosły nią był) – są traktowani nierówno.

 

Miała to być dygresja.

 

Pożerająca własny ogon kultura w postaci postkultury łakomstwem przypomina tak dzieci, jak i masy. Może dlatego, że masy przypominają dzieci, co nowością nie jest. Niemal sto lat temu Ortega y Gasset analizował strukturę psychologiczną „człowieka masowego”, jak sam nazwał to zjawisko, i wyszło mu, że taki człowiek (parafrazując):

1. o życiu sądzi, iż jest ono łatwe, dostatnie, pozbawione wszelkich aspektów problematycznych i tragicznych – to go zadowala;

2. o sobie sądzi, iż nie posiada większych wad, i z gruntu przyznaje sobie rację, nie kwestionując własnych przekonań;

3. o innych sądzi, iż powinni się z nim zgadzać, a w przeciwnym wypadku narzuca im swe zdanie – to jest: swoją przeciętność i banalność – wszelkimi dostępnymi środkami[5].

Ortega podsumowuje: Ten zestaw cech nasuwa nam myśl o pewnych niedoskonałych sposobach bycia człowiekiem – takich jak „rozpuszczone dziecko” czy zbuntowany prymityw; innymi słowy – barbarzyńca[6]. Poza (dziwnymi) myślami, które w książce Ortegi nie są warte uwagi, ta uwagi jest warta, pewnie dlatego, że zmieniło się tylko tyle, iż rozpuszczone dziecko ma dziś do dyspozycji inne zabawki, to jest media społecznościowe. Media niespołecznościowe zresztą też. Czasem nawet państwowe. Masa powiada: „Państwo to ja”[7] i chce za pomocą ustaw zaprowadzić swoją wersję królestwa bożego na ziemi – sprawić, by kultura nie była źródłem cierpień…

 

Tak brzmiałby manifest postkultury.

(Precz z kulturą jako źródłem cierpień!)

((gdyby komuś chciało się go pisać))

 

Odtrutką na obrażalstwo miałby więc się stać wymóg, by każdy pilnował swojego języka i traktował innych z „szacunkiem”, to znaczy, by nie obrażał. Wierzyć w takie rozwiązanie to przyjąć, że możliwe jest zaprowadzenie królestwa bożego na ziemi, raju, kryształowego pałacu i jak się jeszcze zwą projekty o charakterze utopijnym, wszystkie równie maksymalistyczne co kaznodziejskie, to znaczy wszystkie posiadające strukturę religijną, nieważne za jak laickie się uważają.

 

Tu chciałabym zaznaczyć, że obrażalstwo można, owszem, zminimalizować, lecz w zgoła odmienny sposób: poprzez wyjście ze stadium dziecka i budowę silnej podmiotowości. Łatwe to nie jest, gdyż w ostatnich dekadach utrzymuje się tendencja do niszczenia silnej podmiotowości – postmodernizm zdekonstruował i osłabił podmiot (w porywach nawet uśmiercił) – nie dziwi więc, że naprodukował podmioty niepewne siebie, wywrażliwione jak dzieci o cienkiej skórze, przez którą cały świat je boli…

 

Przed oddaniem tego eseju do publikacji dałam go do przeczytania kilku osobom i okazało się, że łatwo pomylić silną podmiotowość z silną tożsamością.

 

W razie wątpliwości ujmę to wizualnie:

 

silna podmiotowość ≠ silna tożsamość

 

Temat wymaga skromnego uzupełnienia.

Istnieją zasadniczo trzy domeny, w których przebiega ludzka egzystencja: to, co uniwersalne (dotyczy wszystkich); to, co partykularne (dotyczy grup, do jakich człowiek należy) i to, co indywidualne (wiadomo). Tożsamość – a szczególnie silna tożsamość, o której najczęściej mowa w dyskursie publicznym – opiera się na drugiej z wymienionych. Jej poczucie wiąże człowieka z partykularyzmami, które są jego dobrowolnym bądź nie (częściej nie) udziałem. Podmiotowość tymczasem – a szczególnie silna podmiotowość – wyrasta ze zdolności przeciwstawienia tego, co indywidualne, wszelkim partykularyzmom.

(zarówno tym, które nie są udziałem indywiduum, jak i tym – częściej im właśnie – które jego udziałem są)

((czyli polega na nie-krakaniu jak wszystkie wrony wokół, lecz na śpiewaniu własnym, niepowtarzalnym głosem))

(((jest zwróceniem się ku haecceitas)))

 

… do śmierci podmiotu wracając, okazuje się, że ile by nie mówiono o podmiocie martwym, podmiocie rozmytym, podmiocie słabym we wszystkich odmianach jego kruchości, wątłości i samobiczowania, istnieje co najmniej jeden moment, w którym podmiot ewidentnie jest: gdy mowa o orgazmie, orgazm jednak jest czyjś. Co więcej, okazuje się także, że istnieje do niego „prawo”. Niektórzy paradują z oryginalnością proklamowania prawa do orgazmu, jakby wynaleźli metamfetaminę, czy to Sophia Wallace w USA, czy María Soledad Vela w Ekwadorze.

 

Szanowne Panie Wallace i Vela,

jeśli tylko stać Panie na własny kąt, mogą się Panie masturbować do woli (i nie kłopotać tym pozostałych), natomiast jeśli Pań orgazmy zakładają uczestnictwo innych osób, prawo do orgazmu byłoby zarazem prawem do gwałtu (co jest zresztą typową transpozycją przejścia od anarchii do tyranii, dostrzeżonego już przez Platona)…

 

tymczasem czytając Księgę Przysłów, na którą natknęłam się podczas poszukiwań przysłowia o czystym kocie…

 

a to było tak

kolega stwierdził, że czystość jego kota przysłowiowa jest

niczym kota w butach kłak

 

…zdumiona odkryłam, że sprawa ta była już przedmiotem troski Salomona: nie mów bliźniemu: „Idź sobie, przyjdź później, dam jutro” – gdy możesz dać zaraz (Ks. Prz. 3, 28).

Postmodernizm też kiełkował już u Salomona, proszę spojrzeć: Życie i śmierć są w mocy języka, jak kto go lubi używać, tak i spożyje zeń owoc (Ks. Prz. 14, 21).

Tak czy inaczej, orgazm to moment, w którym kończy się postmodernistyczne pierdolenie. Kończy się także niniejsza dygresja.

 

Słyszałam, że koty się myją, kiedy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, czyli często. Tymczasem ludzie, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, zamiast się myć, chcą być potrzebni. Nadawca komunikatu absorbuje ich jak nadgorliwą polonistkę korygującą wszystkie faktyczne lub domniemane błędy swoich uczniów. Stawiając sprawę w ten sposób – koncentrując się nie na sobie, lecz na innych – wymyślają zadanie, którego nigdy nie rozwiążą, które jednak daje im gwarancję, że nie przestaną być potrzebni nawet po osiągnięciu wieku emerytalnego.

Dziś zresztą podobno to nauczyciele uczą się od dzieci. A czego można się nauczyć od dzieci? Hiperprzewrażliwienia na własnym punkcie, braku kontroli nad emocjami, donosicielstwa, infantylnych kategorii: dobrozło.

 

Nieważne z czym człowiek walczy, zawsze walczy ze złem.

(bo już tak ma)

((nie jestem pewna czy to zdanie jest moje, czy gdzieś je przeczytałam i zapamiętałam))

 

Projekt wyrugowania wszelkich przykrych doświadczeń z naszego życia – cel słuszny, bardzo słuszny, najsłuszniejszy – czyli budowa kryształowego pałacu od samych podstaw, odrzucenie konfrontacji z sytuacjami niewygodnymi i trudnymi, systematyczne eliminowanie ich z pola doświadczenia ludzkiego sprawia, że pozostajemy dziećmi na zawsze, i nawet kryształowy pałac karłowacieje do rozmiarów domku dla lalek. Tak jest dokładnie w przypadku feminizmu, który chce wyeliminować wszelkie zło z życia kobiet, w tym celu rozpościerając nad nimi parasol ochronny, czyli spełniając tę samą funkcję, którą niegdyś spełniać miał ojciec, a później mąż – innymi słowy, feminizm opiera się na fundamentalnie „patriarchalnej” przesłance: kobiety potrzebują opieki, nieustannej opieki, i tylko on, feminizm, może im ją dać.

 

Jeśli jest prawdą, że feminizm potrzebuje kobiet, które nie radzą sobie w życiu, by przekonać je, że to nie ich wina – że winny jest system (albo wprost: mężczyźni) – nie trzeba się dziwić, że to łykają: jak nie lubić kogoś, kto twierdzi, iż to nie z tobą jest coś nie w porządku, tylko z całym światem wokół, a ty jesteś mega okej? Przy czym wcale nie musimy twierdzić, że nieradzenie sobie w życiu faktycznie jest ich winą. Winnym można być zasadniczo tylko śmierci, zaś w kwestiach dotyczących życia nie istnieje coś takiego jak wina. Istnieje sprawczość tudzież jej brak.

 

Stara, dobra filozofia, jaka by nie była, dotyczyła tego, co uniwersalne, kondycji człowieka, czyli tego, że mamy przechlapane, bo umieramy – tak mężczyźni, jak kobiety – albo że wcale nie mamy przechlapane właśnie dlatego, że umieramy, kobiety i mężczyźni. Feminizm, będąc ucieleśnionym partykularyzmem, rozkłada swoje narzędzia kaźni tak, jakby ludzie nigdy nie umierali i w obrębie własnej, niefrasobliwej logiki ma rację: ani kobiety, ani mężczyźni jako grupa – partykularnie – nie umierają, dlatego można mścić się za grzechy ojców na synach aż do siódmego czy którego bądź pokolenia.

 

Ofiary (lub „ofiary”) nadają sobie znaczenie poprzez działanie innego, nie własne. A w modzie jest bycie ofiarą, nie zaś bycie księżniczką, choć jedno i drugie – w nie mniejszym stopniu – opiera się na oczekiwaniach względem innych, że postąpią tak a nie inaczej. Tymczasem oni postępują według własnego widzimisię. Ofiara i księżniczka są zatem wielce oburzone. Obrażone. Ich samopoczucie w zupełności zależy od innych. Tymczasem ani Ty-mnie ani ja-Tobie nie jesteśmy w stanie wyrządzić krzywdy, nie z braku środków, lecz dlatego, że w pewnych aspektach zaszkodzić można tylko sobie samemu (feminizm nigdy nie zrozumiał Sokratesa).

 

W modzie jest bycie ofiarą, ale wtedy i tylko wtedy… gdy przysługuje do tego – partykularne skądinąd – prawo. Prezydent Madrytu, Isabel Díaz Ayuso zapowiedziała w tym miesiącu otwarcie pierwszego w Hiszpanii centrum pomocy dla mężczyzn cierpiących z powodu przemocy seksualnej, na co minister równości, feministka Ana Redondo, odpowiada utartym zwrotem, że (plan Ayuso jest wielce niebezpieczny, gdyż) negacjonizm zabija[8].

(jakby zwrócenie uwagi na ofiary płci męskiej zaprzeczało istnienia ofiar płci żeńskiej)

((wyłącznie dla kobiet istniały już 54 tego typu centra w kraju))

 

Nagłówek El País w tej kwestii brzmiał: Ayuso zapowiada otwarcie centrum pomocy dla mężczyzn będących ofiarami przemocy seksualnej, podczas gdy 87% cierpiących z jej powody to kobiety[9].

Kilkanaście procent – 13% pozostałych ofiar przemocy – ilością nie przytłacza, ale wtedy i tylko wtedy… gdy nie mówimy o kobietach, w przypadku kobiet bowiem niewidzialność zawsze stanowi problem. Wówczas nawet kilkanaście procent bulwersuje.

Cadena SER – w artykule poświęconym właśnie niewidzialności kobiet, informuje: Bezdomność jest problemem społecznym, który dotyka ok. 35 tysięcy osób w Hiszpanii, ok. 15% z nich to kobiety[10].

(tak się uprawia matematykę con perspectiva de género)

((Hiszpania to – wg. Ipsos[11] – najbardziej feministyczne państwo w Europie… czyli punkt odniesienia… czyli dygresja jest na miejscu))

 

Jeszcze słowo o nieobecności kobiet w dziejach filozofii: czy był to spisek patriarchalny przeciw kobietom, czy może wynik zwyczajnego toku dziejów, w których rodziły one dzieci i najczęściej je niańczyły? Czy przy dzieciach można myśleć? Ja nie potrafię myśleć nawet przy ruchliwej ulicy, co dopiero przy wysokich, bachorzych dźwiękach. Istnieje szereg zawodów, mniej lub bardziej mechanicznych, które można pogodzić z obecnością dzieci w życiu, jednak refleksja filozoficzna nawet nie jest zawodem, jest wynikiem połączenia wiedzy, talentu, samodyscypliny i odpowiednich warunków. Hypatia, Hanna Arendt i Simone de Beauvoir mogły stać się wybitne, ponieważ nie musiały znosić żadnych dzieci wokół. Sprawa znanych myślicielek zakonnych rozumie się sama przez się. Mężczyźni zajmowali się filozofią częściej niż kobiety najpewniej dlatego, że nie spędzali lat życia przy dziecięcym gwarze prasującym mózg. Jan Jakub Rousseau wszystkie swoje bachory oddał do sierocińca, nie znając nawet ich imion, Ludwig Wittgenstein uczył przez pewien czas w szkole i tak bardzo nie mógł ich zdzierżyć, że jakąś dziewczynkę podobno skatował. Fryderyk Nietzsche to nie Jezus, którego dzieci obsiadały jak gołębie krakowski rynek. Tu się nie głosi dobrej nowiny.

 

Filozofia to dyscyplina, w której – w przeciwieństwie do wielu innych, chociaż nie do wszystkich – im człowiek starszy, tym lepszy. Nie ma w niej tęsknoty do błogiej krainy dzieciństwa, z powodu której tyle osób narzeka na starzenie się, czasami nawet w wieku lat trzydziestu, nie ma przeżywania dzieciństwa na nowo, to znaczy: indywidualny rozwój filozoficzny – w połączeniu z silną podmiotowością – blokuje ewentualność regresu.

 

Gdyby wieczny powrót miał dotyczyć dzieciństwa, bylibyśmy nieustannie skazani na obecność ludzi obrażalskich i nikczemnych jak koledzy i koleżanki w szkole podstawowej, czyli na nawrót barbarzyństwa. Powrót stadium dziecka w kulturze to zejście do etapu natury – dziecko może być co prawda władcą much u Wiliama Goldinga, lecz władcą siebie samego tak długo nie jest, póki dzieckiem pozostaje – innymi słowy, to już postkultura. Jej główne „cnoty” – słaba podmiotowość, brak kontroli nad emocjami, donosicielstwo (upowszechnione poprzez media społecznościowe) – są odwrotnością cnót antycznych.

 

Nietzsche przewartościował opozycję dobra i zła zaznaczając, że przeciwieństwem dobra niekoniecznie jest zło, ale z pewnością jest nim lichota. Tymczasem „cnoty” postkultury to nawet nie lichota, to zwykła dziecinada.

 

*

 

Zrąb niniejszego eseju napisałam w autokarze z Krakowa do Warszawy, w którym usytuowany z tyłu bachor systematycznie szarpał moim fotelem, zaś matka – w duchu postpedagogiki – upominała go tonem nagradzającym.

 

 


[1] Szestow L., „Na szalach Hioba. Duchowe wędrówki”, przeł. J. Chmielewski, Fundacja Aletheia, Warszawa 2003, ss. 230-231.

[2] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przeł. P. Niklewicz, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2004, s. 19.

[3] G. Bueno, El mito de la cultura, Pentalfa, Oviedo 2016, s. 20.

[4] J. Górniewicz, „Postkultura – zjawiska i działania nie tylko artystyczne” [w:] J. Górniewicz (red.), „Pedagogika szkoły wyższej w drugiej dekadzie XXI wieku – drogi od klasycznej ortodoksji do postkultury”, Wydawnictwo UWM, Olsztyn 2020, s. 13.

[5] Por. J. Ortega y Gasset, Bunt mas, dz. cyt., ss. 102-103.

[6] Tamże, s. 103.

[7] Tamże, s. 129.

[8] https://cadenaser.com/nacional/2024/09/12/la-ministra-ana-redondo-sobre-ayuso-esta-actitud-de-extrema-derecha-absolutamente-trumpista-es-muy-peligrosa-porque-el-negacionismo-mata-cadena-ser/

[9] https://elpais.com/sociedad/2024-09-12/ayuso-anuncia-la-creacion-de-un-centro-de-atencion-a-hombres-victimas-de-violencia-sexual-cuando-el-87-de-quienes-la-sufren-son-mujeres.html

[10] https://cadenaser.com/programa/2020/07/04/a_vivir_que_son_dos_dias/1593864755_477318.html

[11] https://www.ipsos.com/es-es/8mespana-el-pais-europeo-mas-feminista