Początki


 

1. [W Chicago]

 

Wysiadłem z metra i nawet nie zdążyłem się jeszcze rozejrzeć za lotniskiem, a tu już – winda. Już mnie wiezie, do góry, lotnisko siłą rzeczy musi znajdować się wyżej. Wysiadam – wózek. Wyraźnie przez kogoś porzucony, stał krzywo w korytarzu. Sprawdziłem, czy aby kółka mu się kręcą, i szybko łup na niego swoje graty. Zmieściły się. Z wózkiem od razu weselej. Bo pożegnawszy przemiłych państwa G., którzy mnie gościli, wpadłem od razu w ponury, pełen obaw smutek.  

W Chicago metro dowozi cię aż na samo lotnisko. Wysiadasz z wagonu metra i wsiadasz do windy. Wysiadasz z windy i masz przed sobą wózek, na który natychmiast zrzucasz wszystkie swoje graty. Jedziesz z wózkiem, niestety wózki nie jeżdżą po schodach. Szukasz windy i jesteś jak ci, co na wózku. Z tymi na wózkach jedziesz windą, a to, co na wózku, jest teraz ważniejsze od ciebie, o tego pomyślny dojazd się troszczysz całym jakby sobą. I nagle zrzucasz to na taśmę, niech się inni. Nagle jesteś leciutki i zdolny polecieć byle gdzie. Nagle masz mnóstwo czasu i tylko jedną płytę w discmanie, Knappertsbusch, kto by dziesięć lat temu pomyślał, że za dwanaście lat będziesz słuchał takich starych trzeszczących, przez słuchawki. Facet o twarzy buldoga, z loczkami na głowie, pięć dolarów kosztował, podobnie jak cała ta reszta, co już jest ładowana nie wiadomo do czego. Najpierw rogi, a potem wiolonczele. Znów rogi. Obój. Małżeństwo naprzeciwko, ona „Chritmas Train”, a on „Christmas Thief”, czytają. Już listopad, istotnie. Pora wsiadać, lecimy. Chicago w chmurach, chmury.

Kupili mi tanie linie, whisky za pięć, i tak dobrze, że nie przyjąłem poczęstunku. Lecę już od godziny, ale czas płynie podwójnie, chybcikiem zapada zmrok, z mroku wychodzą światła i jest ich tysiąc, na całej ziemi nie ma skrawka ziemi, nagle woda i my w tę wodę, w ostatniej chwili łapiemy kawałek lądu i to już. Po lądowaniu nikt nie klaszcze, zwykłe po prostu lądowanie, Knappertsbusch skończył się w połowie drogi, potem Klemperer z otworka w poręczy, marne odbicie Mrawińskiego, ale dobre i to; potem wysiadam w rękaw i no proszę, już przy walizkach Artur, nie mam walizki, mam plecak. W kurtce od Saint-Laurenta za sześćdziesiąt, opowiadał mi o niej przez telefon, srebrna, w taniej odzieży to drogo, wygląda całkiem szykownie, na głowie czapka. Daję mu torbę z płytami i zaraz do autobusu, ale poczekaj, mówię, zapalę sobie papierosa, więc palimy i autobus odjeżdża, ten nasz.

Wesołą miałem podróż, mówi Artur, kierowca akurat już zjeżdżał do zajezdni, do domu się śpieszył, na kolację, więc co przystanek, to dowcip. Murzyn?, pytam. Nie, biały. W Chicago to rzadkość, mówię, nie pierwsze faux pas i nie ostatnie. Jedziemy przez Harlem, tu czarni mają swoje bary, swoje teatry, mówi Artur, tu mieszka Wayne. To światła Bronxu, nie jedź nigdy na Bronx, tam strzelają. Wiem, widziałem na filmie Bączyka. Kto to Bączyk? A kto to Wayne? Patrzę na twoje palce, mówi, i to już nie te palce, nabrałeś ciała. A ja wyglądam teraz tak, ściąga czapkę, ogolił się na łyso, ukrył w ten sposób łysinę, tak się to teraz robi, bardzo dobrze. Wysiadamy jak gdyby byle gdzie, to nasze gejowskie miejsce, mówi, tutaj siadywał Łukasz, tu przesiadują czarni, a gdzie ja przesiaduję, tam zaraz pójdziemy na piwo. Tutaj majtki skórzane, tutaj z falbankami. Dość już mam majtek, mówię, nakupiłem sobie. No to sobie zapalmy, mówi, bo tam w środku nie wolno. Palimy, dookoła pełno czarnych ciot. Nawoływania, cmoki. Albo nie wchodźmy, mówi, głupio tak z tymi bagażami. No głupio, zgadzam się. Głodny jestem.

To jest path, mówi Artur, tutaj zawsze wieje. Wieje jak diabli, wsiadamy i jedziemy, już jesteśmy na miejscu. Nie będę mógł zjeść z tobą kolacji, mówi, więc sobie zapamiętaj, tu jadłodajnia i sklep. Całodobowy. A tu wyjście. Idziemy półkolistym zjazdem dla tych, co na wózkach, a potem koło stacji benzynowej i już ulica Magnolii, bliziutko. Jeszcze po drodze sklep z piwem, całodobowy. A to, jak ci się podoba? Twój dom? Mój. Bardzo ładny. Zielony, z desek, z wykuszami. Wchodzimy, skrzypi. Drugie piętro. W środku, jak to zazwyczaj u Artura, żeby tylko przytulnie, a ciasno i duchota (zapaszek ten sam, ten sam!), pełno małych mebelków, służących nie wiadomo do czego.

Ale się duszno zrobiło, mówi Artur, przewietrzymy. Biega po całym, otwiera wszystkie okna, które są dwa. Zauważ, że jak nigdy nie wietrzyłem, tak teraz wietrzę. Człowiek się zmienia. Teraz sobie zapalmy szybko i już pójdę, zaraz już muszę iść, bo zaraz Guillermo kładzie się spać. Ja też kładę się spać najpóźniej o dziewiątej, a jeszcze muszę doliczyć dziesięć minut na dojście.

To on tu bardzo blisko gdzieś?

Dla mnie to jest daleko, w dodatku pod górkę. Z tą moją nogą. Specjalnie się tu przeniosłem, żeby mieć bliżej do pracy i na metro. Za metro płacisz od razu, nie kupuj biletu, musisz mieć dwa dolary, przy wejściu jest do nich taki ten, wkładasz i on cię wpuszcza. Chyba że dużo będziesz jeździł metrem, to kup sobie kartę, wtedy masz jeden darmowy przejazd, jak kupisz dwadzieścia. Ale nie wiem, czy tyle będziesz jeździł.

No jak to, a do miasta stąd? Przez rzekę?

Do miasta stąd nie jedziesz metrem, tylko pathem. Mówiłem ci przecież, że to jest path, nie metro. Metro jest obsługiwane przez Nowy Jork, a path przez New Jersey, to dwie osobne firmy, musisz osobno płacić. Na path kup sobie kartę, jutro pokażę ci, gdzie jest automat, albo ci kupię, bo kartą trzeba płacić. Masz swoją kartę? Naprawdę? To kup sobie sam. I jedno zadanie poważne cię jutro czeka, dorobisz klucze. Jak teraz pójdziesz do sklepu, to naprzeciwko zobaczysz, jest punkt. Jutro spotkajmy się na Manhattanie, na skrzyżowaniu Szóstej i Trzydziestej Trzeciej. Albo Trzydziestej Czwartej. Herald Square. Tam jest Manhattan Mall, pod Mallem stacja patha. Ale najlepiej wysiądź przy czternastej i przejdź sobie Piątą albo Szóstą, zobaczysz miasto, pewnie masz ochotę. Tam w sumie nic ciekawego, ale masz cały widok. Zwiedzanie zostaw na weekend, to razem pozwiedzamy. Bo w tygodniu to raczej nie będzie kiedy, o, chyba Guillermo, już się chłopak stęsknił. Tak tak, przyjechał, chyba dobrze, chyba zadowolony. Nie byłem u lekarza, musiałem go odebrać. LaGuardia, tak, autobusem. Chcesz sobie z nim pogadać?

Podaje mi telefon, głos gruby, męski. Cześć Guillermo, mówię. Inaczej sobie wyobrażałem głos Guillerma, i zresztą słusznie. To nie Guillermo, to Wayne, szeptem do mnie Artur. Gadam przez chwilę z Waynem. Całkiem przyjemnie; widziałem, ładnie tam; chyba zmęczony, musiał mi nieść torbę; nie byliśmy nawet na piwie. Nie byliśmy na piwie, bo sam nie chciałeś wchodzić, Artur odbiera mi słuchawkę, jest wściekły. Co tam, kochany, jak się masz?, chyba zadowolony, autobusem, dobranoc. I ja tutaj, nagle sam, idę do tego sklepu, a sklep zamknięty od dwudziestej drugiej, Artur tu nigdy nie był tak późno, w tym drugim zamawiam sobie pizzę, jem, o pięć minut za długo, bo od dwudziestej trzeciej zamykają wyszynk, piwa już nie ma aż do rana. Wracam do domu rozdygotany, sam, kładę się tam, gdzie jest łóżko.

Następny dzień, dojazd okazał się jak po maśle, widoki też. Ten ich wysokościowiec pierwszy, najmniejszy, teraz jako relikwia. Wszystko reszta go dusi, matłaczy, mnie też. Murzyni na każdym rogu, z biżuterią, po chwili już mam ich dość. Dochodzę do tego rogu, jest Artur i jest Guillermo, zwyczajny facet z Trynidadu. Ma dobrą pracę, lepszą niż ma Artur, wsiadamy w path, jedziemy. Jak tam komputer, pytam. Będziesz musiał pojechać do Wayne’a, mówi, on ma monitor i klawiaturę.

 

 2. [Kiedy wyszedłem z łazienki]

 

Kiedy wyszedłem z łazienki, Tobek był tuż po rozmowie z Łucją i nawet pozdrowił mnie od niej, co demonstracyjnie puściłem mimo uszu i kazałem mu natychmiast zrobić w punktach zarys scenariusza, żebyśmy wreszcie wiedzieli, gdzie są te miejsca niepewne, uniemożliwiające pchnięcie roboty dalej. Wciąż byłem rozzłoszczony, a nawet jeszcze bardziej, bo pod prysznicem myśli kumulują się i puchną. Ten jakoś dziwnie grzecznie wziął się do roboty, a ja usiadłem i zacząłem tak jakby czytać nową książkę Julii, choć te wiersze dość nieprzyjemnie zlewały mi się w jedno, może zresztą tak właśnie miało być. Scenariusz okazał się rzeczą zaskakująco prostą, sam już nie pamiętałem tych wszystkich motywacji, a Tobek nakreślił je swobodnie i od ręki, jak gdyby cały czas w tym siedział, myślał o tym. Jakoś dziwnie wzmogło to moją niechęć do niego, bo skoro tak, to czemu wciąż tego nie skończył, tylko mnie zwodzi jakimiś tam niepewnostkami? Przeszliśmy do przepisywania Miecia, ale tu wzięło mnie straszne ziewanie i po dwóch kartkach stwierdziłem, że muszę się zdrzemnąć niestety, na co Tobek, że chyba już dziś pojedzie do Mikołowa, co odebrałem jako złośliwość wymierzoną w nasze wcześniejsze plany, przesadnie do tych planów przywiązany, miał być wesoły dzień, tymczasem lawinowo robi się z niego dzień smutny, trudny i nieporęczny, przeznaczony do samodzielnego rozegrania, co zawsze bardziej męczy i zagraża. Na razie rozebrałem się i poszedłem spać, Tobkowi każąc iść rozmienić tę stówę, co mi ją Irek wczoraj dał na przechowanie, żeby nie zgubić, a ja mu za to dychę na nocne wydatki. Więc dycha z tego była moja, w sam raz dla Tobka na bilet. No, wcale nie w sam raz, bo zaraz zażądał dwóch, które mu zresztą dałem, a konto zarobku z Zielonej Sowy, który nadejdzie na święty Nigdy albo wcale. W łóżku naszły mnie jakieś rojenia, apokaliptyczne, że ten nasz związek nie ma już racji bytu i raczej prędzej niż później szlag go trafi; na to nakładał się Tobek, domagający się pożegnalnych przytulań i zapewnień, że go kocham i to jak bardzo, a ja akurat kochałem go niezbyt bardzo, prawie wcale.

Miłość wróciła zresztą natychmiast ledwo zniknął za drzwiami ze swoją białą torbą, w mieszkaniu zrobiło się nie luźniej, tylko pusto, nawet już miałem zamiar odwoływać go telefonem z drogi na stację, ale się w końcu wziąłem na rozsądek i pomyślałem o tych wszystkich dziełach, co je tutaj zrobię w spokoju i pod nieobecność. Nic oczywiście nie zrobiłem, znalazłem tylko na podłodze mikrokasetkę i już się ucieszyłem, że to ta brakująca trzecia partia rozmów z Henrykiem, ale był na niej tylko wywiad z Miho, dobre i to, pozwoliłem sobie na chwilę wspomnień i trzeba było już wychodzić.

Koło Hotelu Wyspiański jakiś zagraniczny dziadek awanturował się o coś z kioskarką, sam byłem w nastroju awanturniczym, pokłóciłbym się z każdym o cokolwiek, z tego wszystkiego kupiłem sobie papierosy w tym kiosku i zaraz jednego zapaliłem. Kiedy doszedłem na Szczepańską, stary Bereś akurat wytaczał swój „romantyczny” wózek z Muzeum Wyspiańskiego, właściwie robił to ktoś inny, anonimowy, on tylko szedł, trzymając się pojazdu ręką, jak gdyby wspierając się na nim, miało to swoją moc; w tym samym momencie zadzwonił Jankowicz, zaprosił nas na swój ślub, na wesele, na wieczór kawalerski

 

3. [Spóźnialski]

 

W nocy Perez („nawet nie po butelce wina”) zapragnął seksu ze mną, więc zasypiałem pełen dobrych i przyjemnych myśli. Rano zgarnąłem się szybko, odebrawszy wprzód mamie przywilej przeszkadzania i robienia śniadania (zjadłem kawałek placka, w sam raz na tę porę), wypuścił mnie tato, z Bogiem, z Bogiem. Na przystanku pijany facet przechodząc zerknął na mnie, więc pomyślałem, że może to jakiś mój kolega z podstawówki i odpowiedziałem na jego „cześć”. Ten podszedł do mnie, podał mi grabę i „ej ty, młody!”, skinął na jeszcze jednego, siedzącego na ławeczce. Ten podszedł wyraźnie rozzłoszczony, a wtedy pijak do nas: „widzicie tego faceta?” (stał taki w swetrze, przed sklepem) „to jest ORMO, chłopaki!” – po czym ruszył biegiem wprost na tamtego, jakby go chciał staranować, ale w ostatniej chwili wpadli sobie w ramiona i uściskali się. „Młody” wrócił na ławkę, dosiadło się do niego jeszcze paru, licealiści, niezbyt urodziwi, jak to z Grabowa. Sam się do nich zaliczam, nota bene, pomyślałem. Podjechał autobus, wsiedliśmy, ruszył. Nagle prr, ktoś przebiega przed maską, drzwi otwierają się z sykiem, wskakuje chłopiec z długimi włosami, nagle śliczny. „Można?” – i już siedzi koło mnie, stanowczo dociskając swoją łydkę do mojej. Początkowo na moment straciłem dech, a potem wpadłem w miłe rozmarzenie, bo w co niby innego miałem wpaść. Uczył się z kartki o różnych typach pamięci RAM, z których najbardziej podobał mi się oczywiście SRAM. Skoro on mieszka w Grabowie, myślałem sobie, to może warto by się tu przenieść z powrotem, tylko ze względu na niego, przynajmniej jakiś romantyzm by w tym był. Ale nie odezwaliśmy się do siebie przez całą drogę, tylko kiedy wysiadłem przy Partyzantów, obejrzał się za mną przez szybę i pojechał dalej.

Na dworzec trafiłem tym razem bez problemu, parę minut przed odjazdem wcześniejszego pociągu, więc kupiłem na niego bilet i pobiegłem na peron, bo głupia baba w głośniku stwierdziła, że „odjeżdża”. W pewnym momencie coś jakby skrzypnęło, poczułem dziwną lekkość i jakimś cudem schwyciłem spadającą mi z ramienia torbę, tę piękną od Sisleya. Zaraz przestała być piękna, zmieniła się w ciężki klamot do noszenia oburącz. Co teraz, kuśnierz? W Toruniu? Ale jak oddam do kuśnierza, to mi potem nie wezmą do reklamacji. Poza tym trzeba by było wszystko z niej wyładować, i gdzie, do reklamówki? Tak myśląc i trochę przysypiając dotarłem do Poznania, gdzie nadal główną bohaterką była torba, więc zamiast iść poszukać czegoś do zjedzenia, usiadłem z nią w poczekalni i oglądałem jakieś gówno w telewizorze. W którym zresztą parę nocy wcześniej leciało „Zeszłego roku w Marienbadzie”, więc też nie mam co aż tak bardzo na ten telewizor narzekać. A potem nadjechał pociąg i do niego wsiadłem, po czym natychmiast przeładowałem wszystko z jednej torby do drugiej i na odwrót, dzięki czemu rolę torby podręcznej zyskała torba z lampartem. Zmieniłem też koszulę na koszulkę, bo nagle zrobiło się strasznie gorąco, wbrew prognozom, i zresztą ta koszula w grochy przestała mi jakoś pasować do spodni. Potem przez całą drogę czytałem Miecia, a gdy nastąpił sen Artura, byłem już w Toruniu.

 

Na peronie był Szymek, Gdzieś już pana widziałem?…, wszystko to już widziałem, ten peron i ten dworzec, oblazłe wspomnieniami, niedzisiejsze, a taki sam mur, czy nie jest przypadkiem w Szczecinie? I który z nich wspominam, kiedy myślę o takim murze? siedzeniu przed nim? z kim? Właściwie chciałbym, żeby ta historia sama się teraz napisała, tak jak i sama się wydarzyła. Albo też żeby w ogóle nie wydarzała się. Tymczasem Szymek bierze moją torbę (tę bez paska) i idziemy szukać skrytek, a potem ja idę rozmienić piątala, a on pilnuje toreb i laptopa. I kupujemy bilet w kiosku z „żówkami” (teraz właściwie już „ówkami” po prostu) i jedziemy do Rafcia, co przez domofon mówi nam, że go nie ma w domu.

[Teraz mały skok w teraźniejszość: diskman grający op. 106 w wykonaniu Judiny nagle rozedrgał się i drga już tak od kilku minut, otoczony przez najzupełniej nieruchome przedmioty. Przechodzą mi po plecach ciarki, ale miękkie, jak gdyby przyjacielskie. Zatrzymany palcem przestał drgać i już nie daje się rozedrgać na nowo.]

Chciałem przeskoczyć dość spory kawałek czasu i udało się. Teraz siedzimy w OdNowie z Bartkiem, Romkiem i Sarną, i jakimś Jasiem, który niebawem definitywnie zniknie, jest czytanie Karola albo Eugeniusza, i nawet słucham z uwagą, ale gdzieś w rogu sceny miga mi Michaś z jakimiś kablami albo gitarami i od tej pory już wiem, że za nim się będę rozglądał, następny raz go widzę, jak już idziemy do kanciapy, po dyskusji („Poezja jako Terapia?”), on gdzieś w dole, za kratą, wołam go raz i drugi, w końcu słyszy, podnosi wzrok i „Aadam!”, rozpromieniony, „spotkamy się po koncercie!”. A potem nie idę na ten jego koncert, bo gadam z Pawłem Tańskim i piję wódkę.

 

4. [Wielka Sobota]

 

Poranek bardzo ładny, ostre słońce i prawie mrozik, wstałem bez trudu (duszki obudziły mnie parę sekund przed sygnałem telefonu), wykąpałem się, spakowałem, ty to masz tempo, powiedziała mama, czekająca na mnie w kuchni razem ze śniadaniem. Jak mnie nikt nie denerwuje, to mam, powiedziałem, zjadłem trzy śledzie i nie ruszyłem zimnych nóżek, jakoś tak przed podróżą wydały mi się niebezpieczne. Placka weszły do torby dwa duże kawałki, więc mama była zadowolona, pożegnałem się z rodzicami całkiem miło i nawet zrobiło mi się trochę smutno, że tak ich zostawiam na święta, w tym korytarzu wydali mi się malutcy i pognębieni, no dobra, nie będę się tutaj wdawał w rozważania moralne, dość że mnie wtedy z jednej strony zajmowały, a z drugiej cieszył ten piękny poranek, który, jak już wspomniałem. Na dworcu żywego ducha, tylko pani z kiosku kokosiła się w kiosku. Po dziesięciu minutach czekania na autobus pojawiła się pani od totolotka i postawiła przed dworcem baner ogłaszający kumulację: „około 6 milionów”. No, chyba tylko Baran grałby w totolotka tak przy Wielkanocy, pomyślałem. Po dalszych dziesięciu minutach stało się jasne, że autobus nie pojedzie, uznał ten dzień za „święto”. Nie powiem tutaj, jak go nazwałem w myślach, bo byłoby to nudne. Wyjąłem tylko telefon i zadzwoniłem do mamy, że wracam, żeby ich nie zaskakiwać nagłym przyjściem. No dziecko, wiedziałam!, zawołała do słuchawki, właśnie miałam do ciebie dzwonić, jak zadzwoniłeś.

Taty już jakby nie było, więc usiadłem z mamą, która przed telewizorem jadła śniadanie i lekarstwa. Weź no przełącz, powiedziała, podając mi pilota, bo na ekranie pojawił się znienawidzony przez nią prezenter, Tomasz Kammel. Przeprowadzał akurat wywiad z Piotrem Rubikiem na temat jeżdżenia motocyklem. Rubik miał na sobie strój motocyklisty i trzymał kask pod pachą. Od kiedy dobrał sobie to drugie „m”, zrobił się taki jakiś okropny, że nie wiem, nie mogę na niego patrzeć, dodała mama. Przełączyłem na dwójkę, gdzie leciał francuski film o Jezusie, kukiełkowy. Jezus-superbohater, wyrywa Marię Magdalenę z rąk strasznych Żydów w chałatach i jarmułkach. Przypomniało mi się, jak parę dni temu powiedziałem w metrze Michałowi, że ci Żydzi najwięcej sobie napytali biedy tą swoją modą. Ja to im dłużej żyję, powiedziała mama, tym coraz mniej rozumiem, jak to z tym jest, że Bóg, który jest Bogiem, wysyła Pana Jezusa, który też jest Bogiem, i teraz ten sam do siebie modli się „o Boże”? Boskość, pomyślałem, emanacje boskości, formy przejawiania się boskości, procesy wewnątrzboskie, mnożenia się i dzielenia, fluktuacje osobowości i nieosobowości, wszystko to zaczęło mi pęcznieć w zaspanej głowie, nie podoba mi się ten film, powiedziałem i przełączyłem na program, gdzie stara baba nieuczesana, z worami pod oczami na pół twarzy, jak to mówią, i teraz właśnie jakby na potwierdzenie tej tezy pokazano ją w telewizji, wypowiadała się na temat terapii uzależnień. Ta to już swoje w życiu wypiła, stwierdziła mama na jej widok, jak nie dzisiaj rano, dopowiedziałem, bo wielką już miałem ochotę na piwko, po dwóch dniach zupełnej abstynencji.

Jak drugi raz wychodziłem na autobus, tato akurat wracał z mlekiem, pożegnaliśmy się powtórnie. Słońce nie świeciło już tak ładnie jak przedtem, niebo zaczęło zaciągać się chmurami, które gonił wiatr. Na dworcu nadal żywego ducha, nie mówiąc już o jakimkolwiek autobusie, tylko faceci grający w totolotka mijali się w drzwiach, wygłaszając sentencje typu: może szczęście mi dzisiaj dopisze parę zer na koncie, może uśmiechnie się do mnie Fortuna przy tym święcie. Całkiem w guście Barana, pomyślałem. Wyobraziłem sobie Kasię Fortunę, jak tam stoi i się uśmiecha do wszystkich tych starych dziadów. Autobus wciąż nie nadjeżdżał i już zacząłem godzić się z myślą, że może jednak zostanę, zadzwonię do Pawełka, Miho i Michała, zrobimy w Grabowie punkt zborny, mama będzie uszczęśliwiona, mogąc wydać obiad dla pięciu osób, a Michał jakoś rozpuści się w tym tłumie i może obejdzie się bez histerii, a do prezentacji tak czy owak dojdzie. No, nawet zacząłem się uśmiechać do tej myśli, potem pojedziemy wszyscy na Palaty, na tę pedalską imprezę, i może będzie tam fajniej niż mogłoby być w Warszawie, pomyślałem, tymczasem jednak rozległ się huk i warkot, na plac manewrowy wjechał z impetem autobus, a ja, cóż było robić, wsiadłem.

W Kaliszu przyszło mi spędzić całe trzy godziny, bo PKP zmieniło rozkład, miałem jednak nadzieję, że siądę tam sobie w jakiejś pierwszej lepszej knajpie, zamówię piwko, coś popiszę, poczytam, i w ten oto sposób czas ten dość bezboleśnie minie. Z dzieciństwa pamiętałem, że zaraz koło dworca była droga, elegancka restauracja Barbara i Bogumił, mógłbym tam nawet coś zjeść. Zastałem smętne ruiny, imiona państwa Niechcic sterczały jeszcze nad gzymsem, ale zszarzałe i podziurawione, jakby ktoś do nich strzelał, no i firmowały jakieś sklecone bez ładu i składu „centrum” handlowo-usługowo-medyczne, oczywiście całkowicie wymarłe. W hotelu Orbis obok zamkniętego na cztery spusty baru pysznił się Salon Masażu, oferujący liczne przedświąteczne promocje. Ruszyłem Górnośląską w stronę centrum, wiatr wiał mi w plecy, a przede mną sunęła niebem wielka granatowa chmura, z której leciało coś w rodzaju śniegu. Idący mi naprzeciw ludzie z koszyczkami byli tym czymś obsypani, jednak podążając za chmurą bez zbytniego pośpiechu, wciąż można było znajdować się w zasięgu słońca. Ludzie (w zasadzie były to same kobiety bądź rodziny z niemowlętami w wózkach – mężczyzna z koszyczkiem zostałby zaraz wzięty za pedała) szli najwyraźniej do „nowoczesnych” kościołów osiedlowych, stojących w sąsiedztwie dworca – zwiedziłem je kiedyś obydwa, w ósmej klasie podstawówki, przy okazji konkursu polonistycznego albo matematycznego, w którym zabrnąłem aż na etap wojewódzki, robiły wtedy wrażenie. Z samego konkursu nic a nic nie pamiętam, chyba nic na nim nie wygrałem, za to pamiętam, że potem pani Alusia Dębska zamieszała sobie herbatę moją łyżeczką, co wydało mi się wtedy czynem zdumiewającym.

Doszedłem aż do cmentarza i nic, czynne były wyłącznie solaria, baba z worami opowiadała o uzależnieniu od nich i na terenie Kalisza najwyraźniej jest to faktem, upijanie się zostało wyparte przez opalanie się, obydwie te czynności mają zresztą na celu polepszenie nastroju i tylko efekty uboczne bywają nieco inne, aczkolwiek też porównywalne. Pewną moją nadzieję wzbudził lokal Kalmarek przy Cmentarnej, zajrzałem tam, bo był otwarty, powitała mnie jednak karteczka REZERWACJA i niezbyt przyjazny rzut oka dwóch kelnerek, najwyraźniej tuż po wizycie w solarium, zacięcie dyskutujących z „tłustawym jegomościem” obwieszonym złotymi łańcuchami i smagłym już raczej z natury. Zanosiło się najwyraźniej na jakieś cygańskie wesele, nie bez kozery zresztą, bo przecież rzadko się zdarza, żeby Wielkanoc była w marcu, no i głupi byliby wszyscy ci nowożeńcy, gdyby nie skorzystali z takiej okazji. Bo w nazwie kwietnia litera R jest niestety tylko po angielsku.

Wróciłem drugą stroną ulicy, zostawiając chmurę jej losowi, jednak i światło słoneczne zrobiło się jakieś zimne, niezbyt miło szło się pod ten wiatr, z ciężką torbą na ramieniu. Trafił się jakiś sklepik, w którym kupiłem trzy piwa Książ, wywołujące wspomnienie mieszkania przy Blichu. Z piwami siadłem na osłoniętej od wiatru ławeczce dworcowej, niestety w cieniu. Otwarłem pierwsze i natychmiast pojawił się skądś ponury dresiarz, budzący postrach i zaniepokojenie. Przyjrzał mi się uważnie, doszedł aż na sam koniec peronu, po czym wrócił, znów mi się przyglądając. Oby tylko nie postanowił się dosiąść, pomyślałem i powstrzymałem się przed zapaleniem papierosa, bo to byłby najlepszy pretekst. Poszedł dalej, w stronę zabudowań jak gdyby fabrycznych, przed którymi stało kilka starych autobusów i dolatywał stamtąd odgłos jak gdyby próby amatorskiego zespołu rockowego. Papieros i piwo, nareszcie, co za rozkosz. Wysłałem esemesa do Michała, że siedzę przed dworcem, piję Książa i zaraz umrę z nudów. Odpisał, żebym uważał na smerfy, w tym samym momencie zza autobusów wyłonił się majestatycznie radiowóz, schowałem piwo do reklamówki z dwoma pozostałymi i zasłoniłem torbą. W sumie przecież i tak by nie wjechał na peron, ale cała przyjemność prysła, zrobiłem się podejrzliwy, przed każdym łykiem musiałem się rozejrzeć, w dodatku z budynku dworca zaczęli wychodzić jacyś ludzie, bynajmniej nie na pociąg, tylko do toalety, która, jak się okazało, była tuż koło mnie. Dopiwszy piwo, sam z niej skorzystałem (siedział tam facet pobierający złoty pięćdziesiąt za sikanie), po czym nie otwierałem już następnego, tylko oddałem się czytaniu gryzmołów naściennych, których było wyjątkowo dużo, ale niestety wszystkie nudne jak smok i rozwijały ideologię palenia trawy, z wyjątkiem wpisu trzech odważnych dziewczyn, które wyznawały, co piją: jedna siki swojego chłopaka, druga jego spermę, a trzecia własną ciotę.

Kiedy pociąg był już zapowiedziany, zadzwoniła Anuszka. Jakby nie mogła wcześniej, to byśmy sobie pogadali. A tak, to jej wątpliwości dotyczące romansu z Wodzem utonęły w świstach elektrowozu i buczeniu otwierających się drzwi rozsuwnych. Wsiadłem, usiadłem, otwarłem następne piwo i zaraz wzięło mnie spanie. Nie mogłem spać na torbie, bo placek i kaszanka, więc zdrzemnąłem się byle jak, na siedząco, śniły mi się jakieś ruchome mandale czy też fraktale, a to przez słońce, które w nagłym napadzie ożywienia świeciło mi prosto w oczy. Obudziła mnie rozmowa dwóch chłopaków, z których jeden już właśnie miał wysiadać i zwierzał się drugiemu, że to jego pierwsze święta z rodziną od półtora roku, z czego się domyśliłem, że jest w wojsku. No tak, ja też pierwszy raz z rodziną, z Michałem i Iriną, pomyślałem i zażyczyłem mu wesołych świąt, bo jakoś tak wyszło na to, że skoro jedziemy w jednym wagonie, to znamy się i kolegujemy.

Dopiłem piwo i już zaraz była Łódź. Wysiadłem i usłyszałem wołanie: Babciu, babciu! – okazało się, że źle zapowiedzieli nasz pociąg i wszystkie osoby oczekujące na swoich bliskich stały na sąsiednim peronie. Babcia dostrzegła wnuczkę, pobiegła do tunelu. Rozejrzałem się za Skolasem, ale nie było go, co zresztą dało się przewidzieć. Gdzie jesteś, babciu? – wysłałem mu esemesa i wyszedłem przed obiekt, aby rozejrzeć się za jakimś barkiem, gdzie moglibyśmy na godzinkę usiąść. Oczywiście bez skutku, bo wszystkie punkty gastronomiczne zrobiły już sobie wolne, trudno im się zresztą dziwić, sam na ich miejscu postąpiłbym dokładnie tak samo. Po paru minutach zadzwonił telefon, odezwały się w nim straszne trzaski i hałasy, to Skolas jadący tramwajem postanowił mnie zawiadomić, że już jedzie. Byłem już trochę tipsy, więc nie zezłościłem się bynajmniej, tylko zapaliłem papierosa i jąłem studiować plan komunikacji miejskiej, który był tam zawieszony; trzeba przyznać, że Łódź jest pod tym względem ogromnie skomplikowana, oczywiście nie dla kogoś, kto mieszka w Łodzi, jak na przykład Skolas, który już po chwili pojawił się z miną nieco skruszoną, bo nie wiedział, w jakim nastroju mnie zastanie.

I jak tam, wszystko u ciebie dobrze? chłopak? praca?, zaskoczył mnie pytaniem. Chłopak tak, praca już nie, odpowiedziałem. Oj, to niedobrze, zasromał się Skolas, bo właśnie chciałam cię pytać, czy byś mi nie załatwił w tej Warszawie jakiejś roboty. Robotę to bym akurat znalazł, powiedziałem entuzjastycznie, bo bardzo spodobała mi się perspektywa Skolasa w Warszawie, a zwłaszcza pracującego w mojej rodzimej agencji. Właśnie dzwoniła żona Pawła, że chcą mnie z powrotem, a to znaczy, że szukają. Pracowałabyś z nią i z moim kolegą Witkiem, tam nawet chyba jest spokojniej niż u Pawła, bo on to podchodzi do reklamy z pasją i chce, żeby wszyscy tak samo. A ty oczywiście nie?, domyślił się Skolas, i to dlatego cię zwolnili? Właściwie tak, mówię, zwolnili mnie, bo zasnąłem na zebraniu. Jak to zasnąłeś?, Skolas już podejrzewa coś śmiesznego. No zasnąłem, i co gorsza, zacząłem chrapać, tylko mnie coś takiego mogło się przydarzyć. Ale to dłuższa historia i muszę zacząć od momentu, jak Paweł pojechał na wakacje do Maroka, a mnie zostawił ze swoim scenariuszem filmiku na Boże Narodzenie. Takiej reklamy zwykłej, znaczy się, jak to w telewizji lecą. I ten filmik miał być o dwóch św. Mikołajach jadących windą przez kosmos. Co?, Skolas już trzyma się za brzuch ze śmiechu. No tak, bo w briefie było napisane, że ma być nowocześnie, a jednocześnie z elementami tradycji. I jeden św. Mikołaj pokazuje to wszystko, co ma w torbie, a miał tam nowoczesny dekoder i nie wiem, co tam jeszcze, na co ten drugi mówi: Ja też mam to wszystko, a do tego jeszcze filmy. Bo to był niby ten „nasz”. Wtedy ten pierwszy trzepie się ręką w głowę i mówi: O choinka! Filmy! (Skolas robi wielkie oczy.) Bo to była reklama telewizji kablowej, i na tym miał polegać cały dowcip, że w tej telewizji nie tylko jest ten cały dekoder, ale też filmy dobre lecą. No i zostałem sam z tym scenariuszem, bo szef Pawła akurat był w Afryce Południowej na szkoleniu, więc jako jedyny senior kopirajter musiałem wziąć udział w zebraniu z udziałem klienta i reżysera. Nasz klient to były trzy baby, jedna młoda i głupia, ale najważniejsza, bo została żoną swojego szefa, druga wredna, z aparatem na zębach, a trzecia stara i całkiem nieważna, zawsze wszystko powtarzała po tej pierwszej, ale kiedyś opowiedziała nam taką historię:

Uwielbiam konie. Tak strasznie chciałabym się nauczyć jeździć na koniu, ale niestety, ile razy wsiadałam na konia, to zawsze zdarzało się jakieś nieszczęście. Raz koń podbiegł do ogrodzenia i zaczął się o nie czochrać, żeby nie but do konnej jazdy, to całą nogę by mi poszarpał. A drugi raz jeszcze gorzej, bo się przewrócił na grzbiet i zaczął się tarzać, całe szczęście, że mnie nie przygniótł, tylko złamał mi rękę. Więc ta instruktorka w końcu mówi: Muszę cię zmartwić, ale konie prawdopodobnie źle na ciebie reagują. No i zrezygnowałam. Z bólem serca, bo wciąż jak widzę konia, to zaraz bym na niego wsiadła.

Ale wracając do tego zebrania, reżyser był z Norwegii, więc wszystko odbywało się po angielsku, a ja akurat dostałem jakiejś grypy i miałem lekką gorączkę, więc tam siedziałem jak na tureckim kazaniu, bo co innego jakbym ja sam wymyślił ten scenariusz, ale to był Pawła i tylko chodziło o to, żeby zachować ten dowcip z choinką, tymczasem klient miał do tego mnóstwo zastrzeżeń, bo same filmy to za mało, nie było powiedziane, że jest ich trzydzieści w miesiącu i że są prosto z kina, no a poza tym jeszcze programy dla dzieci, o zwierzętach i rozrywkowe, nie mówiąc o tym, że promocja dekodera uległa pewnym komplikacjom, zawierała element drobnego oszukaństwa i trzeba to było finezyjnie tam wstawić. Na co reżyser, że to się wszystko nie zmieści, więc odpadały kolejne kwestie ze scenariusza Pawła, a potem jeszcze nastąpiło dobieranie bród dla Mikołajów i zdjęć tego kosmosu, wszystko to może brzmi ciekawie, ale trwało ze cztery godziny i w końcu jak zaczęli pokazywać w nieskończoność te gwiazdy, to sobie przysnąłem, co zostało niestety zauważone, więc jak wrócił Paweł, to nie dość że nie mógł poznać swojego scenariusza, to jeszcze musiał mi powiedzieć, że klient nie jest zadowolony ze współpracy ze mną, w związku z czym nie przedłużą mi umowy, no i koniec.

To rzeczywiście muszą być w potrzebie, skoro chcą, żebyś wrócił, podsumował Skolas moją historię, ale to chyba jednak nie dla mnie, umarłabym przecież ze śmiechu, o ile by mnie wcześniej nie wywalili za ten śmiech. W międzyczasie dotarliśmy już tramwajem do centrum, żeby tam usiąść w jakiejś pizzerii, bo głodny byłem jak wilk.

 

5. [Dzisiaj jest dzień enigmatyczności]

 

Dzisiaj jest dzień enigmatyczności. [Jej codziennym katechizmem była muzyka Bacha. Zapomniał o niej świat, nad czym trzeba ubolewać. Interpretując Bacha wchodzi w jakiś trzeci wymiar.] Wczorajszy dzień spędziłem poza domem, co przy moim stanie chorobowym stanowi jakieś mistrzostwo świata, w kategoriach co prawda raczej Darwina niż Guinessa, jakkolwiek przecież obie te nagrody są siebie warte. Nawet nie wiem, czy jeszcze potrafię pisać (grać już nie potrafię). Wczoraj obudziłem się u Czeczot, z Czeczot w jednym łóżku, co mnie nie zdziwiło wcale, bo całkiem nieźle pamiętałem, co się działo w przeddzień, najpierw palenie trawy z Tatar (a nie, przepraszam, ledwo przyszedłem, Tatar wyszła, ale obie już były upalone, a ja pijany nieco, i potem z Czeczot wypaliliśmy tego jointa, co go dostałem od Podsiadły w Gdańsku, a potem poszliśmy na) wernisaż u Opałki, w czasie którego Opałka została wywalona z pracy, a w każdym razie to wtedy wiadomość ta się rozeszła, był to wernisaż Rosołowicza pokazujący jego [hydrogramy?] wykresy żył wodnych pod mieszkaniami jego znajomych, niektórych z nich ja też znałem, aczkolwiek niewielu, trzydzieści lat to jednak spory czas. U Czeczot na tej trawie mieliśmy poważną rozmowę, bo jak się okazało, Michał wrócił do Warszawy i był na seminarium, i został nawet zaproszony (przez Czeczot!) na ten wernisaż, więc zapytałem ją, co by poczuła, gdyby tak nagle musiała spotkać Frytkę (oboje nie widzieliśmy się ze swoimi chłopakami od czasu rozstania), na co Czeczot: Na pewno padłoby pytanie „Jak leci?”. Nasze reakcje są kompletnie przeciwstawne i to nad wyraz ciekawe, że ja po tak traumatycznym związku z Michałem wciąż jęczę i narzekam, a ona po związku z Frytką dość jednak stabilnym i bezproblemowym twierdzi, że poczuła się lepiej i wreszcie mogła wziąć się do pracy. Ogólnie mówiąc, przychodziło mi do głowy sporo refleksji, bo tegoż popołudnia wystawiłem na klatkę trzy walizy z rzeczami Michała, odbyło się „wyprowadzenie zwłok”. No w każdym razie z tego wernisażu wynieśliśmy butelkę wina, a potem po drodze kupiliśmy jeszcze dwie (ta wyniesiona była otwarta i nosiłem ją w torbie, cały czas przypominając dziewczynom, żeby nie pozwalały mi kłaść tej torby na płask) i wróciliśmy do Czeczot, tym razem z Opałką [miniaturowe labirynty], z którą wypaliliśmy jeszcze ze dwa jointy i wypiliśmy [koronkowej sztukaterii brzmienia] całe to wino wyniesione i pół kupionego, po czym poszliśmy spać we trójkę (początkowo chciałem odesłać Opałkę do domu, ale nie udało się to, co gorsza: zostawiła mi klucze z prośbą, żebym pojechał nakarmić jej kota, bo sama jechała do Gdyni i w tym celu budziła się wielokrotnie w okolicach godziny szóstej, budząc tym przy okazji mnie i Czeczot), tak że obudzony następnego poranka atakiem kaszlu doprawdy nie czułem żadnego zdziwienia, bo z poprzedniego wieczora wszystko w zasadzie pamiętałem, włącznie z projektem, żeby Opałka do tej piątej czy szóstej spała sama, podczas gdy my z Czeczot będziemy siedzieć i rozmawiać. Poszedłem do łazienki i wyrzygałem się, to pierwszy obowiązek człowieka. Potem Czeczot kazała mi podnieść żaluzje, żeby zrobiło się „mniej meliniarsko”. Zauważyłem na taborecie niedokończoną butelkę wina, które okazało się bardzo dobre, Czeczot zrobiła sobie jointa, i tak przesiedzieliśmy ze cztery godziny, rozmawiając. Istotnie, to dość dziwne, że ja wciąż jestem tak przejęty tym Płaczka odejściem, aczkolwiek polega to chyba na tym, że nie potrafię uwierzyć, że to on zrobił coś złego, już raczej myślę o tym w kategoriach „zły Michał zabrał mi dobrego Michała”. Naprawdę wyobrażasz sobie, że byłbyś szczęśliwy, gdyby on tu teraz z nami siedział? – zapytała Czeczot i niestety pomyślałem, że tak, byłbym szczęśliwy, aczkolwiek siedzenie z nią i picie tego winka też było bardzo przyjemne. Potem poszła się kąpać i wyszło na jaw, że nie ma czystych majtek na zmianę, zaczęła szperać w starych rzeczach Frytki i znalazła jakieś jego majtki, niestety: podarte [Frytka zawsze miał podarte majtki], a swoją drogą, wcześniej znaleźliśmy w łóżku rajstopy Opałki, z czego wynikało, że pojechała do tej Gdyni bez rajstop, nieco nas to zmartwiło. Właściwie to Michał Płaczek nie jest ani fajny, ani sympatyczny, stwierdziła Czeczot, już wykąpana, co mnie bardzo zdziwiło w ustach jego wieloletniej koleżanki i towarzyszki z Porozumienia Kobiet. Ja (pomyślałem sobie) dostrzegałem w Michale tylko drobne „przywary”, które (jak mi się wydawało) należało usunąć. Tymczasem prawdopodobnie było na odwrót, nie chce mi się tymczasem ciągnąć tego wątku. A swoją drogą, pokażcie mi człowieka dobrego. Siłą rzeczy ja też wykąpałem się i poszliśmy na obiad. Do Bambino, gdzie byłoby całkiem smacznie, gdyby nie fakt, że pod hasłem „kapusta zasmażana” krył się bigos. Tam zadzwoniła Opałka z prośbą, bym odwiedzając jej kota rozwiesił pranie. Zgodziłem się z przyjemnością, bo pranie rozwieszać bardzo lubię. Z Bambino chcieliśmy przejść do Drink Baru na kawę, ale okazał się zamknięty, poszliśmy więc do Antykwariatu (a czy wspomniałem, że wcześniej zaszliśmy do taniej księgarni i nakupiliśmy sobie mnóstwo opasłych tomów, które Czeczot jakimś cudem weszły do jej damskiej torebki, a ja swoje niosłem w reklamówce, od czego ręka chciała odpaść, bo mróz 20 stopni, w Antykwariacie też było dość zimno, na szczęście znaleźliśmy miejsce koło kaloryfera, o który Czeczot grzała sobie stopy, niestety wcześniej usiedliśmy przy feralnym stoliku, przy którym moja reklamówka z książkami całkiem się rozleciała, zacząłem jęczeć, czy by mi nie dali jakiejś torebki z baru, na co podniósł się starszy pan i dał mi bardzo porządną reklamówkę produkcji rosyjskiej. W tym momencie niestety rozstajemy się z Czeczot, która odprowadza mnie tylko do ronda Centrum, ja zaś wsiadam do tramwaju i jadę do Pyzy, u której właśnie zaczyna się impreza. Tymczasowo (z gości) jest tylko Ania, pijemy grzane wino, [kościół pierwszych wieków jest bardzo mocno najeżony {Czeczot: Czy ty w ogóle jesteś sobie w stanie wyobrazić, że masz coś do końca życia? Ja: Zawsze tak myślę, zawsze.} za mało jesteśmy otwarci na dwoistość świętości], pijemy zatem ten Gluehwein, jemy słodycze indyjskie i arabskie, jesteśmy dość szczęśliwi [proch rozsypany po pustyni stał się świątynią Boga], schodzą się goście, Pyza ma nową pierś (zrobioną z fałdka na brzuchu), wygląda wyśmienicie, jemy barszcz, jemy śledzie, przychodzi Słona z siostrą, tuż po warsztatach u Olgi Szwajgier [sam Jezus przecież nie jest słodki], siedzę tak przy tym stole i jest to doświadczenie graniczne, zmagam się z odchodzeniem siebie z siebie, co chwila ktoś mnie przywołuje, woła, ja odpowiadam, jest to Słona, która dziwnie wyczuwa, że odjeżdżam, jest to Sergiusz, który dzwoni, że jedzie 175, więc mu mówię, żeby wysiadł i przyszedł do nas, wysiada i przychodzi nadspodziewanie szybko

 

6. [Traurig sein]

 

Śniło mi się, że pracowałem przy produkcji wódki w małych buteleczkach, był z tym jakiś problem, obudziłem się. Ale chciałem spać dalej, tylko telefon pimpkał, że przyszedł esemes. Spojrzałem, od Lignarci, przysłała mi ostateczne wersje ilustracji. Nie miałem siły ani ochoty oglądać, zły znak. Położyłem się z powrotem, na dworze było już zresztą całkiem ciemno, zamknąłem oczy i zrobiło się znowu jak gdyby dobrze, po spaniu kręgosłup jest tak nierozruszany, że każdy najmniejszy ruch sprawia przyjemność, nie mówiąc już o przewracaniu się z boku na bok, do tego półsen, pojawia się jakaś osoba i coś mówi, ale zaraz następna i tak bez końca, z przerwami na jak gdyby jawę, kiedy doskwiera cisza, ale nie sięgałem po pilota, przypomniało mi się, że przed zaśnięciem słuchałem Brahmsa, już mi się znudził, ale komu by się chciało wstawać i puszczać coś innego. Zazwyczaj by mi się chciało, ale nie dziś. Przeleżałem tak kilka godzin, pod koniec już trochę rozmyślając, co by mnie mogło skłonić do wstania, aż w końcu uświadomiłem sobie, że mam iść odebrać płyty, był to dość dobry powód. Ledwo tylko się ruszyłem, Irina wskoczyła na łóżko miaucząc, więc pierwsze to dałem jej jeść, co zawsze trochę podnosi na duchu, bo ona się z tego cieszy, dziękuje. Z radości zaczęła drapać skoroszyty, o które było oparte krzesło składane Sergiusza, wywróciło się, więc idąc do łazienki postanowiłem je odnieść, wstawić na korytarz, ale w gabinecie siedział Sergiusz, powiedziałem mu cześć i zapytałem, gdzie wstawić krzesło, po chwili namysłu powiedział: Tam. Zapukałem, rozległ się lekki rumor, zapewne Anastazja schroniła się do łazienki; wszedłem i postawiłem krzesło, po czym udałem się do łazienki swojej, gdzie spędziłem ileś czasu doprowadzając się do porządku, ale tylko z lekka, bo postanowiłem się jednak nie kąpać, mając zamiar natychmiast wyjść.

Zostało mi parę papierosów od Czeczot, jednego wypaliłem w domu, drugiego już w drodze na autobus, siąpił niemrawy deszczyk, co mnie wręcz ucieszyło ze względu na stan moich włosów, w autobusie wszyscy byli zgężeni i smutni tak jak ja. Przeprosiłem jakiegoś chłopaka i usiadłem na wolnym siedzonku, bo przed wyjściem wyjąłem ze skrzynki przesyłkę od Miklavža i chciałem obejrzeć. Była to jego nowa książka, 170 stron, wyglądała bardzo podobnie do poprzedniej i już się wystraszyłem, że wysłał mi tę samą dwa razy, ale nie, całkiem inna. Po drodze przeczytałem jeden wiersz, „Mój płacz”, tak mi się akurat otwarło, odcinam łzy od oczu, Miklavž jak zwykle w świetnej formie. Wysiadłszy zadzwoniłem do mojego chłopaka, też właśnie wstał i szedł się kąpać, a potem do Zachęty, bo czwartek, umówiliśmy się. Odebranie płyt poszło gładko, tym razem nie były w wielkiej kopercie, tylko w foliowym zawiniątku, więc doskonale zmieściły się w torbie. Nie sprawiły mi żadnej radości, z okładek patrzył stary Boulez. Skoro już jestem na mieście, to wypada coś zjeść, pomyślałem, i poszedłem do Bambino, gdzie kolejka była krótka, ale wyjątkowo wolno szła, wmusiłem w siebie pomidorową i dorsza, czego prawdopodobnie potrzebował mój organizm. Wyszedłem stamtąd w pogorszonym nastroju i zapaliłem trzeciego papierosa od Czeczot, zadzwonił mój chłopak, że już jest w drodze do Zachęty, ale poczeka na mnie pod Rotundą, deszczyk przybrał na sile, zmienił się w deszcz.

Wyglądasz jak stare skwaśniałe jabłko, powiedział mój chłopak, kiedy już przywitaliśmy się i nawet cmoknęliśmy na powitanie, więc powiedziałem mu, że od dwóch dni czuję się jak przeterminowana wydmuszka, wczoraj nawet głupiej recenzji nie byłem w stanie skończyć, bo nagle rzeczy oczywiste stały się dla mnie problemami nie do przeskoczenia, na co on, że właśnie czuje się znakomicie, bo w końcu się wyspał, jego nowe mieszkanko jest urocze i wczoraj oglądał tam jakieś głupie seriale w telewizorze. Był głodny, więc zaszliśmy do McDonalda, gdzie kupił sobie cheeseburgera, po czym w drodze do Zachęty powiedział mi, z kim jest poumawiany na weekend i że od Świąt męczy go myśl o samobójstwie, bo w sumie przeżył już tyle, co inni przez sześć żyć, teraz już będzie tylko coraz gorzej, więc po co to ciągnąć. Ode mnie dzisiaj nie oczekuj pocieszenia, powiedziałem.

W Zachęcie pan nie chciał przyjąć od nas kurtek, bo podeszliśmy do niewłaściwego okienka, wystawa Tillmansa była beznadziejna i chciałem czym prędzej z niej wyjść, ratunkiem okazała się sala video, gdzie leciały cztery filmy: śpiący piesek, gotujący się groszek, pacha jakiegoś chłopca i prasa drukarska, tam trochę odpocząłem. Przy wyjściu mój chłopak powiedział, że nie ma planów na dalsze popołudnie, co mnie zaskoczyło nieco, bo myślałem, że teraz już rozstaniemy się i wrócę do domu posłuchać nowych płyt, no ale w tej sytuacji stwierdziłem, że w tej sytuacji możemy trochę potłumaczyć Greena, a potem obejrzeć jakiś film w komputerze, bo w sumie nie uśmiechało mi się bycie samemu przez cały dzień i wieczór. Kupiłem mu bilet w kiosku i pojechaliśmy do mnie.

Tłumaczenie nam nie szło, miałem cały czas pustkę w mózgu i nie rozumiałem najprostszych zdań, w połowie drugiego zdania dostałem esemesa, żeby zadzwonić do Czeczot, postanowiłem to olać. Ale po chwili zadzwonił telefon, była to Dagmara z prośbą, żeby zadzwonić do Czeczot w bardzo ważnej sprawie, więc zadzwoniłem. Czeczot powiedziała, że jest w aptece, a Agnieszka pije wódkę gdzieś w bramie. Bardzo cię proszę, wyratuj mnie, powiedziała, więc powiedziałem, że spróbuję sprowadzić Agnieszkę do nas do domu. Zadzwoniłem do Agnieszki, chlipała i nie potrafiła powiedzieć, gdzie jest. Jaka jest przyszłość poezji?, zapytała, na co odpowiedziałem: Julia Hartwig, co ją trochę rozbawiło. Sentymentalne gówno, powiedziała i: Czuję się maksymalnie upokorzona, na tym koniec rozmowy. Więc zadzwoniłem znów do Czeczot, niech znajdzie Agnieszkę i ją tu przywiezie. Czeczot już była przed apteką, ale Agnieszki nie było w tej bramie, gdzie piła, Czeczot jak zwykle miała wygadaną kartę i nie miała możliwości oddzwonić. Powiedziałem, że zadzwonię za chwilę,  ona niech szuka. Przetłumaczyliśmy drugie zdanie do końca, zadzwoniłem, już były razem i jechały do nas. W międzyczasie zadzwoniła Beata, że zdała jakiś egzamin na piątkę i chce mojemu chłopakowi z tego powodu postawić piwo, mnie się zrobiło wszystko jedno, zaprosiliśmy ją do nas i na nią też czekaliśmy, ale Czeczot z Agnieszką zjawiły się pierwsze, mój chłopak poszedł im otworzyć, na korytarzu jakiś rumor, Czeczot położyła swój zakup z apteki (maści na krosty) na łóżku polowym, maści wpadły do wnętrza łóżka, wydobyliśmy je, Czeczot pobiegła do Anastazji z jakimiś sprawami, Agnieszka niby że do toalety, przez pewien czas nic się nie działo. Wraca Czeczot, Agnieszki nie ma, szukamy jej po toaletach, znajdujemy na klatce. Wraca, zainteresowana jak gdyby tylko przyszłością poezji, która to (poezja) nie ma przyszłości. Jednocześnie Czeczot zauważa zaginięcie swoich maści, więc szukamy ich, nie ma. Jedyną podejrzaną jest oczywiście Agnieszka, która kiedyś ukradła Czeczot złośliwie trzy książki, a teraz stoi na środku pokoju z miną „no proszę, przeszukajcie mnie”. Kiedy wyjmuje z kieszeni butelkę żubrówki, Czeczot krzyczy: Widziałam! Tam jest reklamówka z moimi maściami! Okazuje się jednak, że reklamówki tam nie ma, jakieś zwidy. Poza tym Agnieszka ma małą torebkę, więc mówimy: No dalej, Kasia, przeszukaj ją!, choć przecież wiadomo, że Agnieszka, gdyby chciała naprawdę ukraść te maści, to nie trzymałaby ich w torebce, tylko by je wyrzuciła na klatce albo gdzieś pod domem, bo przecież jej samej maści nie są potrzebne. Oczywiście, mogą być też w torebce, przeszukaj jej torebkę, jak będzie u was spała, mówi mi Kasia na ucho, bo już jest jakby oczywiste, że Agnieszka zalęgnie u mnie na noc. Prawdę mówiąc, nie mam na to większej ochoty i wolałbym, żeby wróciła do domu taksóweczką, którą ona zresztą cały czas zamawia i odmawia, w międzyczasie pijemy wszyscy jej żubrówkę, bo nie ma nic innego do picia, a wszyscy jesteśmy już dość zdenerwowani, w końcu powstaje projekt pójścia po piwo, w najróżniejszych konfiguracjach, o chodzi o to, by Czeczot oddzielić od Agnieszki, która cały czas utrzymywała, że chce z nią porozmawiać, choć nie wiadomo o czym.

 

7. [Fasolka]

 

Nie było w tym nic dziwnego i może właśnie to było tu najdziwniejsze. Życie już od jakiegoś czasu polegało na pustych przebiegach, tożsamych z samymi sobą i niezróżnicowanych. Zbliżało się Święto Zmarłych, lecz jeszcze nie nadeszło, punktem marnego zaczepienia pozostawał facebook. Pewnego dnia Joasia ogłosiła, że zdaje mieszkanie, był to znak, że już wraca do Auckland, odebrałem go jako sygnał do mobilizacji. Napisałem do niej wiadomość i odpowiedziała: „Umówmy się”, ale nie było to takie proste, umawialiśmy się tak równo z tydzień. Ostatecznie stanęło, że obiad u Chaberek, obiad!, dawno nie jadłem obiadu, przesadzam, dawno nie byłem na obiedzie, a już nigdy u Chaberek, która kojarzy mi się raczej z trawą, z wódką, ostatnio widzieliśmy się rok temu, jak była w ciąży i przyszła na tę jakby operę warszawskojesienną z mężem (imię męża: Wojtek) i jego synem z poprzedniego małżeństwa, „jak masz na imię, chłopczyku?”, zapytałem, na co on grubym głosem odpowiedział: „Henryk” i wydał mi się nagle starszy od swojego ojca. Obiad był zaplanowany na godzinę 14.40, co nie pasowało głównie Czeczot, która chciała się ze mną spotkać wieczorem u Sergiusza, ale to: wieczorem, czyli nie przed dziewiętnastą, ja jednak umówiłem się z Sergiuszem profilaktycznie na piątą, żeby już w razie czego był i na mnie czekał. Pogoda okazało się, że będzie brzydka, więc nie wsiadałem już nawet na rower, tylko od razu poszedłem na autobus, który mnie zawiózł prawie że pod dom Chaberek, z przesiadką na Torwarze, pod koniec drogi zaczęło nieco siąpić. Do ich mieszkania wchodziło się prosto z ulicy, ale była to ulica boczna, nieomal niewidoczna i nawet dziwne, że posiadała swoją nazwę. Od razu znalazłem się w ramionach tych dwóch kobiet oraz jednego niemowlęcia, które siedziało grzecznie przy stole, czekając na swoją kolej. Przyczłapał się też pies, któremu oczy omal nie wylazły z orbit, a ślina z gęby, wyglądał na nieźle napranego, choć był po prostu taki, jakim był. Joasia wyglądała przecudownie i trzeba jej to przyznać, wyglądała nieomal młodziej niż dwa lata temu, choć przecież „młodziej” nie powinno być żadnym komplementem. Wyglądała po prostu tak samo, w przeciwieństwie do Chaberek, która zmieniła swe włosy na czarno (przesadzam: rudo-mahoniowato), w związku z czym wyglądała jak ktoś nieco inny, trudny do rozpoznania. Poznałbym ją na ulicy, ale czy na imprezie, to nie wiem. Została mamą, namalowała wczoraj nowy portret Joasi. Obie kobiety zastałem w trakcie gotowania, warzyły coś tam w garnkach, które przestawiały z palnika na palnik, siekając coś zajadle w przerwach między gotowaniem. Ciach!, seler, ciach!!, por, ciach!, kawałek ziemniaka. Wszystko to potem wrzucały do garnka, na patelnię, rozchodził się przyjemny zapach. Jeszcze nie zdążyłem się porządnie rozgościć, okrzepnąć w rozmowie, gdy na scenę wkroczyła nowa postać, był to Krzysiu, mąż Krzysia, poznałem go od razu, ale nie dałem po sobie poznać, gdyż on mnie nie poznał ani trochę, aczkolwiek w końcu nastąpiło rozpoznanie, gdyż jako nazwisko jakoś tam w jego umyśle funkcjonowałem, chyba że była to ściema. Tak czy owak, chłopcy polubili się, bo cóż mieli za inne wyjście. Krzysiu przystąpił do tarcia parmezanu, ach!, cóż to był za parmezan, przywieziony z Italii, czego nie omieszkała zaznaczyć Chaberek. „Te dwie osoby raczą się parmezanem w trakcie gdy ja go trę”, poskarżył się Krzyś, mając na myśli mnie i Joasię, która wolała już nawet przestać siekać, ale żeby ten smak wspaniały znalazł się na jej podniebieniu. Ja również nie pozostałem jej dłużny, gdyż lubię parmezan przede wszystkim solo, a nie rozciapciany w potrawach. Krzysiu jednakże natarł, co miał natrzeć i tyle obeszliśmy się smakiem, parmezan został schowany bądź też wrzucony do risotta. Risotto jest jedną z najtrudniejszych potraw, powiedziałem, cytując Carlo Emilio Gaddę, wszyscy przyjęli ów cytat z należytym zrozumieniem, Chaberek pilnowała, by proces przygotowania był ścisły co do minuty. W końcu patelnia wylądowała na stole, rozdzieliłem potrawę między osoby zgromadzone, po czym okazało się, że trzeba zostawić też troszkę dla Wojtka, w związku z czym każdy oddał mu trochę ze swojej porcji, z powrotem na patelnię. Jedliśmy i bardzo nam smakowało, rozmowa istotna nastąpiła jednak dopiero przy zupie, którą Joasia przybrała listkami smażonej szałwii. Krzyś opowiedział o swoim przepisie na fasolkę, którą przygotowuje na bazie mrożonki.

– Nie uznaję mrożonek – powiedziałem. – Są bez smaku.

– A jak przygotowujesz fasolkę? – zapytał Krzysiu. – Niektórzy ją traktują jako dodatek do innych potraw, polaną masłem roztopionym z bułką tartą.

– Tak właśnie przygotowuję fasolkę. Grunt, żeby była świeża.

– Raz jadłam fasolkę u Adasia, on zawsze tak ją robi, znakomita! – dodała litościwie Joasia.

– Są ludzie, którzy lubią fasolkę z masełkiem i bułeczką – powiedział ponuro Krzysio, po czym dodał tonem usprawiedliwienia, jednakże robiąc mi przykrość: – Ja się wychowałem na kuchni francuskiej, więc ją też uprawiam, ale szanuję też osoby oddane kuchni polskiej, preferujące mielony i to, nie daj Boże, z mizerią.

– Do mielonego mizeria jest nieodzowna – rzuciłem, idąc w zaparte. Krzysiu jak gdyby zdębiał, Joasia postanowiła zmienić temat, a w każdym razie znacząco go przepracować.

– Moim zdaniem – rzekła – ludzie nie zwracający uwagi na smak potraw, na ich wykwint, są po prostu aseksualni.

– Też tak uważam – zauważył podbechtany Krzysztof. Poczułem się nagle aseksualny, sprowadzony do poziomu warzywa z powodu niechęci do warzyw z mrożonki.

– Dla mnie – stwierdziłem twardo – warzywa z mrożonki są po prostu ohydne.

– To wszystko zależy od sposobu mrożenia – powiedziała dla rozładowania atmosfery Chaberek. – Wszystko zależy od sposobu mrożenia. Ważne, by mrozić dwustopniowo.

– Tak właśnie mrożę – podchwyciła Joasia. – Trzeba pamiętać różnicę między mrożeniem płytkim a mrożeniem głębokim. W tym drugim struktura komórkowa ulega destrukcji, ulatnia się cały aromat.

– Ty nigdy nie kupujesz mrożonych warzyw – zagadnął mnie poważnie i z niedowierzaniem Krzysztof.

– Nigdy – odparłem, osuwając się już całkiem w aseksualność i niedobry smak.

 

8. Pies

 

Siedzę u Ani. Nie jest to tak, że zwykle siedzę u Ani, siedzę u niej wyjątkowo, bo poprosiła mnie, bym podlewał jej kwiatki na balkonie, ma tych kwiatków z pięć, kupione w sklepie, tęsknią za nią, więdną, ja je podlewam, ale nie lubimy się, widzę to po nich, one już zdążyły zakochać się w Ani, co im tam ja i ta woda z kranu. Nagrodą jest potem siedzenie i palenie, Ania ma trawę schowaną w filiżance, wiem gdzie, więc jak już podleję, to siadam i ją palę, słuchając radia dwójki, a potem hop na rower i jazda przez Żoliborz na lekkim haju, bardzo fajne, robię się wtedy uważniejszy w tym jechaniu, kierowaniu pojazdem, pokazywaniu dłonią, że zamierzam, powiedzmy, skręcić, choć nic za mną nie jedzie, bo gdyby jechało, to pewnie bym się zatrzymał i przepuścił.

Do tego piwko ze sklepu, z którego korzystałem, jak jeszcze mieszkałem tu na Popiełuszki, było to najgorsze mieszkanie wszech czasów i nie chcę już o tym opowiadać, ale zeszłego roku, było to zimą, miałem tam taką jakby przygodę, postanowiłem pojechać do mamy połączeniem autobusowym, nocnym, poszedłem na ten przystanek, ale autobus nie nadjeżdżał, stałem tam i stałem, nagle ktoś przylepił mi się do pleców, był to chłopiec, kompletnie pijany, coś tam bełkotał (naprawdę: bełkotał), nie dało się zrozumieć, nie było wiadomo, czego chciał. Potem poszedł gdzieś, choć ledwo szedł, potem wrócił i dalej bełkotał, gdyby był trochę trzeźwiejszy, pomyślałem,  ja też, podobnie jak inne osoby z walizami, poszedłem do domu, tzn. na tramwaj, był to akurat taki, co jechał na Popiełuszki, tam przesiadka. Więc, żeby ją sobie uatrakcyjnić, zresztą nie miałem innego wyjścia, bo tylko tam jest nocny, więc chcąc nie chcąc poszedłem tam po jakieś piwka, żeby wytrzymać w domu tę odmienną noc, tam okienko, dzwonek, wyłania się z zaplecza sprzedawca i jest to ktoś bardzo piękny, chciałbym się z nim natychmiast zaprzyjaźnić, ale nic, proszę o te piwka, on mi je podaje, płacę, chowam je do plecaka, co leży na ziemi, więc przykucnięty, patrzę przez szklane drzwi, a on tam nadal stoi, a w spodniach dresach majta się jego fantastyczny penis. Wpatrzyłem się w niego, oczywiście tylko na moment. Wstaję, wciąż nie wiedząc, o co mu chodzi, a on wtedy mówi: Dobranoc i zamyka okienko, idzie z powrotem na zaplecze.

Siedzę zatem u Ani, palę skręcika i jest mi całkiem błogo, bawię się jej bączkami (bączek: taka zabawka), gdy nagle dzwoni telefon i jest to moja mama. No tak, godzina piętnasta, o tej godzinie zwykle rozmawiamy. Najpierw rozmowa o niczym, jak zwykle, ale w końcu:

– Wiesz, miałam ci o tym nie mówić, nie chciałam ci psuć humoru, ale siedzę tu cała w nerwach jak na bombie wybuchowej, postanowiłam uśpić psa. I już zadzwoniłam do weterynarki

 

Adam Wiedemann