przełożyła
Wioletta Perzanowska
Garniec złota
Choć Ralph i Laura Whittemore nie należeli do typowych, lekkomyślnych poszukiwaczy skarbów, to nie sposób zaprzeczyć, że urok pieniędzy — ich blask, zapach, osobliwa siła i obietnica bogactwa — odcisnął na ich życiu niepokojące piętno. Zawsze zdawali się być u progu fortuny, nieustannie mając przed sobą obiecujące perspektywy. Ralph był prostolinijnym młodzieńcem o niespożytej wyobraźni handlowej i niemal ewangelicznej wierze w magię sukcesu. I choć pracował na skromnym stanowisku u producenta odzieży, postrzegał je wyłącznie jako punkt wyjścia do czegoś znacznie większego.
Whittemore’owie nie byli napastliwi ani wyniośli, cechowała ich raczej bezkompromisowa lojalność wobec dobrych manier klasy średniej. Laura, dziewczyna o łagodnym usposobieniu i przeciętnej urodzie, przyjechała do Nowego Jorku z Wisconsin niemal równocześnie z Ralphem, który dotarł tu z Illinois. Choć mieszkali w tym samym mieście, musiały minąć dwa lata, zanim ich drogi skrzyżowały się pewnego późnego popołudnia w holu biurowca przy Piątej Alei. Serce Ralpha było wtedy tak szczere i żarliwe, tak przepełnione ciepłem, że gdy zobaczył jasne włosy Laury i jej ładną, zamyśloną twarz, ogarnął go nagły zachwyt. Wyszedł za nią z holu, przeciskając się przez tłum. Nie upuściła niczego, nie było żadnego uzasadnionego powodu, by się do niej odezwać — a jednak zawołał: „Louise! Louise! Louise!” W tonie jego głosu dało się wyczuć taką desperację, że się zatrzymała. Ralph przeprosił i wyjaśnił, że się pomylił — że wziął ją za kogoś innego, dziewczynę imieniem Louise Hatcher. Był styczniowy wieczór, powietrze pachniało dymem. I być może dlatego, że Laura była rozsądną, lecz samotną dziewczyną, pozwoliła mu się zaprosić na drinka.
Były lata trzydzieste — czas, gdy wszystko działo się szybciej. Ich uczucie dojrzewało w przyspieszonym tempie, a trzy miesiące później wzięli ślub. Laura przeniosła się do mieszkania Ralpha w starej kamienicy bez windy, nad prasowalnią spodni i małą kwiaciarnią przy Madison Avenue. Pracowała jako sekretarka, a jej pensja, w połączeniu z dochodami Ralpha z branży odzieżowej, ledwie wystarczała im na utrzymanie. Mimo to nigdy nie wydawali się znużeni monotonią życia pełnego wyrzeczeń i bezowocnych wysiłków. Jedli kolacje w skromnych barach. Nad sofą, kupioną za część pieniędzy pozostawionych jej przez rodziców, powiesiła reprodukcję „Słoneczników” van Gogha. Kiedy do miasta przyjeżdżało wujostwo — ich rodzice nie żyli — chodzili do teatru i na kolacje do Ritza. Laura szyła zasłony i pastowała Ralphowi buty, a niedziele spędzali w łóżku aż do południa. Zdawali się być wiecznie o krok od sukcesu, a Laura z niegasnącym entuzjazmem opowiadała znajomym o wspaniałej pracy, którą Ralph zamierzał wkrótce rozpocząć.
W pierwszym roku małżeństwa Ralph pracował nocami nad projektem, który miał mu otworzyć drogę do dobrze płatnej posady w Teksasie, lecz — z przyczyn od niego niezależnych — obietnice te nigdy się nie spełniły. Rok później pojawiła się możliwość zatrudnienia w Syracuse, jednak ostatecznie wybrano starszego i bardziej doświadczonego kandydata. Między tymi dwoma zdarzeniami było wiele innych szans i okazji, które mogły przynieść dochód, ale pozostawały nieuchwytne. W trzecim roku ich małżeństwa firma o podobnej wielkości i profilu do tej, w której Ralph pracował, zmieniła właścicieli, a jemu zaproponowano dołączenie do nowego zespołu. Jego obecna posada dawała jedynie niewielkie poczucie stabilizacji, okupione powolnymi i drobnymi awansami, dlatego ucieszył się z szansy na zmianę. Poznał nowych właścicieli, którzy okazali mu ogromny entuzjazm. Byli gotowi powierzyć mu kierownictwo jednego z działów i zapłacić dwa razy więcej, niż dotąd zarabiał. Chociaż umowa miała pozostać nieformalna przez miesiąc lub dwa, do czasu umocnienia pozycji nowych właścicieli, spotkanie zakończyło się serdecznym uściskiem dłoni i toastem. Wieczorem Ralph zabrał Laurę do wykwintnej restauracji.
Podczas kolacji doszli do wniosku, że nadszedł czas, by rozejrzeć się za większym mieszkaniem, pomyśleć o dziecku i kupić używany samochód. Swoje szczęście przyjęli spokojnie, bo od dawna się tego spodziewali. Miasto wydawało się miejscem pełnym obfitości, gdzie ludzi nagradza się na dwa sposoby: albo nagłym i zasłużonym obrotem spraw, jak ten, albo kapryśną szczodrością — wygraną w procesach, dochodami z ekscentrycznych i pobocznych interesów, niespodziewanym spadkiem i innymi przypadkowymi darami losu. Po kolacji wybrali się na spacer po Central Parku w blasku księżyca. Ralph palił cygaro. Później, gdy Laura zasnęła, usiadł w piżamie przy otwartym oknie sypialni.
Ten osobliwy dreszcz ekscytacji, który zdawał się wypełniać miasto po północy, gdy jego rytm przejmowali strażnicy nocni i pijacy, zawsze sprawiał mu radość. Znał na wylot nocne odgłosy ulicy: pisk hamujących autobusów, odległe wycie syren oraz dźwięk przypominający szum wody, niosący się wysoko nad ziemią — jakby obracające się młyńskie koło — który, jak przypuszczał, powstawał z nałożenia się wielu miejskich ech. Choć słyszał go już wielokrotnie, nigdy nie udało mu się ustalić źródła. Teraz dźwięki te docierały do niego wyraźniej niż zwykle, bo noc zdawała się pełna złowieszczych znaków.
Miał dwadzieścia osiem lat. Ubóstwo i młodość były w jego dotychczasowym życiu nierozłączne, a teraz jedno miało się skończyć wraz z drugim. Życie, które zamierzali porzucić, nie było ciężkie. Z sentymentem myślał o poplamionym obrusie we włoskiej restauracji, gdzie zwykle świętowali oraz o radości, z jaką Laura biegła w deszczowy wieczór ze stacji metra do autobusu. Ale to wszystko powoli odchodziło w przeszłość. Koszule z wyprzedaży w podziemiach domów towarowych, kolejki przy stoiskach z mięsem, słabe drinki, tanie wiosenne róże, które kupował jej przy wyjściu z metra — były bez wątpienia oznakami skromnego życia. Choć miały dla niego pewną urodę i subtelność, cieszył się, że już wkrótce staną się tylko wspomnieniem.
Laura zaszła w ciążę i zrezygnowała z pracy. Reorganizacja firmy została wstrzymana, a nowe stanowisko Ralpha wydawały się coraz mniej pewne, jednak Whittemore’owie wciąż entuzjastycznie rozmawiali o tym z przyjaciółmi.
— Jesteśmy naprawdę zadowoleni z tego, jak wszystko się układa. — mówiła Laura. — Musimy być tylko cierpliwi.
Pomimo wielu opóźnień i zmian czekali z wytrwałością, przekonani, że sprawiedliwość w końcu zwycięży. Nadszedł moment, kiedy oboje potrzebowali nowych ubrań. Pewnego wieczoru Ralph zaproponował, by sięgnęli do oszczędności. Laura jednak odmówiła. Gdy zaczął nalegać, udawała, że go nie słyszy i milczała. W końcu podniósł głos, tracąc panowanie nad sobą. Krzyczał, a ona cicho płakała. Pomyślał wtedy o innych dziewczynach, które mógł poślubić — o ciemnej blondynce, oddanej Kubance oraz uroczej, bogatej dziewczynie z lekkim zezem w prawym oku. Wydawało mu się, że wszystko, czego pragnął, znajduje się poza tym małym mieszkaniem, które Laura urządziła. Następnego ranka wciąż się do siebie nie odzywali, więc, chcąc wzmocnić swoją pozycję, Ralph zadzwonił do przyszłych pracodawców. Sekretarka oznajmiła, że obaj są nieuchwytni. To go zaniepokoiło. Dzwonił jeszcze kilka razy z budki telefonicznej w holu swojego biurowca, ale za każdym razem słyszał, że są zajęci, wyszli, są na spotkaniu z prawnikami lub prowadzą rozmowę międzymiastową. Te zmieniające się wymówki zaczęły go przerażać. Wieczorem nie powiedział Laurze ani słowa i ponowił próbę następnego dnia. W końcu, późnym popołudniem, po wielu nieudanych połączeniach, jeden z właścicieli firmy odebrał telefon.
— Daliśmy tę pracę komuś innemu, chłopcze — powiedział zachrypniętym, łagodnym tonem, jakby mówił do własnego syna. — Nie dzwoń więcej. Mamy ważniejsze sprawy na głowie niż odbieranie telefonów. Ten drugi facet po prostu bardziej się nadawał, synku. To wszystko. Nie dzwoń już więcej.
Tego wieczoru Ralph pokonał pieszo wiele kilometrów z biura do domu, mając nadzieję, że w ten sposób choć trochę uwolni się od ciężaru rozczarowania. Był tak nieprzygotowany na ten wstrząs, że poczuł się jak przy zawrotach głowy — stawiał kroki nienaturalnie wysoko, jakby chodnik pod nim zamienił się w ruchome piaski. Przez chwilę stał przed kamienicą, w której mieszkali, próbując wymyślić, jak przekazać Laurze złe wieści. Jednak, gdy wszedł do mieszkania, od razu szczerze opowiedział jej o wszystkim. — Och, tak mi przykro, kochanie — szepnęła, delikatnie go całując. — Naprawdę mi przykro. Potem odsunęła się i zaczęła poprawiać poduszki na sofie. Ralph, pełen frustracji i goryczy, zniewolony własnymi planami i oczekiwaniami, był zdumiony spokojem, z jakim przyjęła porażkę. Laura zapewniała, że nie ma powodów do niepokoju. Wciąż miała na koncie kilkaset dolarów, odziedziczonych po rodzicach. — Nie ma się czym martwić — powtórzyła.
Po urodzeniu córeczki, którą nazwali Rachel, Laura wróciła do ich mieszkania bez windy przy Madison Avenue już tydzień po porodzie. Całą opiekę nad dzieckiem wzięła na siebie, nadal gotując i zajmując się domem.
Ralph wciąż miał bujną i żywą wyobraźnię, ale nie potrafił wpaść na pomysł, który pasowałby do jego braku czasu i ograniczonych środków. On i Laura, podobnie jak wielu innych ludzi żyjących w niedostatku, prowadzili proste, skromne życie. Nadal chodzili do teatru, kiedy odwiedzali ich krewni, a czasem bywali też na przyjęciach, lecz jedyny stały kontakt Laury z wielkim światem i jego blaskiem odbywał się pośrednio — za sprawą przyjaźni, którą nawiązała w Central Parku.
W pierwszych latach życia Rachel Laura spędzała długie popołudnia, przesiadując na ławce w parku. Było to dla niej zarówno udręką, jak i przyjemnością. Mimo że doskwierało jej poczucie uwięzienia, cieszył ją bezkres nieba i świeże powietrze. Pewnego zimowego popołudnia zauważyła kobietę, którą kiedyś spotkała na przyjęciu. Tuż przed zapadnięciem zmroku, gdy Laura i inne matki zbierały pluszowe zabawki i szykowały dzieci do powrotu do domu, kobieta podeszła do niej na placu zabaw i zagadnęła. Przedstawiła się jako Alice Holinshed i przypomniała, że spotkały się kiedyś u Galvinów. Była atrakcyjna i serdeczna, towarzyszyła Laurze do wyjścia z parku. Sama miała syna w wieku Rachel. Następnego dnia spotkały się ponownie — tak zaczęła się ich przyjaźń.
Pani Holinshed była od Laury starsza, lecz jej uroda miała w sobie więcej młodzieńczej świeżości i wyrazistości. Czarne włosy i ciemne oczy otaczały bladą, idealnie owalną twarz, która delikatnie się rumieniła. Jej głos był dźwięczny. Odpalała papierosa zapałkami z klubu Stork i opowiadała o niedogodnościach mieszkania z małym dzieckiem w hotelu. Jeśli Laura kiedykolwiek czuła się rozczarowana swoim życiem, ujawniało się to w jej przyjaźni z piękną kobietą, która z taką swobodą poruszała się w świecie eleganckich sklepów i restauracji.
Przyjaźń ta, z wyjątkiem jednego spotkania u Galvinów, opierała się wyłącznie na rozmowach prowadzonych w melancholijnej i pełnej uroku wiejskiej scenerii Central Parku. Kobiety najczęściej opowiadały o swoich mężach, co dla Laury było grą, w której mogła uczestniczyć nawet z pustym portfelem. Nieco oględnie, lecz z dumą mówiły o przedsięwzięciach swoich mężczyzn. Przesiadywały razem z dziećmi do zmierzchu. Południowa część miasta jarzyła się niczym rozpalony piec Bessemera, powietrze przesiąkało zapachem węgla, a mokre kamienie lśniły jak stopiony żużel. Park przypominał pasmo lasu na obrzeżach górniczego miasteczka. W takich chwilach pani Holinshed nagle przypominała sobie, że jest spóźniona — zawsze było to coś tajemniczego i ekscytującego — i wtedy obie kobiety wyruszały ku wyjściu z parku. Laura czerpała przyjemność z tego pośredniego kontaktu z luksusem. Uczucie to towarzyszyło jej jeszcze długo, gdy pchała wózek wzdłuż Madison Avenue i zabierała się za przygotowanie kolacji. W tle słyszała szum parowego żelazka i czuła zapach detergentów dochodzący z prasowalni spodni pod ich mieszkaniem.
Pewnej nocy, gdy Rachel miała niespełna dwa lata, Ralph nie mógł zasnąć — dręczyła go frustracja z powodu daremnych prób zapewnienia rodzinie choćby skromnego dobrobytu. Był znużony i spragniony snu, lecz gdy ten nie nadchodził, wstał z łóżka i usiadł w mroku. Nie potrafił dostrzec magii ani tajemnic, jakie ulica skrywała po północy. Nagły pisk hamulców autobusu na Madison Avenue sprawił, że podskoczył. Zamknął okno, ale odgłosy miasta nadal wdzierały się do środka. Miał wrażenie, że ten nieustający hałas niszczy kruche życie mieszkańców i że należy go stłumić.
Wyobraził sobie żaluzję, której zewnętrzna strona byłaby pokryta substancją pochłaniającą lub odbijającą fale dźwiękowe. Dzięki takiej żaluzji, przyjaciele odwiedzający ich w wiosenny wieczór nie musieliby podnosić głosu, by przekrzyczeć hałas ciężarówek dobiegający z ulicy poniżej. Uznał, że w ten sposób można by wyciszyć sypialnie — przede wszystkim sypialnie, bo zdawało mu się, że wszyscy mieszkańcy miasta pragną snu, który przychodzi tylko na chwilę i nigdy w pełni. O zmierzchu, wszystkie znużone twarze na ulicach, nawet piękne dziewczęta szepcące coś do siebie, zdawały się czegoś wypatrywać. I był to sen. Piosenkarki z nocnych klubów i ich wytworni klienci, ludzie czekający na taksówki przed Waldorfem w deszczową noc, policjanci, kasjerki, czyściciele okien — wszyscy byli pozbawieni snu.
Następnego wieczoru Ralph opowiedział Laurze o swoim pomyśle na dźwiękochłonne żaluzje, a ona uznała, że jest całkiem rozsądny. Kupił więc żaluzję pasującą do okna ich sypialni i zaczął eksperymentować z różnymi mieszankami farb. W końcu udało mu się stworzyć taką, która po wyschnięciu miała konsystencję filcu i porowatą strukturę. Nieprzyjemny, duszący zapach unosił się w mieszkaniu przez te cztery dni, gdy Ralph nakładał kolejne warstwy farby na listewki. Kiedy w końcu wyschły, zawiesił żaluzję, a razem z Laurą otworzyli okno, aby sprawdzić efekt. Cisza — względna cisza — uderzyła ich i oczarowała. Ralph zapisał recepturę, a w przerwie na lunch udał się do rzecznika patentowego. Po kilku tygodniach prawnik ustalił, że podobna receptura została już opatentowana kilka lat wcześniej. Właścicielem patentu był niejaki Fellows z Nowego Jorku. Prawnik poradził Ralphowi, żeby skontaktował się z nim i spróbował dojść do porozumienia.
Ralph rozpoczął poszukiwania pana Fellowsa pewnego wieczoru po pracy. Najpierw trafił na poddasze pensjonatu przy Hudson Street, gdzie właścicielka pokazała mu jedynie parę skarpet, które pan Fellows zostawił przy wyprowadzce. Stamtąd Ralph udał się na południe do kolejnego pensjonatu, a następnie na zachód — w okolice sklepów żeglarskich i domów noclegowych dla marynarzy. Nocne poszukiwania przeciągnęły się na cały tydzień i prowadziły go coraz dalej na południe — przez Bowery aż po Upper West Side. Wspinał się po schodach, mijając otwarte drzwi, zza których dobiegały dźwięki lekcji tańca hiszpańskiego, przechodził obok prostytutek, kobiet ćwiczących koncert „Cesarski”, aż w końcu, pewnego wieczoru, odnalazł Fellowsa. Siedział na krawędzi łóżka w małym pokoju na poddaszu, czyszcząc swój krawat szmatką nasączoną benzyną.
Pan Fellows okazał się chciwy — zażądał stu dolarów w gotówce oraz połowy przyszłych dochodów z wynalazku. Ralph przekonał go, by zgodził się na dwadzieścia procent udziałów, ale nie zdołał nakłonić do obniżenia początkowej kwoty. Prawnik sporządził dokument określający udziały Ralpha i pana Fellowsa, a kilka dni później, wieczorem, Ralph udał się do fabryki żaluzji w Brooklynie. Dotarł tam już po zamknięciu, ale w biurze wciąż paliło się światło. Kierownik zgodził się wyprodukować żaluzje według projektu Ralpha, jednak nie przyjmował zamówień poniżej stu dolarów. Ralph przystał na te warunki i zobowiązał się dostarczyć mieszankę na zewnętrzną powierzchnię listew. Wydatki te pochłonęły ponad trzy czwarte oszczędności Whittemore’ów, a do trudności finansowych dołączyła teraz presja czasu. Zamieścili krótkie ogłoszenie w gazecie, informując, że poszukają sprzedawcy artykułów gospodarstwa domowego. Przez cały tydzień, wieczorami po kolacji, Ralph przeprowadzał rozmowy z kandydatami w salonie. Ostatecznie wybrał młodego mężczyznę, który miał wyjechać na Środkowy Zachód jeszcze przed końcem tygodnia. Zażądał pięćdziesięciu dolarów zaliczki i zauważył mimochodem, że miasta takie jak Pittsburgh czy Chicago są równie hałaśliwe jak Nowy Jork. Tymczasem firma windykacyjna jednego z domów towarowych zagroziła Whittemorom skierowaniem sprawy do sądu drobnych roszczeń, a ich sytuacja finansowa stała się na tyle dramatyczna, że nawet niegroźny wypadek, choroba czy zniszczenie któregoś z niewielu ubrań, jakie posiadali, mogły doprowadzić do tragedii. Sprzedawca obiecał napisać do nich z Chicago pod koniec tygodnia, a oni, z nadzieją, czekali na dobre wieści. Jednak żadna wiadomość nie nadeszła. Ralph wysłał dwa telegramy, które najwyraźniej zostały przekierowane, bo odpowiedź przyszła z Pittsburgha: „Nie da się sprzedać żaluzji. Odsyłam próbki kurierem.” Zamieścili kolejne ogłoszenie i zdecydowali się zatrudnić pierwszego sprzedawcę, który zadzwonił do ich drzwi — starszego pana z chabrem w butonierce. Miał w ofercie kilka innych produktów, takich jak lustrzane kosze na śmieci czy wyciskarki do pomarańczy, i zapewniał, że zna wszystkich nabywców artykułów gospodarstwa domowego na Manhattanie. Był elokwentny, a kiedy nie udało mu się sprzedać żaluzji, odwiedził Whittemorów w ich mieszkaniu i szczegółowo omówił ich produkt, wygłaszając krytyczne uwagi łagodnie i życzliwie, w tonie, jaki zwykle stosujemy wobec ludzi, a nie przedmiotów.
Ralph próbował zdobyć pożyczkę, ale ani jego pensja, ani posiadany patent nie stanowiły wystarczającego zabezpieczenia, aby uzyskać kredyt na innych warunkach niż rujnujące. Pewnego dnia, w swoim biurze, otrzymał wezwanie od firmy windykacyjnej działającej na zlecenie domu towarowego. Pojechał do fabryki na Brooklynie i zaproponował producentowi odkupienie żaluzji. Dostał za nie sześćdziesiąt dolarów – chociaż ich wytworzenie kosztowało sto – i dzięki temu mógł spłacić długi. Powiesili próbki w oknach i starali się zapomnieć o całym przedsięwzięciu.
Byli teraz biedniejsi niż kiedykolwiek wcześniej, jedli soczewicę na obiad w każdy poniedziałek, a czasem także we wtorki. Po kolacji Laura zmywała naczynia, a Ralph czytał coś Rachel. Gdy dziewczynka w końcu zasypiała, siadał przy biurku w salonie i pracował nad jednym ze swoich projektów. Zawsze było coś na horyzoncie — raz posada w Dallas, innym razem oferta pracy z Peru. Pracował nad ortopedyczną wkładką do butów, mechanizmem automatycznie zamykającym drzwi lodówki, a nawet planem przechwycenia specyfikacji morskich i przebicia firmy Jane’s ceną. Przez miesiąc nosił się z zamiarem kupna nieużytków w północnej części stanu Nowy Jork, by tam zasadzić choinki, a później wraz z jednym z przyjaciół snuli wizję ekskluzywnej sprzedaży wysyłkowej — jednak funduszy na to przedsięwzięcie nigdy nie udało się zdobyć. Kiedy Whittemore’owie spotykali się z wujem Georgem i ciotką Helen w hotelu Ritz, wyglądali na zachwyconych tym, jak wszystko się układa. Byli, jak powtarzała Laura, ogromnie podekscytowani propozycją pracy w agencji sprzedaży w Paryżu, którą otrzymał Ralph, ale zrezygnowali z niej z powodu groźby wojny.
Podczas wojny Whittemore’owie spędzili dwa lata osobno. Laura podjęła pracę i każdego ranka odprowadzała Rachel do szkoły, odbierając ją po lekcjach. Dzięki zarobkom i oszczędnościom kupiła sobie i córce kilka nowych ubrań. Po wojnie Ralph wrócił do domu i ich życie częściowo się ustabilizowało. Wydawało się, że to doświadczenie go odświeżyło — mimo że powrócił do swojej starej posady, którą traktował jak kotwicę na wypadek sztormu czy asa w rękawie, nigdy wcześniej nie mówił tyle o nowych możliwościach, jak praca w Wenezueli czy w Iranie. Wrócili do dawnych przyzwyczajeń i oszczędnego stylu życia. Wciąż byli biedni.
Laura zrezygnowała z pracy i tak jak dawniej chodziła na popołudniowe spacery z Rachel do Central Parku. Często spotykała tam również Alice Holinshed. Ich rozmowy niewiele się zmieniły. Holinshedowie wciąż mieszkali w hotelu, a pan Holinshed został wiceprezesem nowo powstałej firmy produkującej napoje gazowane. Mimo to pani Holinshed nadal nosiła tę samą sukienkę, którą Laura pamiętała sprzed wojny. Jej syn był szczupły i porywczy, wyglądał jak angielski uczeń ubrany w surdut z serży — podobnie jak sukienka jego matki, wyraźnie znoszony i przyciasny. Pewnego popołudnia, gdy pani Holinshed przyszła do parku z synem, chłopiec zaczął płakać.
— Zrobiłam straszną rzecz — powiedziała Laurze. — Byliśmy u lekarza i zapomniałam wziąć pieniędzy. Potrzebuję kilku dolarów na taksówkę do hotelu, czy mogłabyś mi pożyczyć?
Laura bez wahania się zgodziła. Miała przy sobie tylko pięciodolarowy banknot i podała go pani Holinshed. Chłopiec nadal szlochał, a jego matka pociągnęła go w stronę Piątej Alei. Laura nigdy więcej nie spotkała ich w parku.
Życiem Ralpha niezmiennie kierowało oczekiwanie. W latach tuż po wojnie miasto tętniło dostatkiem — zdawało się, że wszędzie krążyły pieniądze. Whittemore’owie, którzy zimą sypiali przykryci znoszonymi płaszczami, by choć trochę się ogrzać, wierzyli, że wystarczy jeszcze tylko odrobina cierpliwości, zaradności i szczęścia, by w końcu dołączyć do tej fali powszechnego dobrobytu. W pogodne niedziele spacerowali wraz z zamożnym tłumem po górnym odcinku Piątej Alei. Ralph był przekonany, że to już może kwestia miesiąca, najwyżej roku, zanim znajdzie klucz do dostatniego życia, na jakie zasługiwali. Chodzili tak po Piątej Alei do późnego popołudnia, po czym wracali do domu, gdzie na kolację otwierali puszkę fasoli, a na deser, żeby zrównoważyć posiłek, zjadali po jabłku.
Pewnej niedzieli, gdy właśnie wracali z takiego spaceru, wspinając się po schodach do swojego mieszkania, usłyszeli dzwoniący telefon. Ralph pospieszył przodem, żeby go odebrać. Po drugiej stronie usłyszał głos wuja George’a — człowieka z pokolenia, które wciąż czuje respekt przed odległością i mówi do słuchawki tak, jakby telefonowało z brzegu do przepływającej łodzi.
— Tu wujek George, Ralphie! — zawołał.
Ralph początkowo pomyślał, że wuj z ciotką Helen zrobili im niespodziankę i przyjechali do miasta, ale po chwili zorientował się, że dzwoni z Illinois. — Słyszysz mnie, Ralphie? Słyszysz? Dzwonię w sprawie pracy, Ralphie. Na wypadek gdybyś szukał zajęcia. Paul Hadaam przejeżdżał tędy w zeszłym tygodniu w drodze na wschód i wstąpił do mnie z wizytą. On ma dużo pieniędzy, Ralphie — jest bogaty — i właśnie zakłada firmę na zachodnim wybrzeżu, która ma produkować wełnę syntetyczną. Słyszysz mnie, Ralphie? Opowiedziałem mu o tobie… zatrzymał się w Waldorfie, więc idź do niego. Kiedyś uratowałem mu życie. Wyciągnąłem go z jeziora Erie. Idź jutro do Waldorfa, Ralphie. Wiesz, gdzie to jest? Hotel Waldorf… — Zaczekaj chwilę — dodał. — Helen też chce z tobą porozmawiać.
Teraz w słuchawce odezwał się kobiecy głos, który docierał do niego słabo, jakby z oddali. Ciotka opowiadała mu, że na obiedzie byli wszyscy kuzyni. Podała indyka na główne danie. Wnuki również tam były i zachowywały się wręcz wzorowo. Po obiedzie George zabrał gości na spacer. Było gorąco, ale siedzieli na werandzie, więc upał nie dawał im się we znaki. Jej relacja z niedzielnego popołudnia została nagle przerwana — wuj George przejął słuchawkę, by znów powrócić do swojej mantry o spotkaniu z panem Hadaamem w Waldorfie. — Idź do niego jutro, Ralphie — dziewiętnastego — do Waldorfa. On na ciebie czeka. Słyszysz mnie? Hotel Waldorf. On jest milionerem. No to do widzenia.
Pan Hadaam zajmował salon i sypialnię w Waldorf Towers, a kiedy Ralph odwiedził go późnym popołudniem następnego dnia, wracając z pracy, zastał pana Hadaama samego. Choć wydawał się Ralphowi bardzo wiekowy, wciąż trzymał się prosto. Sposób, w jaki uścisnął mu dłoń, dotknął się za uchem, przeciągnął się i człapał po salonie na krzywych nogach, świadczył o charakterze twardym, niezależnym i nieco upartym, przypominającym starego, wiernego psa/zdradzal ducha niezłomnego, niezależnego i wiernego jak pies. Pan Hadaam nalał Ralphowi mocnego drinka, sobie zaś słabszego. Wyjaśnił, że zamierza rozpocząć produkcję wełny syntetycznej na Zachodnim Wybrzeżu i przyjechał na Wschód, by znaleźć ludzi z doświadczeniem w handlu wełną. George podał mu nazwisko Ralpha, a właśnie kogoś takiego szukał. Zapewnił, że znajdzie dla Whittemore’ów odpowiedni dom, zorganizuje przeprowadzkę, a Ralph rozpocznie pracę z pensją w wysokości piętnastu tysięcy dolarów rocznie. To właśnie wysokość wynagrodzenia uświadomiła Ralphowi, że cała ta propozycja była jedynie misternie zawoalowaną próbą spłacenia długu wdzięczności wobec jego wuja, który niegdyś uratował panu Hadaamowi życie. Starzec najwyraźniej wyczuł, co Ralph miał na myśli.
— To nie ma nic wspólnego z tym, że twój wujek uratował mi życie — powiedział oschle. — Jestem mu wdzięczny — a któż by nie był? — ale to nie ma z nim nic wspólnego, jeśli właśnie o to ci chodzi. Kiedy się jest tak starym i bogatym jak ja, trudno poznać nowych ludzi. Wszyscy moi dawni przyjaciele nie żyją — wszyscy oprócz George’a. Otaczają mnie współpracownicy i krewni, coś w rodzaju twierdzy, do której trudno się dostać, i gdyby nie George, który od czasu do czasu podsuwa mi jakieś nazwisko, nie spotykałbym już nikogo nowego. W zeszłym roku miałem wypadek samochodowy. Z mojej winy, jestem okropnym kierowcą. Uderzyłem w auto jakiegoś młodego człowieka. Wysiadłem od razu, podszedłem, przedstawiłem się. Musieliśmy czekać na pomoc drogową jakieś dwadzieścia minut, więc zaczęliśmy rozmawiać. Dzisiaj pracuje dla mnie i jest jednym z moich najbliższych przyjaciół — a gdybym wtedy w niego nie wjechał, nigdy bym go nie poznał. Jak się jest w moim wieku, to jedyny sposób, żeby poznać nowych ludzi, to wypadki samochodowe, pożary, takie rzeczy.
Pan Hadaam wyprostował się w fotelu i zaczął sączyć drinka. W jego apartamencie, położonym wysoko ponad zgiełkiem miasta, panowała cisza. Oddech pana Hadaama, głośny i miarowy, w tej ciszy brzmiał jak ciężki oddech kogoś pogrążonego we śnie.
— Nie chcę cię do niczego zmuszać — powiedział. — Pojutrze wracam na Wybrzeże. Przemyśl to sobie, odezwę się do ciebie.
Wyjął kalendarz, zapisał imię Ralpha i jego numer telefonu.
— Zadzwonię do ciebie we wtorek wieczorem, dwudziestego siódmego, około dziewiątej — dziewiątej waszego czasu. George wspominał, że masz miłą żonę, ale teraz nie mam już czasu, żeby ją poznać. Spotkamy się na Wybrzeżu.
Zaczął mówić o baseballu, ale potem znów wrócił do opowieści o wujku George’u.
— On uratował mi życie. Ta przeklęta łódka wywróciła się do góry dnem, potem znów się obróciła i zatonęła pode mną. Do dziś pamiętam to uczucie — jakby grunt usuwał mi się spod nóg. Nie umiałem wtedy pływać. Nadal nie umiem. No cóż… do widzenia.
Uścisnęli sobie dłonie, a gdy tylko Ralph zamknął za sobą drzwi, usłyszał, jak pan Hadaam zakaszlał. Był to wulgarny, dudniący kaszel starego człowieka — przesycony goryczą i oznakami słabości — który dopadał go przez cały czas, gdy Ralph stał w korytarzu i czekał na windę.
W drodze do domu Ralph czuł, że to może być właśnie ta szansa — że ten nieprawdopodobny ciąg przypadków, zapoczątkowany przez to, że jego wuj kiedyś wyciągnął przyjaciela z jeziora Erie, może okazać się wybawieniem. Dotychczasowe doświadczenia nie podsuwały mu myśli, że to niemożliwe. Miał świadomość, że propozycja pana Hadaama była kaprysem starego człowieka, podyktowanym poczuciem długu wobec wuja George’a — długu, który z wiekiem najwyraźniej tylko się pogłębił.
Kiedy wrócił do domu, opowiedział Laurze o przebiegu spotkania oraz podzielił się swoimi przemyśleniami na temat zachowania pana Hadaama. Ku jego zdziwieniu Laura uznała, że ta cała sprawa wygląda na prawdziwy strzał w dziesiątkę. Oboje przyjęli to z zaskakującym spokojem, jak na perspektywę tak poważnej zmiany. Nie było mowy o żadnym świętowaniu — Ralph po prostu pomógł jej pozmywać naczynia. Później sięgnął po atlas i odszukał miejsce, gdzie miała powstać fabryka pana Hadaama, a hiszpańska nazwa nadmorskiego miasteczka na północ od San Francisco dała im przedsmak życia w umiarkowanym dostatku.
Osiem dni dzieliło rozmowę Ralpha od oczekiwanego telefonu i zdawał sobie sprawę, że do wtorku nic nie będzie pewne. Istniała przecież możliwość, że stary pan Hadaam, przemierzając kraj, pod wpływem subtelnych nastrojów podróży zmieni zdanie. Mógł zatruć się kanapką z rybą i trafić do szpitala w Chicago, by tam umrzeć w domu opieki. W San Francisco mógł go powitać prawnik z wieścią, że zbankrutował, albo że żona od niego odeszła. W końcu jednak Ralph nie potrafił wymyślić żadnych nowych katastrof ani wierzyć w te, które już sobie wyobraził.
Fakt, że nie zdołał zachować choć odrobiny sceptycyzmu wobec własnego powodzenia, wiele mówił o słabnącej sile jego charakteru. Niemal każdego dnia przekonywał się o potędze pieniądza, ale dopiero z czasem zrozumiał, że jego wpływ jest najtrudniejszy do odparcia, gdy występuje w formie obietnicy. Lata pełne wyrzeczeń nie wzmocniły go duchowo — przeciwnie, uczyniły go bardziej niż kiedykolwiek podatnym na pokusy. Ponieważ zmiana zależała od jednego telefonu, powstrzymywał się od rozmów i — na ile to było możliwe — także od myśli o tym, jak mogłoby wyglądać ich życie w Kalifornii. Pozwalał sobie jedynie na niewinne pragnienie posiadania kilku białych koszul. To umyślnie skromne życzenie miało być wyrazem powściągliwości i rozsądku, a tymczasem zaczynał już poddawać się przesądom, które rzekomo towarzyszą nadziei na szczęście.
Kiedy więc marzył o białych koszulach, nie było to szczere, skromne życzenie, lecz raczej przeczucie, że bogowie fortuny są zazdrośni — ale można ich oszukać udawaną pokorą. Nigdy wcześniej nie uważał się za przesądnego, ale we wtorek zgarnął monety ze stolika i poczuł nagły przypływ radości, gdy dostrzegł biedronkę na parapecie w łazience. Nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie słyszał o związku między pieniędzmi a tym owadem, ale równie trudno byłoby mu wyjaśnić inne znaki, które coraz częściej, mimo woli, wpływały na jego decyzje.
Laura zauważyła subtelną zmianę w zachowaniu Ralpha, wywołaną oczekiwaniem, ale powstrzymała się od komentarza. Nie wspominał ani słowem o panu Hadaamie czy Kalifornii. Stał się małomówny, wyjątkowo łagodny wobec Rachel, a nawet sprawiał wrażenie bledszego niż zwykle. W środę poszedł do fryzjera i włożył swój najlepszy garnitur. W sobotę ponownie się ostrzygł i zrobił manicure. Brał kąpiel dwa razy dziennie, zakładał czystą koszulę do kolacji i często zaglądał do łazienki, by umyć ręce, wyszczotkować zęby albo wygładzić odstający kosmyk włosów. Ta przesadna dbałość o wygląd i higienę przywodziła Laurze na myśl nastolatka zaskoczonego nagłym uczuciem pierwszej miłości.
Whittemore’owie zostali zaproszeni na poniedziałkowe przyjęcie, a Laura uparła się, żeby na nie poszli. Wśród gości znalazło się zaledwie kilka osób z kręgu znajomych, który utworzył się dziesięć lat wcześniej. Gdyby ktoś odczytał listę obecności uczestników dawnych spotkań w tym samym salonie, zabrzmiałaby jak apel zdziesiątkowanego oddziału: „Nieobecny… Nieobecny… Nieobecny” — tak należałoby odpowiedzieć w imieniu tych, którzy przenieśli się do Westchester. „Nieobecny… Nieobecny… Nieobecny” — powtórzyłoby echo dla całego plutonu rozbitego przez rozwody, alkohol, załamania nerwowe czy życiowe trudności. A ponieważ Laura wybrała się na przyjęcie w ponurym nastroju, brak tych, którzy już nie wrócili, odczuła szczególnie boleśnie.
Była na przyjęciu zaledwie od godziny, gdy usłyszała dochodzące z przedpokoju głosy i, odwróciwszy się przez ramię, ujrzała wchodzącą Alice Holinshed z mężem. Pokój był zatłoczony, więc Laura odłożyła rozmowę z Alice na później. Gdy po jakimś czasie udała się do toalety, a potem weszła do sypialni, zobaczyła Alice siedzącą na łóżku — jakby czekała właśnie na nią. Laura usiadła przy toaletce, by poprawić fryzurę, i spojrzała na odbicie przyjaciółki w lustrze.
— Słyszałam, że wybieracie się do Kalifornii — odezwała się Alice.
— Mamy taką nadzieję. Jutro wszystko się wyjaśni — odpowiedziała Laura.
— To prawda, że wuj Ralpha uratował mu życie?
— Tak, to prawda.
— Macie szczęście.
— Chyba tak — odparła Laura.
— Macie szczęście, naprawdę macie szczęście — powiedziała Alice. Wstała z łóżka, przeszła przez pokój, zamknęła drzwi, a potem wróciła i ponownie usiadła. Laura obserwowała ją w lustrze, ale Alice unikała kontaktu wzrokowego. Była przygarbiona i wyraźnie zdenerwowana.
— Macie szczęście — powtórzyła. — Macie takie szczęście. Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo wam się poszczęściło? Posłuchaj, opowiem ci o kostce mydła — zaczęła. — Miałam taką kostkę mydła. Dostałam ją w prezencie, gdy wychodziłam za mąż, jakieś piętnaście lat temu. Już nie pamiętam, od kogo — od jakiejś pokojówki, nauczycielki muzyki, bez znaczenia. To było dobre, prawdziwe angielskie mydło, takie jak lubię, więc postanowiłam trzymać je na specjalną okazję — na ten wymarzony dzień, kiedy Larry zarobi fortunę i zabierze mnie na Bermudy. Najpierw myślałam, że użyję go, gdy dostanie posadę w Bound Brook. Potem, że przyda się, gdy przeprowadzimy się do Bostonu, a jeszcze później do Waszyngtonu. A kiedy dostał tę ostatnią pracę, pomyślałam: może teraz wreszcie będzie lepiej, może zabiorę chłopaka z tej parszywej szkoły, spłacimy długi i wyniesiemy się z tych obskurnych hoteli, w których gnieździmy się od lat. Przez piętnaście lat trzymałam to cholerne mydło i myślałam, że się kiedyś przyda. Ale w zeszłym tygodniu przeglądałam szuflady w komodzie i odkryłam, że jest całe popękane. Wyrzuciłam je. Wyrzuciłam, bo zrozumiałam, że nigdy nie będzie okazji, żeby go użyć. Wiesz, co to znaczy? Wiesz, jak to jest?
— Piętnaście lat życia obietnicami i nadziejami w hotelach, które nie nadają się do mieszkania, z długami i kredytami. Nigdy nie być wolną od zobowiązań, a mimo to udawać i wmawiać sobie, że to właśnie ten rok, ta zima, ta praca, to spotkanie będzie tym przełomowym. Żyć tak przez piętnaście lat i nagle uświadomić sobie, że to się nigdy nie skończy. Wiesz, jak to jest?
Wstała i podeszła do toaletki, stanęła przed Laurą. W jej oczach pojawiły się łzy. Głos zabrzmiał chrapliwie i donośnie. — Nigdy nie pojadę na Bermudy — powiedziała. — Nawet na Florydę nie pojadę. Nigdy nie wyjdę z długów, nigdy, przenigdy. Wiem, że już do końca życia nie będę miała porządnego domu, że wszystko, co mam — podarte, zniszczone, zużyte — już takie pozostanie. Wiem, że do końca moich dni będę nosić obszarpane halki, podarte koszule nocne, dziurawą bieliznę i buty, które mnie obcierają. Wiem, że nikt nie podejdzie do mnie i nie powie, że mam ładną sukienkę, bo nigdy mnie na nią nie będzie stać. Wiem, że każdy taksówkarz, każdy portier i kelner w tym mieście od razu pozna, że nie mam nawet pięciu dolarów w tej czarnej torebce z imitacji zamszu, którą szczotkuję i noszę już od dziesięciu lat.
— Jak ty to robisz? Czym sobie zasłużyłaś? Co masz w sobie takiego, że dostajesz taką szansę?
Palce Alice przesuwały się po nagim ramieniu Laury, a jej sukienkę czuć było benzyną.
— Mogę to zetrzeć z ciebie? Może wtedy mi się poszczęści? Przysięgam na Jezusa, że gdybym wiedziała, że to przyniesie nam pieniądze, to bym kogoś zabiła. Udusiłabym — ciebie, każdego. Przysięgam na Jezusa, że bym to zrobiła.
Ktoś zaczął pukać do drzwi. Alice podeszła energicznym krokiem, otworzyła je i wyszła. Do pokoju weszła jakaś kobieta — obca, najwyraźniej szukająca toalety. Laura zapaliła papierosa i czekała w sypialni jeszcze około dziesięciu minut, zanim wróciła na przyjęcie. Holinshedowie już wyszli. Wzięła drinka, usiadła i próbowała włączyć się do rozmowy, ale nie potrafiła się na niej skupić.
To polowanie, ta nieustanna pogoń za pieniędzmi, które wcześniej wydawały się jej czymś oczywistym i uczciwym, teraz przypominały ryzykowną, piracką wyprawę. Już wcześniej tego wieczoru wspominała tych, którzy odeszli z jej życia. Teraz znów pojawili się w jej myślach. Nieszczęścia i porażki tłumaczyły los przynajmniej połowy nieobecnych, jakby za fasadą konwenansu i przytulnego wnętrza toczył się zacięty wyścig, w którym przegrani musieli płacić straszliwą cenę. Laurze zrobiło się zimno. Palcami wyjęła lód z drinka i wrzuciła go do wazonu, ale whisky nie zdołała jej rozgrzać. Poprosiła Ralpha, żeby zabrał ją do domu.
We wtorek po kolacji Laura pozmywała naczynia, a Ralph je powycierał. Potem czytał gazetę, ona zaś wzięła się za szycie. Kwadrans po ósmej zadzwonił telefon w sypialni, Ralph podszedł i spokojnie podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie ktoś z biura proponował dwa bilety do teatru na przedstawienie, które właśnie schodziło z afisza. Telefon już się tego wieczoru nie odezwał, więc około wpół do dziesiątej Ralph oznajmił Laurze, że zadzwoni do Kalifornii. Szybko nawiązał połączenie. Z numeru pana Hadaama odezwał się dźwięczny głos młodej kobiety.
— Ach tak, pan Whittemore — powiedziała. — Próbowałam się dodzwonić wcześniej dziś wieczorem, ale linia była zajęta.
— Czy mógłbym rozmawiać z panem Hadaamem? — zapytał.
— Niestety nie, panie Whittemore. Mówi sekretarka pana Hadaama. Wiem, że zamierzał do pana zadzwonić, bo wpisał to do swojego kalendarza. Pani Hadaam poprosiła mnie, żebym obdzwoniła wszystkie osoby, których nazwiska są zapisane w terminarzu. Pan Hadaam miał w niedzielę udar. Nie spodziewamy się, że wyzdrowieje. Domyślam się, że złożył panu jakąś obietnicę, ale obawiam się, że nie będzie mógł jej dotrzymać.
— Bardzo mi przykro — powiedział Ralph, odkładając słuchawkę.
Laura weszła do sypialni, gdy rozmawiał z sekretarką.
— Och, kochanie! — powiedziała.
Postawiła koszyk z przyborami do szycia na komodzie i podeszła do szafy. Potem wróciła, szukała czegoś w koszyku i zostawiła go na toaletce. Zdjęła buty i ustawiła je równo obok siebie, po czym ściągnęła sukienkę przez głowę i starannie zawiesiła ją na wieszaku. Znów podeszła do komody, rozglądając się za koszykiem, znalazła go na toaletce i zaniosła do szafy, gdzie postawiła na półce. Wzięła szczotkę i grzebień, poszła do łazienki i zaczęła nalewać wodę do kąpieli.
Poczuł falę frustracji, która niemal go sparaliżowała. Siedział przy telefonie, sam nie wiedział, jak długo. Usłyszał, że Laura wyszła z łazienki. Odwrócił się, gdy tylko się odezwała.
— Strasznie mi żal starego pana Hadaama — powiedziała. — Szkoda, że nic nie możemy zrobić.
Była już w nocnej koszuli. Usiadła przy toaletce, jej ruchy były tak precyzyjne i spokojne, jak ruchy tkaczki, która w skupieniu zasiada do krosna. Podnosiła i odkładała szpilki, flakoniki, grzebienie i szczotki z automatyczną wprawą, jakby ten rytuał był dla niej czymś stałym i naturalnym.
— To naprawdę wydawało się jak skarb… — dodała.
Jej słowa go zaskoczyły, a w wyobraźni rozbłysnął nagle baśniowy obraz: garnek pełen złota, mityczne runo, skarb zakopany w ziemi, opromieniony bladym światłem tęczy. Uderzyło go, jak naiwne były jego wysiłki. Uzbrojony w ostry szpadel i własnoręcznie zrobioną różdżkę przemierzał wzgórza i doliny, w skwarze i ulewie, kopiąc wszędzie tam, gdzie jego odręcznie naszkicowane mapy wskazywały miejsce ukrytego skarbu. Sześć kroków na wschód od uschniętej sosny, pod korzeniami starej gruszy, w cieniu winorośli — tam miał spoczywać gliniany garnek pełen dublonów i ciężkich sztabek złota.
Obróciła się na stołku i uniosła w jego stronę swoje szczupłe ramiona, tak jak robiła to tyle razy przedtem. Nie była już młoda, wydawała się bledsza i szczuplejsza, niż mogłaby być, gdyby odnalazł te dublony i oszczędził jej trosk oraz nieustannej pracy. Jej uśmiech i nagie ramiona wywoływały w nim niejasne poruszenie — niepokój będący odbiciem głęboko ukrytego pożądania. Światło lampy zdawało się rozjaśniać i ogrzewać, roztaczając tę niepojętą łagodność i ukojenie, jakie wiosenne słońce przynosi każdemu zmęczeniu i rozpaczy. To, że jej tak bardzo pragnął, zaskoczyło go i zarazem przepełniło radością. Ona była wszystkim, wszystkim, czego szukał, a blask otulający jej ramiona lśnił niczym złoto.
Dzień, w którym świnia wpadła do studni
Latem, gdy cała rodzina Nuddów zjeżdżała się na wypoczynek do Whitebeach Camp w górach Adirondack, zawsze przychodził taki wieczór, kiedy ktoś zadawał pytanie: — Pamiętacie ten dzień, w którym świnia wpadła do studni? Wówczas wszyscy, jak na dźwięk pierwszej nuty sekstetu, natychmiast włączali się do wspólnej opowieści, odgrywając swoje dobrze znane role — jak rodziny, które razem śpiewają Gilberta i Sullivana — a wspomnienia płynęły wartko przez godzinę, a nawet dłużej. Dni doskonałe — których przez lata nazbierały się setki — zdawały się przepływać przez ich świadomość niemal bez śladu, za to chętnie wracali do tej kroniki drobnych katastrof, jakby to właśnie ona była Księgą Rodzaju ich letnich wspomnień.
Owa legendarna świnia należała do Randy’ego Nudda. Wygrał ją na jarmarku w Lanchester, przywiózł do domu i planował zbudować dla niej zagrodę. Ale właśnie wtedy zadzwoniła Pamela Blaisdell, więc Randy zamknął świnię w szopie na narzędzia, po czym wsiadł do starego cadillaca i ruszył w stronę posiadłości Blaisdellów. W tym czasie Russell Young grał w tenisa z Esther Nudd. Tamtego lata kucharką była Irlandka o imieniu Nora Quinn. Siostra pani Nudd, ciotka Martha, wybrała się do wioski Macabit po sadzonki od przyjaciółki, a pan Nudd miał zawieźć jej lunch na Polett’s Landing i odebrać ją stamtąd po posiłku. Na kolację spodziewano się dawnej znajomej pani Nudd, panny Coolidge, która miała zostać na cały weekend. Trzy dekady wcześniej obie panie uczęszczały razem do szkoły w Szwajcarii. Panna Coolidge napisała list, informując, że zatrzymała się u znajomych w Glens Falls i pytała, czy mogłaby odwiedzić starą koleżankę. Pani Nudd, choć ledwie ją pamiętała i nie była zachwycona perspektywą tego spotkania, grzecznie odpisała, zapraszając zana weekend. Choć był środek lipca, od świtu szalał porywisty północno-zachodni wiatr — przewracał przedmioty w domu i huczał w koronach drzew jak podczas burzy. Tam, gdzie można się było schronić przed wiatrem, słońce paliło niemiłosiernie.
Tego dnia, w którym świnia wpadła do studni, wśród obecnych znalazł się jeszcze jeden gość spoza rodziny — Russell Young. Jego ojciec prowadził sklep żelazny w Macabit, a rodzina Youngów cieszyła się dużym szacunkiem wśród miejscowych. Matka Russella każdej wiosny przez miesiąc sprzątała letnie domy przed sezonem, ale nie była traktowana jak zwykła służąca — należała raczej do osób, wobec których żywiono coś więcej niż tylko uprzejmość. Russell poznał rodzinę Nuddów dzięki kontaktom z ich synami — Hartleyem i Randallem — i w pewnym sensie pani Nudd powierzyła mu nad nimi opiekę. Był w tym samym wieku co Esther i o rok młodszy od Joan. Na początku ich znajomości Esther była pulchną, nieśmiałą dziewczyną. Joan natomiast uchodziła za ładną i większość czasu spędzała przed lustrem. Obie siostry były wpatrzone w Randalla — dawały mu nawet pieniądze z kieszonkowego na farbę do malowania łodzi — ale poza tą jednostronną sympatią niewiele łączyło je z chłopcami. Hartley Nudd zaś zdawał się żywić do sióstr wyraźną niechęć.
— Widziałem wczoraj Esther nago w przebieralni — opowiadał każdemu, kto tylko chciał słuchać. — Ma na brzuchu takie fałdy tłuszczu, że trudno to sobie wyobrazić. Wygląda koszmarnie. A Joan to zwykły brudas. Wystarczy zobaczyć jej pokój. Nie rozumiem, kto chciałby zabrać takiego flejtucha na potańcówkę.
W dniu, który tak chętnie wspominali, wszyscy byli już znacznie starsi. Russell, po ukończeniu miejscowej szkoły średniej, wyjechał na studia do Albany, ale w wakacje po pierwszym roku wrócił do Whitebeach, by pomagać Nuddom w pracach na ich posesji. To, że otrzymywał wynagrodzenie, nie wpłynęło na jego relacje z rodziną — wciąż łączyła go serdeczna przyjaźń z Hartleyem i Randallem. W pewnym sensie to właśnie charakter i pochodzenie Russella zdawały się imponować synom Nuddów, którzy po powrocie do Nowego Jorku z upodobaniem naśladowali jego północny akcent. Jednocześnie Russell towarzyszył dzieciom we wszystkich letnich przygodach: jeździł z nimi na pikniki do Hewitt’s Point, wspinał się po górach, łowił ryby i chodził na potańcówki w miejscowym domu kultury. To właśnie podczas tych codziennych zajęć przyswajał sposób, w jaki rodzina Nuddów przeżywała lato — sposób, którego jako miejscowy chłopak prawdopodobnie nigdy by nie zaznał. Ten prosty, a zarazem przyjemny letni styl życia wydawał mu się całkowicie naturalny. Jeździł wraz z Nuddami po górskich drogach starym cadillakiem i dzielił z nimi przekonanie, że przejrzyste lipcowo-sierpniowe światło pozostawia w ich umysłach i wspomnieniach coś wyjątkowego, niemal nieuchwytnego. Choć nigdy nie poruszano wprost kwestii różnic społecznych dzielących Russella i rodzinę Nuddów, działo się tak głównie dlatego, że latem zdawały się one znikać — krajobraz z niebem zalewającym światłem jezioro i góry tworzył iluzję sezonowego raju, gdzie bogaci i biedni, silni i słabi żyli razem w harmonii.
Lato, w którym świnia wpadła do studni, było też latem tenisowym Esther i czasem, kiedy wyraźnie schudła. Gdy zaczynała studia, miała pełniejszą sylwetkę, lecz już w pierwszym roku rozpoczęła wytrwałą i — jak się okazało — skuteczną walkę o nową wersję siebie. Przestrzegała rygorystycznej diety, a każdego dnia rozgrywała dwanaście, czasem nawet czternaście setów tenisa. Jej zapał, naturalność i sportowy entuzjazm nie słabły ani na chwilę. Russell był jej partnerem do gry. Choć pani Nudd ponownie zaproponowała mu sezonową pracę, on postanowił zatrudnić się u miejscowego mleczarza jako pomoc przy rozwożeniu mleka. Rodzina Nuddów sądziła, że pragnie samodzielności, co rozumieli i szanowali — w końcu wszyscy życzyli mu jak najlepiej. Byli wręcz dumni, że ukończył drugi rok studiów z wyróżnieniem. W praktyce jednak jego nowa praca niewiele zmieniła — kończył trasę o dziesiątej rano, a resztę dnia spędzał na korcie z Esther. Często zostawał też na kolację.
Tamtego popołudnia właśnie grali w tenisa, gdy Nora wybiegła z ogrodu, krzycząc, że świnia wydostała się z szopy i wpadła do studni. Ktoś najwyraźniej zapomniał zamknąć drzwiczki do osłony nad cembrowiną. Russell i Esther przybiegli natychmiast i zobaczyli zwierzę miotające się w głębokiej wodzie w rozpaczliwej walce o życie. Russell chwycił sznur do wieszania prania, zrobił z niego pętlę i usiłował wyciągnąć świnię. W tym czasie pani Nudd oczekiwała na przyjazd panny Coolidge, a pan Nudd wraz z ciotką Marthą wracali motorówką z Polett’s Landing. Na jeziorze szalał wiatr, fale były wysokie, łódź kołysała się gwałtownie, aż w końcu osad oderwany z dna zbiornika paliwa zatkał przewód paliwowy. Silnik zgasł, a wiatr zepchnął łódź prosto na Skałę Mew, rozbijając dziób. Pan Nudd i ciotka Martha założyli kamizelki ratunkowe i przepłynęli wpław ostatnie dwadzieścia metrów do brzegu.
Pan Nudd mówił z powściągliwością — ciotka Marta już nie żyła — i milczał, dopóki nie został o coś zapytany. — Czy ciotka Marta naprawdę się modliła? — dopytywała Joan. Wtedy pan Nudd chrząkał i odpowiadał w swoim suchym, rzeczowym stylu: — Tak, Joany. Modliła się. Odmawiała „Ojcze nasz”. Choć za życia nie była szczególnie religijna, jestem przekonany, że jej słowa było słychać aż na brzegu. — I miała wtedy na sobie gorset? — dopytywała Joan z niedowierzaniem. — Oczywiście, Joany — odpowiadał pan Nudd. — Kiedy weszliśmy razem na werandę, gdzie twoja matka i panna Coolidge piły herbatę, woda ciekła z nas strumieniami, a ciotka Marta była ubrana tak skąpo, że właściwie nic nie pozostało zakryte.
Pan Nudd przejął po ojcu przedsiębiorstwo włókiennicze i zawsze nosił garnitur z czystej wełny, jakby był chodzącą reklamą własnej firmy. Lato, w którym świnia wpadła do studni, spędził na wsi — nie dlatego, że interes mógł funkcjonować bez jego udziału, lecz z powodu konfliktu ze wspólnikami. — Nie ma sensu teraz wracać do Nowego Jorku — mawiał. — Zostanę tu do września, niech ci łajdacy sami sobie radzą. Chciwość wspólników i pracowników doprowadzała pana Nudda do granic wytrzymałości.
— Wiesz, Charlie Richmond nie ma w sobie ani odrobiny przyzwoitości — mówił do żony z żalem i rezygnacją, jakby przestał już oczekiwać, że ta kiedykolwiek zrozumie zawiłości świata interesów. Albo jakby cała ta zachłanność była tak niedorzeczna, że trudno ją było nawet ująć w słowa.
— On po prostu nie zna pojęcia etyki — dodawał z goryczą. — Żadne zasady — ani moralne, ani społeczne — nie mają dla niego znaczenia. Liczy się tylko zysk.
A jednak pani Nudd zdawała się rozumieć więcej niż przypuszczał. Wierzyła, że ludzie tego pokroju prędzej czy później sami doprowadzają się do zguby. Znała taki przypadek — mężczyznę, który harował bez wytchnienia, żeby się wzbogacić. Po drodze zrujnował wspólników, zdradził przyjaciół, złamał serce oddanej żonie i ukochanym dzieciom. Gdy już dorobił się milionów, pewnej niedzieli po południu zszedł do biura i wyskoczył przez okno.
W rodzinnej opowieści o świni Hartley pojawiał się głównie jako bohater wspomnień o imponującym szczupaku, którego wtedy złowił. O Randym wspominano dopiero na samym końcu. Wiosną tamtego roku został usunięty z uczelni. On i sześciu kolegów wybrali się na wykład o socjalizmie, podczas którego jeden z nich cisnął w prelegenta grejpfrutem. Ponieważ odmówili wskazania winnego, wszyscy zostali wydaleni. Państwo Nudd przyjęli tę wiadomość ze zmartwieniem, ale i z pewną dumą — byli pod wrażeniem lojalnej postawy syna. Randy poczuł się dzięki temu kimś wyjątkowym, a jego już i tak niemałe poczucie własnej wartości tylko wzrosło.
Właściwe znaczenie całej historii zaczęło się zarysowywać dopiero rok po wypadku ze świnią — a nawet w tak krótkim czasie narracja zdążyła się nieco zmienić. Esther, opowiadając, wyraźnie okazywała swój zachwyt Russellem. Przerywała innym, by go wychwalać.
— Byłeś niesamowity, Russell. Skąd w ogóle wiedziałeś, jak zrobić pętlę? O rety, gdyby nie ty, ta świnia pewnie do dzisiaj tkwiłaby w tej studni!
Rok wcześniej Esther i Russell pocałowali się kilka razy i uzgodnili, że nawet jeśli się w sobie zakochają, nigdy się nie pobiorą. On nie opuści Macabit, a ona nie mogłaby tam zamieszkać. Do takich wniosków doszli podczas letniego sezonu tenisowego Esther — wtedy, gdy wszystko, łącznie z jej rozterkami, było jednocześnie poważne i niewinne. Następnego lata wydawało się, że równie stanowczo jak wcześniej walczyła z nadwagą, pragnęła teraz utracić dziewictwo. Zimą musiało wydarzyć się coś, czego Russell nigdy się nie dowiedział — coś, co sprawiło, że zaczęła się wstydzić swojego braku doświadczenia.
Rozmawiali o seksie tylko wtedy, gdy zostawali sami. Russell odnosił wrażenie, że dziewictwo ma dla niej wyjątkową wartość — i to jego trzeba było przekonać. Ale wkrótce stracił głowę i pewnej nocy wszedł tylnymi schodami do jej pokoju. Gdy zostali kochankami, nadal powtarzali, że nie mogą się pobrać, ale nietrwałość ich relacji zdawała się nie mieć znaczenia — jakby wszystko było rozświetlone niewinnością i przemijalnością tych letnich dni. Esther nie zgadzała się na zbliżenia miłosne w żadnym innym miejscu niż jej własne łóżko, ponieważ jednak jej pokój znajdował się z tyłu domu i prowadziły do niego schody kuchenne, Russell nie miał trudności, by przychodzić tam niepostrzeżenie. Pokój, podobnie jak inne wnętrza w letniskowym domku, był skromnie urządzony — sosnowe deski pachniały żywicą i ciemniały z upływem czasu, na ścianach wisiała reprodukcja Degasa i zdjęcie z Zermatt, a łóżko było twarde i nierówne. W te letnie noce, gdy świerszcze grały w moskitierach, gdy ciepło dnia nadal tkwiło w drewnianych ścianach starego domu, a w powietrzu unosił się delikatny zapach jej jasnobrązowych włosów, gdy trzymał ją w ramionach, taką kruchą i łagodną, Russell czuł, że te chwile są bezcenne.
Wydawało im się, że prawda w końcu wyjdzie na jaw i będą zgubieni. Esther nie żałowała tego, co się stało, choć nie miała pojęcia, dokąd ich to zaprowadzi. Spodziewali się konsekwencji, więc kiedy żadne nie nadeszły, byli zaskoczeni. Pewnej nocy Esther pomyślała, że wszyscy zapewne już wiedzą — i że nikt nie ma im tego za złe. Sama myśl, że jej rodzice są wystarczająco młodzi duchem, by uznać tę namiętność za coś niewinnego i naturalnego, wzruszyła ją do łez.
— Czyż nie są wspaniali, kochanie? — zwróciła się do Russella. — Czy znałeś kiedyś równie cudownych ludzi? Pomimo surowego wychowania i otoczenia ludzi trzymających się sztywnych zasad, potrafili zrozumieć sytuację.
Russell przytaknął. Myśl, że państwo Nudd zdołali wznieść się ponad konwenanse w imię czegoś ważniejszego, jeszcze bardziej umocniła jego szacunek do nich. Ale oboje się mylili — nikt z nimi o niczym nie rozmawiał nie z powodu pełnego zrozumienia, ale dlatego, że nikt się niczego nie domyślał. Do głowy państwu Nudd nie przyszło, że coś takiego mogło mieć miejsce pod ich własnym dachem.
Jesienią poprzedniego roku Joan niespodziewanie wyszła za mąż i wyjechała do Minneapolis. Małżeństwo wkrótce się rozpadło — w kwietniu była już w Reno, gdzie szybko uzyskała rozwód i wróciła na lato do Whitebeach Camp. Wciąż była atrakcyjną dziewczyną — o pociągłej twarzy i jasnych włosach. Nikt nie spodziewał się jej powrotu, więc rzeczy z jej pokoju zostały przeniesione. Bez przerwy szukała swoich zdjęć i książek, dywaników i krzeseł.
Wieczorami, gdy po kolacji dołączała do innych na werandzie, zadawała mnóstwo pytań:
— Ma ktoś zapałki? — Gdzie tu jest popielniczka? — Zostało trochę kawy? — Będzie coś do picia? — Znajdzie się jakaś dodatkowa poduszka?
Tylko Hartley odpowiadał jej uprzejmie na każde pytanie.
Randy i jego żona przebywali tam już od dwóch tygodni. Randy wciąż pożyczał pieniądze od swoich sióstr. Pamela, szczupła brunetka, nie dogadywała się z panią Nudd. Wychowała się w Chicago, a pani Nudd, która całe życie spędziła na wschodnim wybrzeżu, wydawało się niekiedy, że właśnie to leży u źródeł ich nieporozumień.
— Chcę usłyszeć prawdę — powtarzała Pamela z uporem, jakby zarzucała teściowej nieszczerość. — Myślisz, że dobrze mi w różowym? Powiedz szczerze, chcę znać twoje zdanie.
Nie podobał jej się sposób, w jaki pani Nudd zarządzała Whitebeach Camp, więc któregoś dnia postanowiła zadziałać, by ukrócić — jak to widziała — powszechne marnotrawstwo. Za ogrodem znajdowała się spora plantacja porzeczek, którą co roku pielęgnował wynajęty ogrodnik: przycinał krzewy i nawoził ziemię, mimo że gospodarze nie lubili tych owoców i nigdy ich nie zrywali. Pewnego ranka pod dom podjechała ciężarówka, z której wysiadło czterech obcych mężczyzn i weszło na plantację porzeczek. Służąca natychmiast zawiadomiła panią Nudd, która już zamierzała poprosić Randy’ego, by przepędził intruzów, gdy do pokoju weszła Pamela z wyjaśnieniami:
— Porzeczki gniją — oznajmiła — więc powiedziałam właścicielowi sklepu spożywczego, że może je zebrać, jeśli zapłaci nam piętnaście centów za kwartę. Nie znoszę marnotrawstwa…
Zdarzenie to wywołało niepokój u pani Nudd i pozostałych domowników, chociaż żadne z nich nie potrafiło dokładnie określić, co ich tak poruszyło.
W gruncie rzeczy tamto lato nie różniło się od poprzednich. Russell i „dzieciaki” znów odwiedziły Sherill’s Falls, gdzie woda mieniła się złotem, wspięły się na górę Macabit i jeździły na ryby nad staw Batesa. Te coroczne wyprawy z czasem nabrały niemal rytualnego charakteru. Po kolacji wszyscy przenosili się na werandę. Niebo zwykle zasnuwały pasma różowych obłoków.
— Kucharka właśnie wyrzuciła cały talerz kalafiora — mówiła Pamela do pani Nudd. — Nie chcę jej pouczać, ale nie znoszę, kiedy jedzenie się marnuje. Zgadzasz się?
Albo Joan pytała: — Czy ktoś widział mój żółty sweter? Jestem pewna, że zostawiłam go w łaźni, ale właśnie tam byłam i nie znalazłam. Może ktoś go przyniósł? To już drugi sweter, który zgubiłam w tym roku.
Na chwilę zapadała cisza — jakby wieczór zwalniał ich z obowiązku rozmów — a gdy znów zaczynali mówić, schodzili na drobiazgi: jak najlepiej uszczelnić łódź, co jest wygodniejsze — autobus czy tramwaj — albo którędy najszybciej dojechać do Kanady.
Ciemność osiadała w miękkim, wieczornym powietrzu, gęsta jak rzeczny muł. Wtedy ktoś, patrząc w niebo, przypominał pani Nudd, jak bardzo czerwone było ono tamtej nocy, gdy świnia wpadła do studni.
— Grałeś wtedy w tenisa z Esther, prawda, Russell? To było lato, kiedy grała niemal codziennie. A ty, Randy — przecież na jarmarku w Lanchester wygrałeś świnię, prawda? W tej zabawie, gdzie rzuca się piłkami do celu. Zawsze byłeś taki sprawny fizycznie.
Wszyscy doskonale wiedzieli, że świnia została wygrana w loterii, ale nikt nie poprawiał pani Nudd, gdy subtelnie zmieniała wersję wydarzeń. Ostatnio coraz częściej przypisywała Randy’emu zasługi, których nigdy nie miał. Robiła to nieświadomie i byłaby zakłopotana, gdyby ktoś ją wyprowadził z błędu, ale często wspominała, jak dobrze mu szło z niemieckiego, jak popularny był w internacie i jak ważną rolę pełnił w drużynie futbolowej. Wszystkie te wspomnienia były zmyślone, ale pełne serdeczności — jakby chciała dodać mu otuchy. — Chciałeś wtedy zbudować zagrodę dla tej świni — mówiła. — Zawsze miałeś talent do stolarki. Pamiętasz tę półkę, którą sam zrobiłeś? A potem zadzwoniła Pamela i pojechałeś do niej tym starym cadillakiem.
Panna Coolidge przyjechała tamtego pamiętnego dnia około czwartej po południu — wszyscy to dobrze pamiętali. Pochodziła ze Środkowego Zachodu i zarabiała na życie występując jako solistka w kościele. Nie wyróżniała się niczym szczególnym, ale stanowiła wyraźny kontrast wobec swobodnej atmosfery panującej w rodzinie. Sprawiało im nawet pewną satysfakcję, że mogła patrzeć na nich z lekkim potępieniem. Gdy się rozpakowała i poczuła swobodnie, pani Nudd zaprosiła ją na werandę, gdzie Nora Quinn przyniosła herbatę. Potem Nora po cichu wyniosła butelkę szkockiej z jadalni, weszła na strych i tam zaczęła pić. Hartley wrócił znad jeziora, niosąc w wiadrze siedmiokilowego szczupaka. Zostawił wiadro w sieni i dołączył do matki oraz panny Coolidge, zwabiony zapachem ciasteczek. Obie panie wspominały lata szkolne spędzone w Szwajcarii, gdy na werandę weszli pan Nudd i ciotka Martha — kompletnie przemoczeni, choć w pełni ubrani — i zostali uprzejmie przedstawieni pannie Coolidge. Świnia zdążyła się już utopić, a Russell wydobył ją ze studni tuż przed kolacją. Hartley pożyczył mu maszynkę do golenia i czystą koszulę, dzięki czemu Russell mógł zostać na posiłek. O świni w obecności pani Coolidge nie padło ani słowo, za to przy stole długo rozmawiano o tym, jak słony był smak wody. Po kolacji wszyscy wyszli na werandę. Ciotka Martha powiesiła mokry gorset w oknie sypialni, a gdy później poszła sprawdzić, jak schnie, spojrzała w niebo i zawołała:
— Popatrzcie na niebo, wszyscy, patrzcie!
Jeszcze chwilę wcześniej niebo zasłaniały chmury, a teraz nad jeziorem rozlał się oślepiający blask.
— Nora, popatrz na niebo! — zawołała pani Nudd w stronę kucharki, lecz zanim pijana Nora zdążyła podejść do okna, złudzenie ognia już zgasło, a niebo zasnuły szare chmury. Przekonana, że mogła źle zrozumieć panią Nudd, weszła na schody, by zapytać, czy czegoś potrzebują. Wtedy potknęła się, spadła ze schodów i przewróciła wiadro z żywym szczupakiem.
W tym momencie opowieści Joan i pani Nudd wybuchały tak szczerym i serdecznym śmiechem, że aż płynęły im łzy. Pozostali również nie mogli się powstrzymać od śmiechu — wszyscy oprócz Pameli, która z wyraźną niecierpliwością czekała na fragment historii dotyczący jej samej. Ten nadchodził tuż po scenie upadku ze schodów. Po kolacji u państwa Blaisdell Randy wrócił z Pamelą i oznajmił, że ma ważną wiadomość — on i Pamela postanowili się pobrać. W tym czasie Hartley i Russell usiłowali położyć Norę do łóżka. Pani Nudd nigdy nie była zwolenniczką małżeństwa Randy’ego z Pamelą, więc ta nowina ją zasmuciła. Mimo to czule pocałowała Pamelę i poszła na górę po pierścionek z brylantem.
— Och, jest cudowny! — zachwyciła się Pamela. — Ale czy na pewno go nie potrzebujesz? Powiedz szczerze…
Panna Coolidge, która do tej pory milczała i zapewne czuła się obco wśród domowników, zapytała, czy może coś zaśpiewać.
Jesienne rozstanie z Esther okazało się dla Russella trudniejsze, niż przypuszczał — mimo wielu rozmów o tym, że ich relacja nie przetrwa. Tęsknił za dziewczyną, a wspomnienia letnich nocy spędzonych w jej pokoju powracały z bolesną intensywnością. Po powrocie do Albany zaczął pisać do niej długie listy i czuł się bardziej zagubiony i samotny niż kiedykolwiek wcześniej. Esther nie odpowiadała, ale to nie osłabiało jego uczuć. W końcu zdecydował, że powinni się zaręczyć. Chciał kontynuować naukę, zdobyć tytuł magistra, podjąć pracę nauczyciela i zamieszkać z Esther w mieście, na przykład takim jak Albany. Gdy jego oświadczyny pozostały bez odpowiedzi, Russell, zrozpaczony, zadzwonił na uczelnię Esther. Nie zastał jej, więc zostawił wiadomość z prośbą o kontakt. Kiedy nie oddzwoniła do następnego wieczora, ponowił próbę — tym razem odebrała, więc wprost zapytał, czy wyjdzie za niego.
— Nie mogę cię poślubić, Russell — odpowiedziała zniecierpliwiona. — Nie chcę wyjść za ciebie.
Odłożył słuchawkę zrozpaczony i przez tydzień cierpiał z miłości. Wkrótce jednak przekonał sam siebie, że to nie była decyzja Esther — że to rodzice zabronili jej go poślubić. Przypuszczenie to umocnił fakt, że latem Nuddowie nie wrócili do Macabit. Ale Russell się mylił. Państwo Nudd zabrali Joan i Esther do Kalifornii nie po to, by trzymać ją z dala od niego, lecz dlatego, że pani Nudd otrzymała spadek i postanowiła przeznaczyć go na podróż. W tym czasie Hartley zatrudnił się na letnim obozie w stanie Maine. Randy i Pamela — po tym, jak Randy stracił pracę w Bostonie i znalazł nową w Worcester — spodziewali się dziecka w lipcu, więc dom w Whitebeach pozostał zamknięty przez całe lato.
Powrócili rok później, w ciepły, czerwcowy dzień — wtedy, gdy do stajni w Macabit zajeżdżała furgonetka z końmi, a wzdłuż drogi ciągnęły przyczepy z motorówkami. Nuddowie znów byli na miejscu. Hartley, który podjął pracę jako nauczyciel, spędzał tam całe lato. Randy wziął dwa tygodnie bezpłatnego urlopu, by wraz z Pamelą i dzieckiem spędzić miesiąc w domu. Joan początkowo nie zamierzała wracać — razem ze wspólniczką zaczęła prowadzić herbaciarnię nad Jeziorem George, lecz już na początku pokłóciła się z nią i w czerwcu pan Nudd pojechał nad jezioro, by zabrać Joan do domu. Zimą szukała pomocy u lekarza z powodu depresyjnych nastrojów, a latem otwarcie mówiła o swoim przygnębieniu.
— Wydaje mi się — mówiła Joan podczas śniadania — że wszystko zaczęło się od mojej zazdrości o Hartleya, kiedy pierwszy raz poszedł do szkoły z internatem. Nienawidziłam go, kiedy wrócił na Boże Narodzenie, ale stłumiłam całą tę wrogość…
— Pamiętacie guwernantkę, panią O’Brien? — pytała przy obiedzie. — Myślę, że to ona wypaczyła moje postrzeganie seksu. Zwykła rozbierać się w garderobie, a raz uderzyła mnie za to, że oglądałam się nago w lustrze. Do dziś mnie to prześladuje…
— Myślę, że babcia miała duży wpływ na mój stosunek do świata — mówiła przy kolacji. — Zawsze była taka surowa. Nigdy nie miałam poczucia, że ją zadowalam. Dostawałam słabe oceny, a ona zawsze potrafiła tak mnie obarczyć poczuciem winy. Sądzę, że to wpłynęło na moje podejście do innych kobiet…
— Wiesz — rzucała później na werandzie — przełomowy był dla mnie moment, gdy Trenchard, pokazał mi tamte nieprzyzwoite zdjęcia. Miałam wtedy zaledwie dziesięć lat…
Te wspomnienia przynosiły jej chwilową ulgę, ale pół godziny później znów wracała nerwowo do swoich lęków — obgryzała paznokcie, milczała. Otoczona przez całe życie ludźmi uczciwymi i serdecznymi, nie potrafiła jednoznacznie odnaleźć źródła swojego zagubienia. I tak, krok po kroku, przypisywała winę rodzinie, znajomym i służbie.
Esther wyszła za Toma Dennisona jesienią poprzedniego roku, tuż po powrocie z Kalifornii. Ich związek spotkał się z pełną aprobatą rodziny. Tom był człowiekiem uprzejmym, pracowitym i inteligentnym. Zatrudnił się jako młodszy asystent w firmie produkującej kasy fiskalne. Zarabiał niewiele, więc nowożeńcy zamieszkali w tanim mieszkaniu w kamienicy bez ciepłej wody, w okolicy East Sixties. Wspominając ich sytuację, ludzie często dodawali z podziwem: „Ta Esther Nudd to naprawdę odważna dziewczyna!” Latem Tom mógł pozwolić sobie tylko na krótki urlop, więc razem z Esther wyjechali na kilka dni na Cape Cod. Państwo Nudd mieli nadzieję, że po powrocie córka przyjedzie do Whitebeach Camp, jednak Esther zapowiedziała, że zostaje w Nowym Jorku z mężem — mimo dokuczliwych upałów. W sierpniu zmieniła jednak zdanie i pan Nudd pojechał na stację odebrać ją z pociągu. Esther uprzedziła, że zatrzyma się tylko na dziesięć dni — i że to będzie jej ostatnie lato w Whitebeach Camp. Ona i Tom planowali kupić własny domek letniskowy na Cape Cod. Gdy nadszedł czas powrotu, zadzwoniła do Toma. Zasugerował, by została dłużej na wsi — w Nowym Jorku panował nieznośny upał. Od tamtej pory dzwoniła do niego raz w tygodniu i pozostała w Whitebeach Camp aż do połowy września.
Pan Nudd spędzał latem po dwa, trzy dni w tygodniu w Nowym Jorku, przylatując z Albany. Tym razem z satysfakcją obserwował rozwój swojej kariery — właśnie został mianowany przewodniczącym rady nadzorczej. Pamela przyjechała z dzieckiem i od razu dała wyraz niezadowoleniu z przydzielonego im pokoju. Pewnego dnia pani Nudd usłyszała, jak mówi do kucharki:
— Kiedy Randy i ja zaczniemy tu rządzić, wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej…
Zaniepokojona tym komentarzem, pani Nudd porozmawiała z mężem i wspólnie zdecydowali, że Whitebeach Camp odziedziczy Hartley.
— Tę szynkę podano tylko raz — narzekała Pamela. — A wczoraj widziałam, jak wyrzucono cały talerz porządnej fasoli do kosza. Nie chcę się wtrącać, ale nie znoszę takiego marnotrawstwa. A ty?
Randy był zakochany w swojej wątłej żonie, a Pamela potrafiła doskonale to wykorzystać. Pewnego wieczoru, gdy siedzieli na werandzie, popijając drinki przed kolacją, wyszła z dzieckiem na rękach i usiadła obok pani Nudd.
— Czy kolację zawsze jecie o siódmej, babciu? — zagadnęła.
— Tak — odpowiedziała pani Nudd.
— Obawiam się, że nie zawsze uda mi się zdążyć na czas — powiedziała Pamela. — Nie lubię się spóźniać na posiłki, ale najważniejsze jest dziecko, prawda?
— Niestety, nie mogę prosić, żeby czekali z kolacją — odparła pani Nudd. — Nie chcę, żebyście czekali z mojego powodu — zapewniła Pamela — ale w tym małym pokoiku, w którym mieszkamy, jest strasznie gorąco i Binxey ma problem z zasypianiem. Randy i ja bardzo lubimy tu przyjeżdżać i zrobimy wszystko, żeby niczego nie utrudniać, ale muszę myśleć o dziecku, więc dopóki nie zaśnie spokojnie, nie będę mogła zejść na kolację. Mam nadzieję, że wam to nie przeszkadza. Proszę o szczerość. — Jeśli się spóźnisz, to nie problem — uspokoiła ją pani Nudd. — Co za piękna sukienka — powiedziała Pamela, zmieniając temat na przyjemniejszy. — Nowa? — Dziękuję, kochanie — odpowiedziała pani Nudd. — Tak, nowa. — Ma przepiękny kolor — dodała Pamela i wstała, sięgając ręką, aby dotknąć materiału. Jednak nagły ruch — jej albo pani Nudd, a może dziecka na rękach — sprawił, że papieros przypadkowo musnął sukienkę i wypalił w niej dziurę. Pani Nudd wstrzymała oddech, uśmiechnęła się niezręcznie i stwierdziła, że to nic takiego.
— Ależ to straszne! — wykrzyknęła Pamela. — Tak mi przykro. To moja wina. Jeśli pozwolisz, zabiorę sukienkę do Worcester, żeby ją naprawiono. Znam miejsce, gdzie robią to doskonale.
Pani Nudd powtórzyła, że to drobiazg i zapytała — Czyż nie był to piękny dzień? — Proszę, żebyś pozwoliła mi ją oddać do reparacji — nalegała Pamela. — Po kolacji zdejmij ją i daj mi. Potem podeszła do drzwi, odwróciła się i uniosła dziecko. — Pomachaj babci na pożegnanie, Binxey — mówiła serdecznie, powtarzając to kilkakrotnie.
Ale żadne z tych drobnych zakłóceń nie zmieniało rytuałów lata. Hartley, jak co niedzielę, zawoził pokojówkę i kucharkę na mszę do kościoła św. Jana, a później czekał na nie, siedząc na schodach przed sklepem z paszami. Randy o jedenastej, tradycyjnie, zamrażał lody. Lato zdawało się być odrębnym kontynentem — harmonijnym i samowystarczalnym — pełnym niepowtarzalnych doznań: prowadzenie boso starego cadillaca po wyboistym pastwisku, smak wody z ogrodowego węża przy korcie tenisowym, przyjemność wkładania czystego wełnianego swetra o świcie w górskiej chacie, wieczorne przesiadywanie na werandzie z wrażeniem, że zostało się uwięzionym w delikatnej i niemal niewidocznej sieci — tak realnej i kruchej jak pajęcza nić oraz uczucie czystości i niezwykłej lekkości po długiej kąpieli w jeziorze.
Tamtego roku Nuddowie nie zaprosili Russella do Whitebeach Camp — i lato mijało bez niego. Po ukończeniu studiów Russell ożenił się z Myrą Hewitt, dziewczyną z miasteczka. Porzucił plany zdobycia tytułu magistra, gdy Esther odrzuciła jego oświadczyny i zaczął pracować u ojca w sklepie żelaznym. Nuddowie widywali go przy okazji zakupów (ruszt do steków, żyłka do wędki) i wszyscy zgodnie mówili, że wygląda mizernie. Był blady, a jego ubrania, jak zauważyła Esther, pachniały paszą dla kur i naftą. Czuli, że jego praca w sklepie wyklucza go z ich letnich wspomnień. To odczucie pojawiało się jednak głównie przez obojętność i brak czasu — widywali go coraz rzadziej. Aż następnego lata ich sympatie zamieniły się w nienawiść i ostatecznie całkowicie wykreślili go ze swojego życia.
Pod koniec kolejnej wiosny Russell i jego teść rozpoczęli wycinkę oraz sprzedaż drewna na Przylądku Hewitta. Równocześnie oczyszczali trzy akry terenu wzdłuż jeziora pod dużą inwestycję turystyczną, która miała nosić nazwę Osiedle Letniskowe Younga. Przylądek leżał po przeciwnej stronie jeziora, trzy mile na południe od Whitebeach Camp, więc przedsięwzięcie nie zagrażało bezpośrednio majątkowi rodziny Nudd. Jednak to właśnie tam od lat odbywały się ich rodzinne pikniki — widok wycinanego lasu i stawianych domków letniskowych sprawiał im autentyczny ból. Byli głęboko rozczarowani Russellem. Postrzegali go od zawsze jako „swojego człowieka” — kogoś bliskiego, przesiąkniętego tą samą miłością do wzgórz i jezior. Spodziewali się, że — niczym przybrany syn — podziela ich dystans wobec pieniędzy. Tymczasem przyszło im doświadczyć podwójnego zawodu: Russell okazał się człowiekiem kierującym się wyłącznie interesem, a przedmiotem jego transakcji był właśnie zagajnik na Przylądku Hewitta, który dla nich był miejscem tylu niewinnych, rodzinnych wspomnień.
Ale w tych stronach piękno natury zostawia się kobietom i kaznodziejom. Macabit wznosi się wysoko, ponad przełęczą, skąd rozciąga się widok na północne grzbiety gór. W zagłębieniu doliny lśni jezioro, a niemal każdego ranka — poza wyjątkowo gorącymi dniami — chmury okrywają sklep paszowy i fasadę Zjednoczonego Kościoła. W tym klimacie często pojawia się zjawisko znane na wybrzeżu jako nadmorskie przesilenie — w samym środku nieruchomego, upalnego dnia nadchodzi cień głęboki jak aksamit, a gwałtowna ulewa przysłania górskie szczyty. Gra światła i mroku, burze i zachody słońca, stożkowe promienie po burzy — niegdyś uznawane przez religijnych artystów za znaki boskiej obecności — tylko pogłębiały chłodną obojętność świeckich mężczyzn wobec natury. Gdy Nuddowie mijali Russella na drodze, nie skinęli mu głową ani nie podnieśli ręki na powitanie, nie miał pojęcia, za co go karano.
Pod koniec września tamtego roku Esther opuściła Whitebeach Camp. Mieszkała z mężem na przedmieściach, ale ponieważ nie udało im się kupić wymarzonego domu na Cape Cod, większość lata spędziła w letnim domu rodziców. Joan, która miała rozpocząć kurs dla sekretarek, wyjechała z nią do Nowego Jorku. Państwo Nudd zostali w Whitebeach Camp aż do początku listopada. Wtedy pan Nudd zrozumiał, że został oszukany — funkcja przewodniczącego rady nadzorczej okazała się w praktyce emeryturą z niewielkim świadczeniem. Nie miał już powodu, by wracać do miasta, więc wraz z żoną spędzali jesień na długich spacerach po lesie. Braki paliwa sprawiły, że tamto lato było wyjątkowo trudne, a kiedy zamykali dom na zimę, czuli, że nieprędko tam powrócą. Niedobory materiałów budowlanych wstrzymały prace na Osiedlu Letniskowym Younga — po wycięciu drzew i osadzeniu betonowych słupów pod dwadzieścia pięć domków, Russell nie zdołał zdobyć gwoździ, drewna ani dachówek, by ruszyć dalej z budową.
Po wojnie Nuddowie wrócili do Whitebeach Camp na letnie miesiące. Wszyscy byli zaangażowani w działania związane z wojną — pani Nudd pracowała dla Czerwonego Krzyża, pan Nudd służył jako sanitariusz w szpitalu wojskowym, Randy pełnił funkcję oficera ds. aprowizacji w stanie Georgia, mąż Esther walczył jako porucznik w Europie, a Joan wyjechała z Czerwonym Krzyżem do Afryki. Po konflikcie z przełożonym została jednak nagle odesłana do domu wojskowym okrętem. Wojenne wspomnienia były ulotne — poza śmiercią Hartleya, który zginął na Pacyfiku, wiele zdarzeń z czasem wyblakło. Teraz Randy, już jako głowa rodziny, zawoził służbę — pokojówkę i kucharkę — na niedzielną mszę do kościoła św. Jana. O jedenastej grali w tenisa, o trzeciej kąpali się w jeziorze, a o szóstej pili gin. „Dzieciaki” — już bez Hartleya i Russella — znów jeździły do Sherill’s Falls, wspinały się na górę Macabit, łowiły ryby w stawie Batesa i prowadziły boso starego cadillaca przez pastwiska.
Nowy wikary kaplicy episkopalnej w Macabit odwiedził Nuddów w pierwszym roku po wojnie i zapytał, dlaczego nie odprawiono jeszcze nabożeństwa za Hartleya. Nie potrafili udzielić odpowiedzi. Wikary nalegał. Kilka dni później pani Nudd przyśnił się Hartley — niespokojny, niepogodzony z losem. Wikary zatrzymał ją na ulicy w tym samym tygodniu i ponownie poruszył temat nabożeństwa żałobnego. Tym razem pani Nudd się zgodziła. Jedyną osobą w Macabit, którą uznała za stosowne zaprosić, był Russell. On także służył na Pacyfiku. Po powrocie do miasteczka znów pracował w sklepie żelaznym. Ziemia na Przylądku Hewitta została sprzedana deweloperom, którzy właśnie wznosili letnie domki jedno- i dwupokojowe.
Modlitwy za Hartleya odmówiono w upalny dzień pod koniec sezonu, trzy lata po jego śmierci. Nabożeństwo było proste, ale wikary wzbogacił je o wers poświęcony tym, którzy zginęli na morzu. Pani Nudd nie doznała ukojenia. Nie wierzyła w moc Boga bardziej niż w magię wieczornej gwiazdy. Dla niej to nabożeństwo niczego nie zmieniło. Gdy uroczystość dobiegła końca, pan Nudd podał żonie ramię i razem skierowali się do zakrystii. Na zewnątrz kościoła czekał Russell. Widząc go, pani Nudd pomyślała: Dlaczego to musiał być Hartley? Czemu nie Russell?
Nie widziała go od lat. Garnitur opinał się na nim zbyt ciasno, a twarz miał mocno zaczerwienioną. Wstydząc się przed samą sobą, że choć przez chwilę pragnęła czyjejś śmierci — bo przecież nigdy nie pozwalała, by złośliwość czy gorycz zadomowiły się w jej sercu — natychmiast tłumiła te uczucia miłością. W kręgu bliskich i przyjaciół okazywała największą serdeczność właśnie tym, którzy budzili w niej niecierpliwość i zawstydzenie. Podeszła do Russella i ujęła jego dłoń. Jej twarz jaśniała, mokra od łez.
— Och, jak miło z pana strony, że pan przyszedł… Był pan jednym z jego najlepszych przyjaciół. Tęskniliśmy za panem. Proszę nas odwiedzić. Może jutro? Wyjeżdżamy w sobotę. Proszę przyjść na kolację. To sprawi, że choć na chwilę wrócą dawne czasy. Proszę, zjedzmy razem kolację. Nie możemy zaprosić Myry i dzieci, bo w tym roku nie mamy służącej, ale bardzo chcielibyśmy pana zobaczyć. Proszę, niech pan przyjdzie — błagała. Russell obiecał, że przyjdzie.
Następny dzień był rześki, wietrzny i przejrzysty, pełen łagodnego światła — jakby zawieszony między latem a jesienią. Zupełnie jak ten, kiedy utonęła świnia. Po obiedzie pani Nudd i Pamela wybrały się na aukcję. Obie kobiety osiągnęły względny rozejm, choć Pamela wciąż wtrącała się do pracy w kuchni i patrzyła na Whitebeach Camp z niecierpliwością, jak na swoje słuszne dziedzictwo. Randy, pomimo najszczerszych chęci, zaczynał postrzegać ciało żony jako zbyt chude i aż nazbyt znajome, a jego temperament wciąż jeszcze nie wygasł, więc zdradził ją raz lub dwa. Pojawiły się oskarżenia, a następnie wyznania i pojednanie, które Pamela chętnie omawiała z panią Nudd, poszukując — jak mówiła — „prawdy” o mężczyznach.
Tamtego popołudnia Randy został z dziećmi i zabrał je na plażę. Był kochającym, lecz niecierpliwym ojcem — słychać go było za domem, jak gani Binxeya:
— Kiedy do ciebie mówię, Binxey, to nie dlatego, żeby słyszeć własny głos, mówię, bo chcę, żebyś zrobił to, co ci każę!
Jak pani Nudd powiedziała Russellowi, tego lata nie mieli służby — wszystkie domowe obowiązki spadły na Esther. Gdy ktoś sugerował, że powinni zatrudnić pomoc, Esther odpowiadała:
— Nie stać nas na gosposię, a poza tym i tak nie mam nic lepszego do roboty. Nie przeszkadza mi sprzątanie, tylko błagam — postarajcie się nie wnosić piasku do salonu…
Mąż Esther co prawda spędził urlop w Whitebeach Camp, ale już dawno wrócił do pracy.
Tamtego dusznego popołudnia pan Nudd siedział w słońcu na werandzie, gdy Joan podeszła do niego z listem w ręku. Uśmiechała się nerwowo i odezwała się tym swoim sztucznie śpiewnym tonem, który zawsze działał ojcu na nerwy:
— Pomyślałam, że zostanę tu jeszcze trochę, tatusiu. W Nowym Jorku i tak nie mam nic do roboty. Nie mam tam po co wracać. Napisałam do Helen Parker — przyjedzie i zostanie ze mną, żebym nie była sama. Mam jej list — pisze, że chętnie przyjedzie. Pomyślałam, że mogłybyśmy zostać do Bożego Narodzenia. Nigdy wcześniej nie spędzałam tu zimy. Planujemy wspólnie napisać książkę dla dzieci — Helen zrobi ilustracje, a ja zajmę się tekstem. Jej brat zna wydawcę i mówił, że…
— Kochanie, nie możesz zostać tu na zimę — przerwał łagodnie pan Nudd.
— Ależ mogę, tato, naprawdę mogę, — upierała się Joan. — Helen wie, że nie będzie tu wygód. Napisałam jej o tym. Damy sobie radę. Zakupy będziemy robić same, w Macabit. Będziemy chodzić do miasteczka na zmianę. Zamówię drewno do kominka, kupię zapas konserw i jeszcze…
— Kochanie, to przecież dom letni — powiedział pan Nudd. — Nie jest przystosowany do tego, żeby mieszkać tu zimą. Ściany są cienkie, wodę odłączą. — Nam to nie przeszkadza, będziemy czerpać wodę z jeziora — odpowiedziała Joan. — Posłuchaj mnie uważnie, Joan — powiedział stanowczo pan Nudd. — Nie możesz tu zostać na zimę. Wytrzymasz najwyżej tydzień, a potem będę musiał po ciebie przyjechać. Nie chcę zamykać tego domu dwa razy. — Jego głos zdradzał niecierpliwość, lecz szybko przybrał troskliwy ton. — Pomyśl, jak to będzie bez ogrzewania, bez wody i bez rodziny….
— Tatusiu, naprawdę chcę zostać! — zawołała Joan. — Chcę zostać! Proszę, pozwól mi! Tak długo to planowałam. — Bądź rozsądna, Joan — przerwał jej ojciec. — To dom letni, nie nadaje się do mieszkania zimą. — Ale tato, ja nie proszę o wiele! — mówiła z rozpaczą. — Nie jestem już dzieckiem. Mam prawie czterdzieści lat. Nigdy o nic cię nie prosiłam. Zawsze byłeś taki surowy i nie pozwalałeś mi robić tego, czego pragnę. — Joan, kochanie, proszę cię, spróbuj być rozsądna. Spróbuj wyobrazić sobie … — Esther miała wszystko! Dwa razy wyjeżdżała do Europy, miała samochód na studiach, futro! — krzyknęła nagle, po czym uklękła i z rozmysłem opadła na podłogę, celowo — by rozzłościć ojca. — Chcę zostać! Chcę zostać! — powtarzała rozpaczliwie. — Zachowujesz się jak dziecko! — wrzasnął pan Nudd. — Wstań!
— Chcę się zachowywać jak dziecko! — krzyczała. — Chcę przez chwilę poczuć się jak dziecko! Czy naprawdę to coś złego — chcieć być dzieckiem, choć na moment? Nie mam już w życiu żadnej radości. Kiedy jestem smutna, próbuję przypomnieć sobie szczęśliwe chwile, ale nie potrafię. — Joan, wstań. Podnieś się. — Nie mogę… — szlochała. — Boli mnie, gdy próbuję wstać… bolą mnie nogi… — Wstań, Joan — powiedział, pochylając się nad nią i z trudem pomagając jej wstać. — Och, moje biedne dziecko… — dodał, obejmując ją ramieniem. Chodź do łazienki, umyję ci twarz. Pozwoliła mu to zrobić. Potem razem napili się i usiedli do gry w warcaby.
Russell dotarł do Whitebeach Camp około wpół do siódmej. Na werandzie wypili trochę ginu. Alkohol go rozluźnił, więc zaczął opowiadać o swoich wojennych przeżyciach. Atmosfera była swobodna i pełna zrozumienia, więc wiedział, że nic, co powie czy zrobi tego wieczoru, nie zostanie uznane za niestosowne. Po kolacji ponownie wyszli na zewnątrz, choć powietrze było już chłodne. Chmury wciąż pozostawały bezbarwne. W migotliwym świetle zmierzchu zbocze wzgórza lśniło jak aksamitna tkanina. Pani Nudd otuliła nogi kocem i zapatrzyła się w ten widok. Jego niezmienny urok towarzyszył im przez te wszystkie lata. Przeżyli boom, krach, depresję, recesję, napięcia przedwojenne, wojnę, kolejny boom, inflację, kolejną recesję i kryzys — a jednak żadna z tych burz nie zmieniła ani jednego kamienia czy liścia w krajobrazie, który roztaczał się przed nią z werandy.
— Wiesz, mam trzydzieści siedem lat — oznajmił Randy z miną, jakby mówił coś wyjątkowo ważnego, jakby czas potraktował go szczególnie niesprawiedliwie. Nerwowo przeciągnął językiem po zębach. — Gdybym w tym roku pojechał na zjazd absolwentów do Cambridge, byłby to mój piętnasty.
— To żadna rewelacja — rzuciła Esther obojętnie.
— Słyszeliście, że Teeterowie kupili dawną posiadłość Hendersonów? — zagadnął pan Nudd. — Facet dorobił się fortuny na wojnie.
Wstał, odwrócił swoje krzesło i zaczął uderzał pięścią w jego nogi. Papieros zwilgotniał mu w ustach. Gdy ponownie usiadł, długa smużka popiołu opadła na jego kamizelkę.
— Wyglądam na trzydzieści siedem lat? — zapytał Randy, spoglądając na pozostałych.
— Wiesz, że to już ósmy raz dzisiaj, kiedy wspominasz swój wiek? — powiedziała Esther. — Liczyłam.
— Ciekawe, ile kosztuje lot do Europy — zastanawiał się pan Nudd.
Rozmowa zeszła na ceny transatlantyckich rejsów, a potem na to, czy przyjemniej jest przybyć do obcego miasta o poranku, czy wieczorem. W końcu zaczęli wspominać gości, którzy przewinęli się przez Whitebeach Camp — pana i panią Peppercorn, państwa Starkweather, Freestone’ów, Bloodów, Muddów i Parsleyów.
Pod koniec sezonu szybciej zapadał zmierzch. W jednej chwili świeciło słońce, w następnej wszystko tonęło w mroku. Macabit i otaczające go góry wyraźnie odcinały się na tle gasnącej poświaty — przez moment trudno było sobie wyobrazić, że za tymi szczytami może być coś więcej, zupełnie jakby świat kończył się właśnie tutaj. Ściana czystego, złocistego światła zdawała się nadciągać z samej nieskończoności. Potem na niebie pojawiły się gwiazdy, ciemność opadła na ziemię, a złudzenie otchłani zniknęło. Pani Nudd rozejrzała się wokół — ta chwila i to miejsce nabrały dla niej niezwykłego znaczenia. „To nie złudzenie ani przyzwyczajenie”, pomyślała. „To miejsce naprawdę jest wyjątkowe. Właśnie tutaj, pod tym niebem, moje dzieci przeżyły swoje najpiękniejsze lata.” Jednak, gdy dotarło do niej, że żadne z nich nie zaznało prawdziwego spełnienia, bezwładnie opadła na oparcie krzesła. Przymknęła oczy, próbując powstrzymać napływające łzy. Co sprawiało, że lato zawsze przypominało wyspę? I dlaczego ta wyspa wydawała się teraz taka mała? Jakie błędy popełnili? Co zrobili źle? Żyli w zgodzie z sąsiadami, cenili skromność, stawiali honor ponad korzyści. Więc gdzie przepadły ich ambicje, wolność, wielkość? Dlaczego ci łagodni, prawi ludzie wokół niej przypominali postacie z tragedii?
— Pamiętacie ten dzień, w którym świnia wpadła do studni? — zapytała. — Niebo miało wtedy dziwny kolor. Pod czarnymi górami jezioro było wzburzone i przybrało martwy, szary odcień. — Grałeś wtedy w tenisa z Esther, prawda, Russell? To było jej „tenisowe lato”. A ty, Randy, wygrałeś wtedy świnię na jarmarku w Lanchester, prawda? W tej zabawie, gdzie rzucało się piłkami baseballowymi do celu. Zawsze byłeś taki wysportowany.
Wszyscy cierpliwie czekali na swoją kolej. Wspominali utopioną świnię, rejs łodzią przy Gull Rock, gorset ciotki Marthy suszący się w oknie, ogień w chmurach i porywisty wiatr z północnego zachodu. Na wspomnienie, jak Nora spadła ze schodów, parsknęli beztroskim śmiechem. Pamela wtrąciła się, by przypomnieć moment, gdy ogłosiła swoje zaręczyny. Potem przywołali scenę, gdy panna Coolidge poszła na górę, po czym wróciła z teczką pełną nut. Stanęła w drzwiach, gdzie było najwięcej światła i zaczęła śpiewać pieśni znane z wiejskich, protestanckich nabożeństw. Śpiewała przez ponad godzinę, nie sposób było jej przerwać. W czasie jej występu Esther i Russell zeszli z werandy i udali się na pole, by pochować świnię. Wieczór był chłodny. Esther trzymała lampę, a Russell kopał dół. Wtedy zrozumieli, że choć się kochają, nigdy się nie pobiorą — on nie chciał opuścić Macabit, a ona nie potrafiłaby tam żyć. Kiedy wrócili na werandę, panna Coolidge kończyła już swój ostatni utwór, po czym Russell wyszedł, a pozostali udali się na spoczynek.
To wspomnienie podniosło panią Nudd na duchu i przyniosło jej spokój — wszystko wydawało się znowu na swoim miejscu. Pozostali też ożywili się, rozmawiali głośno i śmiali się, a potem przenieśli się do środka. Pan Nudd rozpalił ogień i usiadł do partii warcabów z Joan. Pani Nudd podała pudełko z dawno zapomnianymi słodyczami. Na zewnątrz zerwał się wiatr, a dom zaskrzypiał cicho, jak kadłub statku, gdy wiatr napełnia żagle. Pokój, w którym przebywali, wydawał się ciepłym, bezpiecznym schronieniem — choć następnego ranka mieli już go opuścić.
John Cheever