w kopercie było trzysta złotych i jakaś nieprawdopodobna liczba kuponów na bar, no proszę. czy dzisiaj można na poezji zarobić? zarobić na życie, to może nie, ale zarobić na poezję, na chęć na poezję, owszem, a na pewno na-chlać się, wychodzi w sumie na jedno. w każdym razie rzeczywiście na poezji można zarobić 10 godzin pracy normalnego człowieka, a w tej perspektywie to całkiem niezły wynik, moje honorarium, to nawet nie jest ono, ale może właśnie o to chodzi, żeby tak tego nie nazywać; może w tym właśnie poezja wraca do swoich korzeni, żeby zamiast srać na papier, stać w obszczanym barze i gadać do pijaków, w zasadzie czy nie tak właśnie wajdelota Halban wyśpiewał jeden z tych poematów, którymi męczy się uczniów w szkole, z jedyną różnicą, że on pił na dworze krzyżackim, ale ja chyba jednak wolę tutaj, decorum zachowane, matury się zbliżają, ale to bez związku.
wieczór można zaliczyć do tak zwanych udanych, parę gratulacji i podnieconych pytań, to chyba nigdy mi się nie znudzi, coś jeszcze mi z tego zostanie, zwłaszcza z tych kuponów na bar, wielka hojność dla współczesnej poetki. zachować jakieś słowo w tym piktograficznym świecie, wwiercić je komuś w czaszkę, wycisnąć z kogoś parę kropli łez, potem wyrzucić na ulicę w jakiejś immersyjnej bańce, chodź, pomaluj swój świat, ot, po co to robię.
wychodzę zwycięska z baru, opary deszczu na ulicy, ciche autobusy, jestem bardzo daleko, nadal gdzieś pomiędzy dwoma szklaneczkami dżinu, czyli jest dobrze. w domu czeka na mnie matka, na żółto i na niebiesko, nawet jeśli mało kto już w to wierzy, to nie ma takiego znaczenia, bo ona chyba jeszcze, a ja dopiero, tak.
***
wracam do tego baru po tygodniu, w końcu mam kupony do wykorzystania, ogromna przyjemność. wchodzę i mnie rozpoznają, ja ich nie do końca, jak dla mnie wyglądają identycznie. te same trzy dziewczyny uwijają się za barem, zupełnie nie wyglądają jak barmanki, no ale nalewają drinki i to chyba jedyne, co potrzeba. jedna zagaduje do mnie przyjaźnie przez moją szklankę, to ta, co rozkręcała imprezę tydzień temu, jednak ją pamiętam; powiedz mi właściwie, jaka jest twoja rola w tym całym slamie poetyckim? to dobre pytanie, chyba sama do końca tego nie wiem, w praktyce moja rola jest taka, że wychodzę i gadam do mikrofonu, a ludzie mnie słuchają, czyli w zasadzie to, czego każdy by chciał, no i ja oczywiście też; potem dostaję pieniądze albo kupony na bar i przez to właśnie siedzę teraz tutaj i mówię dalej, i tak to działa, może to niezbyt górnolotne, ale one są bardzo zaciekawione, wszystkie trzy zadają pytania, dżin się chłodzi, jest przyjemnie; nie wydają się szczególnie zainteresowane obsługą klientów, ale też tych klientów nie ma za dużo. uwielbiam chodzić do barów w dni powszednie, zwłaszcza od wtorku do czwartku; wreszcie przerywam, wyższy imperatyw, muszę zapalić.
studia wbrew pozorom uczą wielu rzeczy, mnie nauczyły na przykład skręcania papierosów, więc siedzę i skręcam, i popijam, a w lokalu twarze, które mnie rozpoznają, zwrócone ku małej, bezludnej wyspie moich pleców; w ich oczach mogę być czymkolwiek, ale jestem przede wszystkim czymś innym.
***
budzę się następnego dnia z kwaśnym posmakiem w ustach; cóż, można powiedzieć, że posmakowałam życie, choć smakowałam samotnie, takie chyba daje połączenie czyste życie z samotnością.
jakieś komórki immunologiczne działają gdzieś w głębi ciała, wysyłając mi niesłyszalne sygnały podwyższoną temperaturą i lekkim drżeniem rąk, trochę to żałosne, bo nie wypiłam nawet tak dużo. wbrew pozorom, alkohol wcale nie wypłukuje życia, choć cel nie czeka na dnie butelki, tylko następnego dnia na dnie kibla, do którego się rzyga; tak smakuje najczystsze życie, kto widział, ten wie, nikt nie trzyma się życia tak kurczowo, jak ten pochylony nad muszlą w konwulsjach, byleby przeżyć do końca dnia i zasnąć wreszcie spokojnie, oto cel życia codziennego w najjaskrawszej jego postaci. mnie jednak daleko do konwulsji, nie wypiłam wcale tak dużo, życie chowa się tłumione bezlitośnie przez mój układ immunologiczny, trudno, a może i dobrze, bo w ogródku uwija się moja matka i muszę jakoś wyglądać, wyglądając na nią przez okno.
życie nie zasługuje na matki, a matki nie zasługują na życie, to znaczy nie zasługują na to przejaskrawione życie, które kładzie im się na układzie immunologicznym w stanie choćby największej trzeźwości; noszą je bez winy, czasami nawet bez wina, oto pokuta za grzech bezczelnego zaistnienia, i to dwukrotnego: każda matka, z definicji bycia matką, dokonuje go co najmniej jeden raz więcej niż każdy inny człowiek, a jednocześnie one jedyne czynią to życie w ogóle zdatnym do życia. leżę rozłożona na kanapie, nie na tej, na której zawsze leżałam, na tej drugiej, gdzie zaczęłam częściej siadać dopiero jako gościni we własnym domu, nie wiem nawet dlaczego. w tle leci „Yellow Ledbetter”, Vedder jęczy coś albo o jakimś zaćpanym przyjacielu, albo w ogóle o niczym, bo jego bełkotu i tak nie da się nigdy zrozumieć; w każdym razie to dobra piosenka.
a pamiętasz, jak tańczyłyśmy do niej w ogródku, minęłyśmy się chyba wtedy gdzieś w punkcie największej rozpaczy, jaka na nas kiedykolwiek spadła, padał deszcz, Vedder jęczał, i trzeba było tańczyć, to było najważniejsze. a pamiętasz te milion innych rzeczy, matko (żółte hortensje, niebieskie niebo, zielone liście w roboczych rękawiczkach), mam wrażenie że przeżyłam ten moment już wiele razy, to znaczy ten, gdzie leżę na kanapie, myślę, że coś już przeżyłam, i patrzę na matkę: ile wspomnień jeszcze stworzy, a ile zapomni? których będzie więcej? ile stworzę ja, a do ilu będę tylko wracać? pewnie stworzę całkiem sporo, siłą rzeczy, ale jednak to zawracanie na skrzyżowaniu martwi mnie najbardziej. podobno John Pilates, ten co stworzył pilates, mówił że człowiek jest tak stary jak jego kręgosłup, co za debilne bzdury, ale może miał trochę racji, ci wariaci od ćwiczeń fizycznych zawsze mają trochę racji, niestety. człowiek jest tak naprawdę tak stary, jak jego wspomnienia, myślę patrząc na matkę pochyloną w ogródku, w którym tańczyłyśmy w deszczu, raz tylko, tyle wystarczy; pewnie i tak już nie da się tego powtórzyć bez tamtej okropnej rozpaczy.
***
dzisiaj znowu godzinę gadałam do mikrofonu, chociaż może raczej spędziłam godzinę przeplataną moim gadaniem do mikrofonu; robię to regularnie, mam nawet taką plakietkę z napisem press. wracam do domu rodzinnego tramwajem; tramwaj pojawił się dopiero, kiedy mój dom rodzinny stał się domem rodzinnym, a przestał być domem po prostu. nad miastem słońce zachodzi w oparach jakiegoś subsaharyjskiego powietrza, mówili o tym powietrzu w telewizji, a telewizja jest tylko w domu rodzinnym i dlatego teraz o tym wiem. słucham radia z internetu, cóż za kompromis starego z nowym, a może to zwykła ewolucja, rozwój, progres, jak zwał tak zwał, jak ten tramwaj do tego domu, stare z nowym, stary zachód nad starym niebem, a ja spoglądam przez nowe okno. kiedyś fotografowałam to niebo z kładki nad ulicą, bo nie miałam balkonu na piętrze; jedyne okienko na zachwyt, ta kładka, dla mnie uziemionej grzecznie w domku szeregowym; teraz kładkę rozebrali, żeby położyć tory tramwajowe, stare nie lubi się z nowym, a ja nie lubię się ze starym, czekającym w domu (szeregowym bądź rodzinnym). w radiu leci znajoma piosenka, a ja odnoszę wrażenie, że ten moment jest ważny, czasami się tak wydaje, zwłaszcza w drodze, pomiędzy, kiedy uczymy się patrzeć, choć może po prostu wolimy od czasu do czasu upewnić się, że to wszystko w ogóle jest jakoś ważne, po to są nam znajome piosenki i drogi, kiedy tak naprawdę nie jesteśmy nigdzie, chociaż przez pół godziny nie mamy skonkretyzowanego miejsca pobytu; wtedy to, czego nie ma, momentalnie ważnieje, waży się przez swoją nieobecność, chyba o to chodzi; ważne, że chociaż wtedy.
***
zostało mi jeszcze parę kuponów na bar, wracam w kolejnym tygodniu, teraz mam więcej czasu. rozpoznają mnie, zagadują, ja zamawiam, wiesz, naprawdę nie wiem jak to się stało, z tą poezją, tak mawiam, ciągle mówię, zamówię jeszcze kolejnego. siadam na zewnątrz, tu chyba nie chodzi nikt kogo znam, dzień powszedni, stare z nowym, żółte z niebieskim, plecy w barze, pamięć z zapomnieniem; słowo w przestrzeni, wiesz, to w zasadzie tylko zwykła fala mechaniczna wyartykułowana przez niezwykły aparat mowy, rozchodząca się koliście poprzez drgania powietrza z prędkością 343 metrów na sekundę, to słowo. kiwa głową, chyba po tym traci zapał do rozmowy, naprawdę mogę być czymkolwiek, rozparta wygodnie z papierosem przy szklaneczce dżinu za pół ceny. ile stworzę, a ile zapomnę? wiesz, ja tak naprawdę pamiętam wszystko, bo zapominanie to tylko pamięć o czasie, o fakcie przemijania. dzisiaj wrócę chyba trochę później, albo właśnie wcześniej, w każdym razie dzisiaj nie do domu rodzinnego, tylko jadę do siebie.