POSTPRODUKCJA

Kto dzieckiem będąc oglądał filmy grozy i głowił się,
jak to możliwe, że na opętanych przedmieściach, w nawiedzonych
domach, które trzeba będzie spłacać do końca dekady,
eksplodują żarówki, a z kranów cieknie brunatna breja…

Nic prostszego, mawiał mój ojciec, wskazując na miejsce,
gdzie kończy się kadr, a zaczyna praca niewidzialnej ekipy.
Cudów nie ma. W postprodukcji wytną mikrofon
odbijający się w politurze szafy i ręce, które podnoszą
mnie, śpiącego, bym rano obudził się w swoim łóżku.


 

SZKIC O LITERATURZE PRZYSZŁOŚCI

Były czasy, przyznaję, gdy zginanie i prostowanie palców pozwalało mi wyrazić solidarność z obalonymi w proch i zdradzonymi o świcie. Podsłuchiwałem zakrzyczanych, by oddać im głos. Zbudowałem im masę mięśniową,
aż wpisano ich na listę ras niebezpiecznych. Prostata nie zdradzała
swojej obecności, jak będzie to miała w zwyczaju później.
Stałem solidnie na czterech nogach niczym herb Uniwersytetu Cambridge.

Dziś są czasy, przyznaję, gdy upominam się o prawa tych,
którym wszystko wolno.


 

WSTYD

I

Ponad trzydzieści lat, a ja wciąż się wstydzę,
gdy podchodzi ojciec i pyta: „Co tam piszesz?”
Zasłaniam dłonią zeszyt i mruczę: „Takie tam…”

Za płotem sąsiedzi z rzędu naczelnych smołują dach.
Chwytam się tego dachu.
– Co oni wyprawiają?
– Widzisz przecież. A jak się kłócą od rana.
Jak masz tak pracować, to lepiej jedź na grzyby.
Tamten na to, że nie zna się na grzybach.
A tak to on się zna na wszystkim.


Ponad trzydzieści lat, a ja wciąż się wstydzę
i zdrabniam słowo „pieniądze” w temacie wiadomości,
w której wysyłam numer konta.

II

Wychodzę na wybieg, gdy przeparadował już
cały dom mody. Na końcu, gdy nikt już nie patrzy
na mój pocięty brzuch i rozpiętą kryzę.


 

ROWEREM PO TEL AVIVIE

Śniło mi się, że pisałem wiersz o jeździe rowerem
po Tel Avivie. Wiersz miał otwierać nową książkę,
z pewnością zauważoną i ciepło przyjętą.

Czytany jako pierwszy, wskazuje ścieżki interpretacji,
kreśli mapę odniesień. Nie da się zgubić.

Mijam place zabaw i synagogi, muzea i piekarnie.
Zawaliłem rozmowę o pracę w firmie pogłębiającej studnie,
miałem więc czas.

Czuje się morze. Bramy garaży trzeszczą pchane przypływem,
a smutni surferzy kładą macewy na niskie fale.

„Wszyscy mamy problem z rdzą” – czytam epitafium
z kruchego billboardu. Jeżeli wcześniej nie umrzemy,
zestarzejemy się.


 

WIELKIE RZECZY

– Umiera kultura didżejska – orzekł mój kolega pod koniec lat 90-ych
Schodzimy z parkietu, gdy na scenę pakują się DJ ŻYD & DJ GNÓJ.
Już wtedy byliśmy za starzy, dwa kopnięte grzyby, żeby nas to bawiło.

– Wielkie rzeczy, wielkie rzeczy – powtarzał wikary, patrząc jak egzorcysta
układa na posadzce parafian, aby spoczęli w Duchu Świętym.
A więc wszyscy leżą, a i tak nie ma gdzie usiąść.

Wielkie rzeczy mnie przerosły, nie dałem im rady.
Dopuszczam się jedynie czyszczenia ogrodowych basenów,
z których wyławiam mrówki, ćmy i mszyce.


 

RYTY RODZINNE

Myślałem, że moja mama po przejściu na emeryturę
będzie szyła sutanny, a tymczasem obrażona na proboszcza
szuka po mieście trydenckich mszy.

Myślałem, że mój ojciec umie się bić,
bo w latach 80-ych studiował odbity na powielaczu podręcznik
karate shotokan, a tymczasem ma problem,
by wejść i wyjść z wanny.

(W jego dojo odkrywam siekierę i porąbane meble.)

Myślałem, że pielęgniarka nie zacznie wyciągać szwów
z mojego siedmioletniego podbrzusza, gdy wrzasnę,
że koniecznie chcę coś powiedzieć Bogu.

A tymczasem nikt nie był wystarczająco cierpliwy.

 

Tomasz Fijałkowski