Zapiski te są czymś w rodzaju dziennika, choć czasem piszę o innych niż ciepła woda z kranu uniwersaliach, nie mają one ambicji stania się kompendium podróży, a tym bardziej tym, co byśmy nazwali metapodróżą, podróżą tam i z powrotem (czego wszystkim życzymy) czy podróżą w miejscu, tak zwanym palcem po mapie. Nie jest więc to zbyt wielka filozofia, czy, jak ująłby to mieszkaniec Słowenii, filozofija. Są one przede wszystkim fragmentami, migawkami myśli, odczuć, spostrzeżeń, czyli, ot, to oczywiste, wlaniem tego, co się poddaje, w komputerową czcionkę. Tę ich nieciągłość chciałbym podkreślić jeszcze ich niepoukładaniem, choć to tylko parę stron, możesz czytać lub nie czytać, tutaj lub tam, sam będąc w podróży, żyjąc.
Podróż, jak to zwykle bywa, zaczyna się tuż za progiem.
Wyruszam z mieszkania rodziców na jednym ze śląskich blokowisk – kto był planistą tych blokowisk, tego nie wiem – może to i dobrze, że akurat nie wiem. Piechotą docieram do jednego ze sklepów sportowych, aby dokupić jeszcze pelerynę – tak, prognozy mówią o intensywnych deszczach w Słowenii.
Ciężko dziś się skupić na pisaniu, bo jestem wśród rodziny, ale próbuję – spróbuję napisać choć parę zdań o tym, jak minął mi dzień. Dotarłem dziś do Złotego Stoku szybkim połączeniem autobusowym: dość miła podróż, choć, pewnie w tym nic niezwykłego, pod koniec nieco nużąca. Trochę sobie posłuchałem The Economist, trochę posłuchałem radia, potem nieco wysłanych wiadomości do rodziny i przyjaciół oraz lektura książki na temat filozofii i jej łączności z pedagogiką – jak rozumiem, opisywana w niej relacja między Heideggerem a Arendt jest dobrym tego exemplum, przykładem tego jak filozof może wychowywać swoją uczennicę – tym bardziej gdy uczennica ta staje się niezależną krytyczką swego nauczyciela. Wszystkim nam przecież chodzi o pewien rodzaj niezależności w łączności, w relacji do innych – czasem także tych, którzy są, czy byli dla nas autorytetami.
Nie że zaraz coś mi się śniło – w zasadzie to nic nie pamiętam. Spałem dziś pierwszą noc w moim nowym śpiworze i na nowym, dmuchanym materacu. Jak piszę: snów nie pamiętam, a reszta okoliczności do zniesienia.
Po tym, jak wczoraj skończyłem pisanie, byliśmy jeszcze na spacerze, potem w zasadzie, około 22-ej, zaraz do łóżka. Chwilę nie mogłem zasnąć i zdecydowałem się na słuchanie Nowej polskiej poświęconej artystce urodzonej w latach 50-ych ubiegłego wieku, Lidii Zielińskiej.
Potem nieco się wybudzałem i przysypiałem, słuchając jakiegoś, dość dobrego albumu Mietka Szcześniaka, a nad ranem nieco informacji z Polski w radio.
Jak zwykle koło ósmej śniadanie, biały chleb z tostera z roladą ustrzycką; leki, herbata – a no tak: na początek dnia, wcześniej – rooibos. Potem trochę kręcenia się po domu, wyjście na dwór – nie było zimno, nieco siąpił deszcz. Krótki spacer po miasteczku aż do muszli koncertowej, która nieco przypomina mi jakiś wschodni ołtarz poświęcony nie-bogu – wschodni ze względu na to, że ściany tej sceny są w kolorze złota; poświęcony nie-bogu, bo nie ma tam żadnego świętego przedstawienia, obrazu czy ikony.
W ramach obiadu jak zwykle pierogi w barze przy trasie do Kłodzka.
Biwak Bohinj powoli się budzi. Osoby sprzątające wykonują swoją pracę. Zawsze ta forma osoby budzi moje wrażenie jakbyśmy byli już w dalekiej przyszłości. No, ale miałem pisać o tym, co dzieje się na kempingu, a nie zagłębiać się w problemy równościowe – chwilę jednak temu jeszcze poświęcę: odkryłem niedawno fajną piosenkę Mietka Szcześniaka na ten temat, w której można usłyszeć, że gdybyśmy wszyscy byli równi, to nikt nikogo by nie potrzebował – pewnie sporo przekręcam, ale chyba taki jest wydźwięk tej piosenki. A ta daleka przyszłość to pewnie z jakiejś książki, pewnie z „Brave New World”, gdzie nie jest wcale tak, że równościowy język wyrównuje podziały, raczej dzieli na to co niższe i to co wyższe. Przecież sprzątanie nie jest immamentną cechą danej osoby – to oczywiście żart, ale czy by nie można pisać osoby z miotłą jak się mówi osoba z niepełnosprawnością. Być może to próżne gadanie.
Miało być, co na kempingu dziś, a będzie chyba o tym, co w okolicach działo się wczoraj, a raczej co wczoraj robiliśmy. Obeszliśmy jezioro z drugiej strony i dostaliśmy się przez rzekę, las i trochę kamieni do wioski, gdzie znajduje się supermarket. Wcześniej byliśmy na lodach, przekąsce w przyulicznym barze – wtedy też zaczęło dość intensywnie padać. Wziąłem herbatę i frytki, dla reszty poszły dwa wegeburgery, frytki oraz frytki z batatów. Przestało padać, zatem zakupy: jakiś chleb, jajka, trochę goudy w kawałku, czekolada i bułki.
Droga powrotna, wzdłuż szosy, którą dotarliśmy samochodem. Chłopaki przyuważyli żaglówkę i chcieli zobaczyć, jak przybija do portu, więc wyrwali przodem, zostawili nam psa. W międzyczasie jedna z nas zdecydowała, że chce nieco pobrodzić w jeziorze, co skończyło się dość długim pływaniem. Została z nią siostra. Ja z psem wzdłuż jeziora ruszyłem za żaglówką i dotarłem do porciku w momencie, gdy już była na miejscu, a chłopaki siedzieli, obserwując ją na pomoście. Ciekawe też było przedzieranie się wzdłuż jeziora, była tam oczywiście ścieżka, ale nieco zarośnięta, a pies ciągnął do przodu. Było dość ciepło, słońce pięknie świeciło.
Po drodze, jeszcze przed przedzieraniem się na brzegu jeziora, minęliśmy kościół św. Ducha w Ribčevym Lazie, którego zdjęcie zrobiłem, myśląc, że na ścianie jest wymalowany św. Krzysztof, który niesie małego Jezusa. Zdaje się jednak, że w ikonografii św. Krzysztof przedstawiany jest z owcą. Obstawiam zatem, że to był właśnie kościół św. Ducha.
Dziś jakby niewiele mam do napisania – obserwuję u siebie spadek nastroju, początkowa euforia związana z nowym miejscem ustąpiła miejsca nieco gorszej pogodzie. Gdy wczoraj wracaliśmy z gór, padało dość intensywnie – teraz chmura unosi się nad jeziorem: nie jest to mgła, bo jezioro jest widoczne, ale teraz z mojego miejsca, gdzie piszę, prawie nie widać gór. Deszcz sprawił, że nieco się ochłodziło, ale prognoza na dziś, przynajmniej jeśli chodzi o temperaturę, jest zachęcająca; jednak wczesnym popołudniem mają być burze.
Za mną znajduje się miejsce, gdzie można zjeść własne śniadanie, przede mną restauracja. Na biwaku znajdują się dwa miejsca z prysznicami oraz toaletami i stanowiskami do mycia naczyń. Myślę, że jest tak też w damskiej części pryszniców: w męskiej znajdują się dwa stanowiska do wspólnej, rodzinnej kąpieli; w takim miejscu jest też umywalka i lustro – wczoraj więc ogoliłem się tam, wziąłem prysznic i obciąłem paznokcie. Wczorajszy prysznic wziąłem w nieco chłodniejszej wodzie, myślę, że tak zdrowiej i bezpieczniej, bo przecież niezbyt dobrze rozgrzanym iść do namiotu i spędzić w nim całą noc.
Wracając wczoraj z gór, napiłem się herbaty, nieco bardziej miejscowej, czarnej, ale nie takiej jak drugiego dnia, gdy była to śniadaniowa angielska z niezłą etykietką – tym razem čaj był nieco bardziej lokalny i droższy.
W nocy sprawdziłem połączenie do Ljubljany, z której planuję wracać z czwartku na piątek szybkim połączeniem autobusowym. Stąd do Ljubljany jedzie się około dwóch godzin, a bilet kosztuje 8,5 euro.
Obudziłem się, posłuchałem trochę Mozarta w interpretacji Yundiego, wiadomości TOK FM, spacer i znów jestem na stanowisku, aby pisać. Choć prognoza mówiła o deszczu, ten chyba w nocy nie padał, a teraz jest odczuwalnie dość ciepło, choć prognoza także zapowiadała niższą temperaturę. Według tej prognozy ma dziś padać od południa.
Wczoraj wdrapaliśmy się nad Črne Jezero na wysokości 1375 m – wcale nie tak wysoko, ale droga była dość trudna. Wiodła przez las, potem stała się nieco bardziej wymagająca, na trasie była też tak zwana przelotka, czyli miejsce, gdzie trzymając się liny należy stąpać po stalowych elementach, aby przejść dalej. Oczywiście żadnej przepaści za nami nie było, po prostu nieco obniżony teren. Ciekawy był las już bliżej jeziora, było w nim wiele paproci, a samo jezioro to iście alpejski krajobraz.
Ponieważ siostra z psem nie były z nami, gdy wróciliśmy, spotkaliśmy się na parkingu, potem były lody (ja nie jadłem). Reszta miała jeszcze ochotę chwilę popływać, więc siostra i ja zabraliśmy się za gotowanie. Na kolację był ryż basmati z ciecierzycą i groszkiem z puszki. Bardzo smaczne.
Jutro planuję wyruszyć do Ljubljany o 9:40. Na miejscu będę około południa, będę więc miał trochę czasu, aby pooglądać stolicę. Jeszcze nic na jej temat nie czytałem, pewnie zrobię to w autobusie.
Wczoraj też, po zejściu z gór, byliśmy na coca-coli, półlitrowa butelka kosztowała 3,5 euro.
Zaczęło padać. Byłem po parasol w namiocie i schowałem do namiotu ręcznik.
Nasze plany na dziś jak zwykle są uzależnione od pogody, zatem w związku z tym, że pada coraz mocniej, pewnie pojedziemy gdzieś samochodem – zresztą od czasu do czasu należy go uruchamiać, aby wzbudzić akumulator. Celem będzie prawdopodobnie Bohnjska Bistrica.
Wczoraj rano czytałem nieco o uniwersytecie według idei Humboldta. Można chyba powiedzieć, że idea ta zakładała wychowanie człowieka jako świadomego i wolnego obywatela, nie czyniła z uniwersytetu tylko kuźni kadr różnorakich korporacji – zrobiłem mały research z Gemini.
Tak naprawdę to nie miała być Słowenia, ale Norwegia lub Rumunia. I coś w tej Słowenii było z Norwegii – pogoda, a z Rumunii – krzesło.
W dniu mojej podróży do Ljubljany, siostra wspomina Maxa Fabiani, słoweńsko-włoskiego architekta i urbanistę, który kierował odbudową miasta po trzęsieniu ziemi z 1895 roku. Dowiaduję się zatem, że stolica Słowenii leży na obszarze aktywnym sejsmicznie; zaś Fabiani nie tylko odbudowywał Ljubljanę, ale także zaprojektował kamienicę i kawiarnię Café Allegri przy dzisiejszej ulicy Barlickiego w Bielsku-Białej.
Z dworca autobusowego kieruję się w stronę Starego Miasta. Tam, już bliżej informacji turystycznej, na placu Mestni trg 1 natrafiam na piękne, renesansowe krużganki. Ta kamienica to miejsce wystaw: od najstarszych obrazów po współczesne fotografie. Tam też natrafiam na krzesło – podejrzewam, że jest ono dla osoby, która zajmuje się baczeniem na odwiedzających, ale moje myśli kierują się też ku Ionesco, ku jego słynnej sztuce teatralnej z lat 50-ych ubiegłego wieku.
Kontynuuję swój spacer wzdłuż Ljubljanicy, w informacji turystycznej zaopatrzam się w parę folderów i map, trochę się cofam i idę w kierunku Zamku w poszukiwaniu jakiejś miłej herbaciarni. Do jednej z miniętych wrócę i zamówię niesamowicie mocny assam, chcę jeszcze eksplorować tę część Starego Miasta.
Trochę zmęczony decyduję się wypożyczyć rower miejski, poruszam się więc szybciej, a ludzie i miasto nabierają rozpędu. Poruszając się jakby bez celu, uświadamiam sobie, że jeszcze parę godzin i będę musiał opuścić to piękne miasto. Ogarnia mnie jakiś rodzaj smutku.
Kilka dni po powrocie na Górny Śląsk czytam w prasie o nietypowo wysokich temperaturach w Norwegii. Z podróży zostaje mi więc po szczypcie melancholii i absurdu.