„Byliśmy dobrym. Składaliśmy ręce.”
Rzucaliśmy szmaragdami, by spadały turbany,
graliśmy w warcaby nakrętkami butelek.
Twoja matka wołała nas w południe.
Pijcie mleko z brudnego kartonu
i wyplujcie łąkę rozległą jak dywan!
Na jej krańcu stoi chłopiec.
Nadążyć za nim, to dogonić horyzont,
w nieskończoność huśtać się na słońcu.
***
Jestem ślepa, a wszystko co prawdziwe jest za moimi plecami.
Jest tam paź i jego droga, trzymający się za ręce.
Siedzę na ich splocie.
Jest taka wyliczanka, którą powtarzają przez pokolenia,
jest jeden kamień, który rozbił się na kawałki
i dziś tylko one wskrzeszają ogniska.
Zima dotyka niebieskich palców trzymających futra na smyczy.
Mogły w tym zginąć i wybrać tylko jedną baśń, a odeszły ukradkiem.
***
Pamiętam boisko, po którym biegłam,
święto stadionu zdeptane pierwszym ciepłym wieczorem,
pachnącym jak ziemia i kruchy dym.
Pamiętam ogień, za którym szliśmy,
aby odbić się od iskry, być od niej lżejsi.
Pamiętam brodę, która chowała w sobie okna i
wrony zbierające się przy czerwonych prześcieradłach.
Te ptaki tworzą domy, domy tworzą wioski,
wioski oswojone stepy. Dłubiemy w nich dziury,
a dziury to gardła, które są już nasze i mówią w tobie.
Odpowiadasz im wszystkim tym,
czego nie możesz ukryć za uchem.
W oddali kontynent sypie się klepsydrą.