Albo wzlot,
albo w przepaść

Mateusz Górniak
„Ćpun i głupek”
CONVIVO, Warszawa 2025, 184 s.


 

To bardzo dobrze napisana książka, choć pewne elementy satyry, niekoniecznie pierwszego gatunku, mogą już na początku odrzucić wybrednego czytelnika. Przypowieść o subtelnych ludziach, już za młodu zniszczonych przez prawa i, rzec by można, obowiązki neokapitalizmu, jest utrzymana w surrealistycznej konwencji, a to, co gotowi jesteśmy wziąć za kpiarski komentarz do Pisma świętego, jest nieodzownym elementem konstrukcji powieści – jednego wielkiego krzyku o ratunek dla świata ginących, a raczej zabijanych wartości.

Pisarz – autor trzeciej wydanej powieści – nie jest szydercą. Obdarzony przecież poczuciem humoru, wprowadza w narracyjne informacje elementy lekkości. Lecz to nie wszystko; będąc zawsze bardzo blisko trójki swych bohaterów, obdarza ich ciepłem bez względu na to, czy postępują uczciwie, czy uprawiają złodziejskie rzemiosło (nie znajdując, dodajmy, innego sposobu na utrzymanie się na powierzchni).

Mateusz Górniak – podobnie jak Hłasko, Iredyński, Brycht – jest urodzonym prozaikiem. Tnie słowami i ożywia wybraną przestrzeń, działa w niej twórczo, bez miar, wag i kombinacji. Jeżeli czytamy, ze Ćpun i Ryba (kobieta, jako dziewczynka pomówiona o przynoszenie pecha, wrzucona w toń została pochłonięta przez olbrzymią rybę i wyrzygana przez nią po latach) znajdują w zapuszczonym miejscu wchłaniania substancji psychoaktywnych na trybunkach (Ćpun wszystko zdrabnia) koszyk wypchany szmatami i liśćmi kapusty, a w tym koszyku leżącego Głupka, niemowlę, to wiemy, że mamy do czynienia z autorską zabawą – dzieci się znajduje w kapuście, Jonasz był w brzuchu wieloryba, Mojżesz był pozostawiony w koszyku – i tu nie chodzi ani o próbę zasugerowania prawdziwości faktu, ani, jak się rzekło, o satyrę na wychowanie w duchu katolicyzmu; słyszy się tu ryk śmiechu autora. Z czego się, moim zdaniem, śmieje Mateusz Górniak? Z wysiłków kontynuatorów postmodernizmu.

Autor fantasmagorycznymi haczykami zaczepia uwagę czytelnika w istotnych punktach konstrukcji powieści – utworu, który ani przez chwilę nie jest zabawą w literaturę. Jest literaturą, i to pierwszorzędną, świetną stylistycznie, taką, jaka ma nam dziś, w trudnych czasach, coś oznajmić.

Ryba i Ćpun wspólnie zajmują się znalezionym dzieckiem o zmiennych kolorach oczu. (Potem chłopczyk, dorastając, będzie oglądał marny świat funkcjonujący niejako na tyłach wielkiego świata). W kilka dni po podjęciu decyzji o zaopiekowaniu się dzieciątkiem „o głupkowatym wyrazie twarzy”, zostali wypędzeni przez znajomka z jego garażu („nie było dla nich miejsca w gospodzie”, rzecz jasna) i we trójkę opuścili Polskę udając się do Egiptu. Na tym – choć tylko do pewnego momentu – podobieństwo do klasycznego dzieła piśmiennictwa się kończy, wchodzimy na arenę realistycznie opisywanego świata, w którym nasi bohaterowie są ludźmi zjadającymi resztki z pańskich stołów, za odrobinę wolności płacą niepewnością nie tylko jutra, ale i nadchodzących godzin, więzieniem za wykroczenia i kradzieże, wreszcie, jak Ćpun, całkowitym brakiem samokontroli. Dramatyczne rozrachunki bohatera do niczego dobrego nie doprowadzą. Facet jest doszczętnie zniszczony wskutek nałogu, w który dał się wciągnąć możnym tego świata. Ćpun mówi:

 

Nienawidzę jebanych ćpunów. Nienawidzę, jak się ćpuny tak kurwa ćpuńsko patrzą. Nienawidzę ich ćpuńskiej mowy, poprzeciąganych końcówek, kłamliwych anegdot z puentami w nieodpowiednich miejscach i opowieści o tym, kogo się widziało, co z nim [się] ćpało i o czym specyficznie ćpuńskim gadało. Nienawidzę jebanych ćpunów, najbardziej, jak się tak kurwa ćpuńsko patrzą. (…) Nienawidzę starych, zahartowanych ćpunów – są obrzydliwi, żylaści i cyniczni. Nienawidzę ćpunów małolatów – są bezczelni i maja dobry humor. (…) Nienawidzę wysokofunkcjonujących ćpunów i nienawidzę tych zbolałych, bezdomnych, przećpanych ludzkich mend.

 

Ryba i Ćpun to ludzie dobrzy, ale prymitywni. Jako że niemowlę, które otoczyli opieką, ciągle było uśmiechnięte i nie wrzeszczało, nazwali je Głupek. Z ograniczonym zasobem słów nie mieli innego pomysłu. Mieli dla chłopca respekt, ponieważ zmieniający się zależnie od okoliczności kolor jego oczu budził w nich niejasne przeczucia, że świat i życie to nie tylko konsumpcja. Niedowierzali jednak, gdy już w szkolnych latach Głupek napomykał, że grupa malowniczych przyjaciół, z którymi jest związany, odżywia się chlebkiem bananowym, w jego, Głupka, obecności zjawiającym się na stole bez niczyich starań i wysiłków. „Tylko bez cudów – chciałoby się skwitować – cuda to nie u nas”.

Rzeczywistość przedstawiona przez Górniaka – a jest to nasza rzeczywistość – nie dopuszcza działania sił nadprzyrodzonych. Wystarczą jawne krętactwa, propaganda użycia, przyjemności, a z drugiej strony zgoda na wyrzucanie na margines osób odstających od uzurpatorskich norm, z instrukcjami, których przyjęcie i stosowanie stało się nakazem. Ćpun marzy o wyjściu z nałogu, po doświadczeniach tułactwa i krętactwa, którego przecież nie znosi, decyduje się na przyjęcie zlecenia na przewóz za granicę wyjątkowo trefnego towaru. Manewr mu się udaje, Ćpun widzi oczami wyobraźni kwotę obiecanej należności, która zapewni mu nie tylko sensowną opiekę nad Głupkiem, lecz także rozpieszczanie go prezentami, tymczasem zamiast zapłaty otrzymuje od zleceniodawcy potężny cios. Po nim następne. Zanim skona, skatowany, już wie: i na chwilkę przed zapadnięciem się w ciemność myślę, że właśnie umarłem, że Głupkowi zabili tatę.

Świat tej powieści, napisanej dobrą ręką, przyjacielską dla rodzaju ludzkiego, ze współczuciem, ale bez czułostkowości, nie jest jednak beznadziejny. Głupek, wciąż jeszcze uczeń, po ceremonii pogrzebowej ojca, nadspodziewanie nabiera sił. Jeszcze w łóżku w rodzinnym mieszkaniu, ale już wyzwolony spod opiekuńczej władzy Ryby, doznaje dziwnych, fascynujących wrażeń i wie, że nie wolno mu się już z nikim kontaktować. Przeistoczenie może nastąpić wyłącznie w skupieniu, bez świadków. Potrzebuje izolacji, tak jak potrzebuje jej akt twórczy. Po kilku dniach, myślący o jednym, a tymczasem działając mechanicznie, idzie do szkoły, ale potem nie wróci do domu. Dotrze na szczyt wielkiej góry, daleko za miastem, tam skoczy, ale nie spadnie w przepaść, lecz pofrunie… To był jego czas. (…) Zderzał się z prądami powietrza, szukał miejsca w przestworzach, był zagubiony i pijany tym zagubieniem, szczęśliwy jak nigdy. (…) Mknął jak rakieta albo spadał jak liść. Drzemał w przestworzach.

Widziano go potem wracającego do miasta. I bez wątpienia jest tak, że nazwany Głupkiem, wyjęty spod opieki uciemiężonych, zwycięża.

 

Marek Sołtysik