Było to w czasach, gdy domy rozkoszy wyrastały jak grzyby po deszczu. Wszędzie zaczęło ich być pełno. Nie tylko w miastach, miasteczkach, ale też we wsiach zabitych dechami.
Właśnie wróciłem z Niemiec. Przywiozłem z sobą sporo zarobionych tam marek. Byłem na robotach z własnej woli. Nikt mnie na siłę tam nie ciągnął. Będzie jeszcze czas, by wspomnieć, co też tam robiłem, jaką pracę wykonywałem. Teraz cieszę się wolnym czasem, bezrobociem, żyjąc z oszczędności. Może nie do końca nic nie robię, bo wziąłem się za usuwanie dziko rosnących róż. Rozpleniły się niemiłosiernie. Nie jest łatwo pozbyć się bujnych krzewów. Gałązki poplątały się i zrosły wzajemnie ze sobą, liczne odnogi rozgałęzionych splotów są trudno dostępne i bardzo kolczaste. Nikt ich nie pielęgnował, nie przycinał, dlatego trudno dzisiaj do nich się zbliżyć. Jakoś daję i wstępuję na drogę cierniową, gdyż u mnie dłonie grubą skórą pokryte, wszędzie dużo odcisków, a wzięło się to stąd, że w Niemczech przyrosłem do taczki, wożąc ziemię od rana do nocy. W niejedną noc nie mogłem spać, zacisnąć dłoni. Pracowaliśmy bez rękawic, nie było komu pomyśleć o rękawicach ochronnych – kraj nowoczesny, a pracowaliśmy jak za czasów Króla Ćwieczka.
Ze zgrabiałymi, niezgrabnymi i zesztywniałymi palcami podchodzę do krzewów róż, nie obawiając się kolców. Wywijam siekierą, usuwam pędy, wszystko to, by powstrzymać rozprzestrzenianie się rośliny. Wiem, że pozbawię środowisko niezwykłego uroku, ale trudno jest przejść obok domu, by nie zahaczyć o kolce. Nie zależy mi na regeneracji rośliny. Krzew, którym się teraz zajmuję, chcę wyciąć w całości. Sprytem i siłą dam radę. I jeszcze trawa pod moją nieobecność rozrosła się dziko; nie było nikogo, kto mógłby o nią zadbać. Na jabłonce uschnięte owoce wiszą. Łatwo potknąć się o krecie nory i mrowiska.
Postanowiłem pójść do rynku i kupić jakieś narzędzia do pracy w ogrodzie. Może spotkam znajomych, to poproszę, by mi pomogli. Ujrzałem Fotona, kolegę z czasów podstawówki; także mnie zauważył i przyśpieszył kroku, kierując się w moją stronę. Przed wyjazdem do Niemiec ostro żeśmy popijali. Mówię mu: – Pomógłbyś mi przy różach – ale on skacowany, tylko prosi, bym pożyczył mu kilka złotych, bo piwa musi się napić. Trudno, sięgnąłem do kieszeni i wysypałem mu na dłoń drobne, jakie miałem. Umówiliśmy się na wieczór. Mam jeszcze nadzieję, że spotkam Pycia. Jeśli jest trzeźwy, można na nim polegać, z trzeźwego jest jakiś pożytek. Co ciekawe, kogokolwiek spotykam po drodze, ani słowem nie zapyta, jak mi było na obczyźnie. Pewnie nawet nie zauważyli mojej nieobecności. Calusieńki rok mnie nie było. Przed wyjazdem groszem nie śmierdziałem, teraz dopiero się odkułem, to mogę pożyczać i stawiać. Właśnie nadszedł Poła, mówię mu co i jak. – E tam, jutro wypierdolisz te krzaki, przyjdę i ci pomogę, chodź, napijemy się piwa, wróciłeś z Niemiec, to jesteś przy kasie, możesz postawić, nie pamiętam, kiedy ostatnio stawiałeś, zawsze piłeś na krzywy ryj.
Zaszliśmy do gospody – Benek od razu nalał nam po piwie. Pytam Połę, czy coś się zmieniło we wsi pod moją nieobecność? – A co się mogło zmienić, za sto lat nic się tutaj nie zmieni, w tej dziurze zabitej dechami… po coś wrócił, trzeba było tam zostać, ja chcę stąd prysnąć, ale jeszcze nie wiem jak. – A może coś niezwykłego się wydarzyło? – Jakiś czas temu znaleziono nad rzeką w szałasie ciało Krzyśka Samka, było już w stanie rozkładu… pamiętasz go? Codziennie rano pojawiał się na rynku ze swoim ukraińskim rowerem, żona go zostawiła, do Niemiec wyjechała, może ją tam gdzieś spotkałeś. – Coś ty, ona podobno w Berlinie, a ja w Westfalii byłem, w takiej maleńkiej wisi, jak Kipszna, tylko wzniesienia większe, nie takie jak u nas na Pogórzu, tam dwa razy większe góry, raczej takie, jak w Bieszczadach. Zapierdalaliśmy tam jak niewolnicy, byłem tam z Ignacem Panokiem i Szymonem Dublikowiczem, znasz ich; oni nawet w niedziele chcieli pracować, od świtu do nocy.
Poła opróżnił kufel. Zawołałem Benka. – Może napijmy się po kielichu, dawno nie piłem wódki? Poła przyklasnął. – I co tam jeszcze, opowiadaj? – W lecie Foton pojechał do Norwegii, na zbiór truskawek, ktoś wziął go ze sobą, chyba Cudak… niedługo tam był, wrócił, pierdolił coś, że Trolle go wystraszyły, dlatego nie mógł zbierać truskawek, to żaden zarobek, za wyjazd mu się wróciło, zapożyczył się. – Widziałem się z nim, dałem mu jakieś drobne. – Pewnie zaraz tu przyjdzie, on ma dobry węch, będzie chciał, żebyś mu postawił, groszem nie śmierdzi.
– A co u Edmunda Moszenki? Wiesz, o kogo mi chodzi?
– Wiem, to ten, co od pieluchy nauczony, że trzeba walczyć, rywalizować, tępić bliźniego swego, gdyż światem rządzi jad… skupuje ziemię wokół grajdoła, dużo ziemi, nie wiem, po co… działkę przy okazji kupił, niedaleko kościoła, buduje na niej dom dla córki, szybko mu to idzie.
Starałem się przypomnieć sobie Edmunda, kiedy go ostatnio widziałem, razem chodziliśmy do liceum. Zamknąłem powieki, zlepki obrazów w pamięci się pojawiają. Krzaki dzikich róż powróciły. Nie da się być przy nich delikatnym. Z trudem wycinało się gałęzie. Dużo śladów zostawiłem za sobą. Muszę kupić porządny sekator. Pędy bezwładnie opadają na wszystkie strony, a kolce i drobne gałązki rozdzierają rękawy.
– Dlaczego nie pijesz – usłyszałem.
Ocknąłem się, głowa bezwładnie zakołysała się na boki, ciało zaczęło wiotczeć, podczas gdy umysł nabierał ostrości. – Dawno nie graliśmy w bilard, chodź, zagramy – zaproponował Poła. – Pewnie jak zwykle przegram, ale zagrajmy o nic! Nic nie przegrać nie boli. Trzymając kij gotowy do uderzenia, zauważyłem na dłoniach zadrapania, wyraźniej niż bilę, w którą należało trafić. – Nie idzie mi, dajmy spokój, chodź, napijmy się – powiedziałem.
Wróciliśmy do stolika. Zaraz też pojawił się Foton. – A nie mówiłem, że nas znajdzie. Podał mi dłoń na przywitanie. – Będzie na zaś – powiedziałem – przecież już żeśmy się wcześniej witali. Bez pytania dosiadł się do nas. Zawołałem Benka i wziąłem flaszkę czystej, zapominając o różach. Żaden nie zwrócił uwagi na moje podrapane dłonie. Może to i dobrze. Niech opowiadają, co słychać, jak leci.
– Żebyś nie myślał, że opowiadam historię z jakiegoś brukowca, ale to na twojej ulicy było, równo o dwunastej pół roku temu w samo południe, twój sąsiad, mąż Sylwii Budrel powiesił się. Musiała mu nieźle ciosać kołki na głowie, a on w głowie miał same kiełbie. Teraz przychodzi do niej taki jeden ogon z Szamotuł. Zawsze tam jakaś awantura, bo albo karetka pogotowia przyjeżdża po nią, albo policja po niego. Tak na zmianę.
– Dobrze, napijmy się po całym.
– Co ty masz takie podrapane dłonie i zgrabiałe? – zagadnął Foton.
– Usuwam krzak dzikiej róży, rozrosła się na zboczu górki, trudno dostępna jest, gałęzie poplątane, nieźle daje mi w kość.
– A to co, nie masz rękawic?
– Zapomniałem założyć, jak jakiś debil. W Niemczech też nie mieliśmy rękawic, ale tam Ulrych, gość, u którego żeśmy pracowali, nam nie dał. Niewolnicza praca, mówię wam. Gdyby to było bliżej granicy, odstawiłbym taczkę i z buta wrócił do was.
– No to jeszcze po jednym i na dziewczynki. Pewnie wyposzczony jesteś, na pewno nie miałeś tam jak zadołczyć?
– A żebyś widział, jeździło się na koniku.
– Tu teraz nie ma z tym problemu, jak się ma forsę. Dużo tych przybytków popowstawało, niech ci Poła powie. Weźmiemy Cudnego, on dzisiaj, jebany, na chodzie, to nas zawiezie do Podgórskiej Hłomczy. Tam w jednej z willi rozsiadły się zdziry.
– Dopijmy i jedźmy, nikt nie woła.
Cudak czeka przed gospodą widocznie zorientowany. Ubrany w modne dżinsy i markowe buty. Na głowę ma zaciągnięty kaptur od bluzy dresowej. Naturalna powściągliwość, często spotykana u mężczyzn. Żuje gumę i rozmyśla o przyszłości. Lubi towarzystwo niekoniecznie z dziewczętami. Stroni jako facet od ich smutków, migren, bezsenności. Jest też człowiekiem masywnym. Lubi wrzucać kostki cukru do herbaty i patrzeć jak nikną w mętnym płynie. W jego postawie jest coś zdecydowanego. Nie lubi olbrzymich ilości słów. Strzeże swojego męskiego stylu. Wie, że przywiozłem z Niemiec gotówkę, więc będzie miły, żeby się do niej dobrać. Będzie nas woził, kupował alkohol, płacił za burdel, żeby na koniec, kasując mnie bezlitośnie, przytulić za uprzejmość więcej, niż się będzie należało. Wszyscy znają Cudaka, sposób, w jaki próbuje stopniowo budować świat. Rozdziela rzeczy niepodobne do siebie. Łączy to, co wspólne. Wszystko jest możliwe i ma swoją cenę. Taki poszukiwacz przygód. Zerknął na zegarek i dostrzegł zachwycającą chwilę triumfu. Wsiedliśmy do samochodu.
Podczas jazdy popijaliśmy piwo, a że do Pogórskiej Hłomczy było niedaleko, zdążyliśmy wypić po jednym. Zaraz też na miejscu wzięliśmy jeszcze po piwie, nie chcieliśmy się narąbać. Znaleźliśmy się w obszernym salonie, pośrodku stół bilardowy, jak u Benka w gospodzie. Słychać muzykę: Manic Street Preachers w utworze „If You Tolerate This Your Children Will Be Next”. Burdelmama kijem do gry mierzy w bilę, spódniczka zakrywa jej tyłek tak, że pośladki widoczne są do połowy. Poprosiła, żebyśmy wygodnie się rozsiedli, gdzie kto chce. Zaraz przedstawi dziewczynki. „Do wyboru do koloru”, jak to powiedziała. Poła oczywiście od razu chciał pójść z burdelmamą, ale ona stwierdziła, że nie stać go. I rzeczywiście, wymieniła taką kwotę, że nie byłem w stanie zapłacić, by mógł sobie na niej poużywać. – Musisz wybrać sobie coś tańszego – powiedziałem. Na sofie siedziały prostytutki. – Weź sobie tę o rudych lokach. Widać, że jest pomocna, zaradna i samodzielna… a ty, Foton, upatrzyłeś sobie którąś? Bo ja z tych wszystkich niewiast wybieram tę niewymownie nagą, odartą z łachman, łatwo ulegającą pokusom, o słodkim zapachu dla cudzego nosa.
Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do ciemnego pomieszczenia. Zapaliła światło. Oprócz wysokiego materaca o ponadprzeciętnym rozmiarze, rozłożonego pośrodku, zauważyłem stojący w rogu kosz na kondony, chusteczki higieniczne, waciki, podpaski, no, kurwa, ogólnie na śmieci. Zaraz przy materacu stoi nakastlik, a na nim kosmetyki do makijażu: tusze do rzęs, szminki, puderniczka, korektor do oczu i rozświetlacz, cienie do powiek.
Usiadłem na krześle obok, ona rozłożyła się wygodnie na szerokość legowiska. Poczułem się jak człowiek współczesny zawieszony w egzystencjalnej pustce. – To co robimy? – zapytała. – Nic, leż sobie spokojnie, może mi się zachce. Rozchyliła peniuar, tak bym mógł patrzyć na jej wygolone łono. Po co one golą te cipki, chyba dla higieny, wygląda to infantylnie. – Tak, golę ją, nie trzymam grzywy, za dużo z nią roboty, rozbierz się i chodź tu do mnie. – Spokojnie – spojrzałem na ściany odarte ze wszystkiego, wokół mdłe światło. Usłyszałem jęki w pokoju obok. To pewnie Poła sobie tak zawzięcie dupczy tę z rudymi lokami, co umie tak głośno udawać zadowolenie. Spać mi się zachciało, ale przecież nie mogę zasnąć. – Zmęczony jestem, odpocznę trochę, potem zobaczę. Spojrzała na zegarek, pewnie zaczęła odliczać czas, jaki mi pozostał do końca spotkania. Zacząłem się zastanawiać, czy godzina to dużo, czy mało? – A czym się tak zmęczyłeś, nawet mnie jeszcze nie dotknąłeś. – Kilka dni temu wróciłem z zagranicy, zapierdalałem tam jak mały samochodzik. Drenaż wokół takiej ogromnej stodoły żeśmy robili, właściciel budynek gospodarczy adoptował na budynek mieszkalny, taki westfalski zabytek, dostał duży kredyt na remonty i dobrze nam płacił, ale nie wolno było się oszczędzać, spójrz na moje dłonie, jednego razu zdawało mi się, że ręce przyrosły mi do taczki; najpierw przez kilka dni łopatą zapierdalałem, kopiąc rów na półtora metra, odwodnienie takie, a później gruz wywoziłem z chlewa, bo ten budynek gospodarczy to chlew, stajnia i stodoła w jednym; tłukliśmy betonowe wylewki, to znaczy, koledzy młotami i majzlami kruszyli beton, ładowali na taczkę, a ja to wywoziłem na zewnątrz. Cały dzień nam schodziło, beton gruby, solidny, niemiecki. Wszystko ręcznie żeśmy robili, żadnych urządzeń mechanicznych, żadnych udogodnień, jakby tam czas zatrzymał się w średniowieczu. Słychać było tylko łomot uderzeń młota i szum strumienia płynącego wzdłuż budynku. Jak żeśmy robili ten drenaż, to woda sięgała nam po kostki.
– No widzisz, to ja mam lżejszą robotę, ale też na wyjeździe, poza domem, jakoś sobie radzę, żółwika ostatnio sobie kupiłam, widziałeś?
Rzeczywiście, żółw bardzo maleńki jest, pewnie dlatego nie dostrzegłem go wcześniej. Spaceruje po materacu, wydaje się, że ma jakąś misję do spełnienia. – Dzięki niemu nie jestem sama. Niekiedy dużo czasu upłynie, zanim jakiś klient się pojawi. Gadam do niego, żalę się, on mnie nie wykorzystuje.
Słucham i kataloguję fragment po fragmencie, szczególnie to wszystko, co znajduje się wokół materaca. Zauważyłem, że całe pomieszczenie jest pospolite, prostackie, tym, czym wydaje się być. Źródło światła powoduje znieruchomienie świata. Odwróciłem wzrok w prawo – nic tam nie ma – lepszy taki widok niż sielskie obrazki wycięte z kolorowych pism. Jęki w pokoju obok nie ustają. Przypomniałem sobie krzaki róż, poplątane ze sobą, jak w miłosnym uścisku. Nie próbuję patetycznej przemowy, sercowych porad. Ot! Sytuacja zastygła jak zaklęty pejzaż, martwa natura, wylany betonem żleb. Oddalam się w kierunku krzaka róży, wyobrażam sobie, ile jeszcze pracy przede mną, by odsłonił się widok na tę część ogrodu, która kojarzy mi się z otwartą przestrzenią.
Nagle uchyliły się drzwi i wszedł nagi Foton. Zaczął lamentować, że dziewczyna, którą sobie wybrał, nie chce wziąć do buzi.
– Jak to nie chce wziąć do buzi, czego nie chce wziąć?
– No nie chce mi obciągnąć!
– To idź i powiedz Cudnemu, żeby dopłacił, nie powinno być problemu. Wszystko wyrównam, zresztą on wie.
– To może ta twoja by mi wzięła, jestem gotowy – i pokazuje mi stojącego fiuta.
– Daj spokój, jeszcze nawet z nią nie zacząłem, nie płacz mi tu, wypierdalaj.
Bezbrzeżna pustka, czekam na coś, co wypełni ją treścią? Wszystko zastyga w bezruchu. Ale nie jest tak tragicznie. Panienka, leżąc na wznak, odwróciła się na bok. Jej słowa snują się po pokoju jak krótki recital jednego aktora, co wyzwala we mnie odrobinę koniecznej samotności.
Po prostu mam dość trajkotania. Co z tego, że cała przestrzeń jest moja, skoro nigdzie nie widać żadnego nowego szlaku. Żadnego nowego zestawu słów i obrazów. Mówię więc, że roboty w Niemczech nam nie brakowało. Któregoś dnia przyszło nam zbudować trzy dosyć wysokie kolumny, na których wspierać się będzie belka podtrzymująca strop. Takie dodatkowe wzmocnienie. Zbiliśmy z desek odpowiednie konstrukcje, ustawili w odpowiednich miejscach i wzięliśmy się za przygotowywanie betonu metodą tradycyjną. Piasek, cement, wapno, woda; mieszaliśmy oczywiście łopatami. Chłopcy gotowy beton nasypywali do wiader, a ja po schodach nosiłem breję do góry i wytrząsałem zawartość do tych drewnianych form. W pewnej chwili ręce zaczęły mi odpadać, nie opadać, a odpadać, z trudem rozprostowywałem palce. A tu jedno wiadro za drugim i po schodach, mięśnie nóg zaczęły odmawiać posłuszeństwa. „Do dupy z taką robotą”, myślę sobie. Ale co, przecież nie zostawię wszystkiego i nie ucieknę, bo dokąd; bez pieniędzy, bez znajomości westfalskich wzniesień. Wilgoć taka, że z sufitu woda kapie za kołnierz. Przełamałem słabość i do fajrantu jakoś zleciało. Byle przez noc odpocząć, a od rana ta sama melodia, takie samo zapierdalanie jak dnia poprzedniego.
Zbliżyłem się do kobiety i rozpostarłem przed nią wewnętrzne powierzchnie moich dłoni. Skóra gruba jak u bydlęcia, zatarta linia życia, nie można odczytać długości żywota, witalność, stanu zdrowia i nastawienia. – No, męskie dłonie, lubię takie, ale co to za strupki masz na wierzchu dłoni, wyglądają, jakby po jakichś drobnych ukłuciach. – Masz rację, krzaków róż chcę się pozbyć, bo rozrosły się tak, że przysłaniają mi mój ulubiony widok. – A co to za widok utracony, że znęcasz się nad różami, przecież róże są takie piękne, tak ładnie pachną. – Kwiaty są tylko przez chwilę w lecie. A krzaki przysłaniają mi mój maleńki świat; niezdarnie migotliwe światełko, które jest moją radością. Muszę stawić czoła światu i stworzyć coś unikalnego – bez zniszczenia niemożliwe jest zbudowanie czegoś nowego.
Spojrzała na zegarek. – Niewiele czasu ci zostało, czy zdążysz? – Nie martw się, mam pieniądze, najwyżej zapłacę za kolejną godzinę, albo za całą noc.
Wysoka, giętka dziewczyna z gładkim czołem w cieniu jasnych włosów, swobodnie przewraca się z boku na bok. Szyja biała, jakby nigdy nie tknięta przez promienie słońca.
– Skoro zapłaciłeś, musisz skorzystać z przysługującego ci prawa.
– Nic nie muszę, musi to na Rusi, w Polsce, jak się chce.
Uklękła. Prześwitujący, zwiewny peniuar, wykonany z lekkiej siateczki połączonej z kwiatową koronką podkreśla jej doskonałą figurę. Rozwiązała pasek w tali. Widzę piersi, brzuch, uda. Lepiej, żeby nie zdejmowała peniuaru; gdy ma go na sobie, więcej widać, zmysły lepiej pracują… wzrok się wyostrza… więcej widać. Mimo że znajduje się ode mnie o dwie stopy, nie mogę dojrzeć, co też jej twarz wyraża.
– Rozbierz się i połóż obok mnie, wszystko będzie dobrze, będzie ci dobrze, zobaczysz. Postaram się.
Nie jestem onieśmielony, raczej znudzony. – Słyszałaś, co wcześniej powiedziałem? – Nie… ale wiem, czego się po mnie spodziewasz, tylko bez całowania. – A cipkę będę mógł ci wylizać? – Będziesz.
– Tam w Niemczech dużo czasu musiałem spędzać na kolanach, to nie jest moja najlepsza pozycja. Nostalgia za ojczyzną była ogromna.
– Daj spokój z tymi Niemcami, zajmij się tym, po co tu przyszedłeś.
– Nie będziesz mi mówić, co mam robić, to ja płacę, ja jestem dzisiaj panem, takim Niemcem, żądającym bezdyskusyjnej aprobaty dla swoich poczynań.
Wolę nie myśleć o tym, że w pobliżu jest tyle brudu, kłamstwa, tyle intrygujących widoków i niespenetrowanych miejsc. W rzeczach z pozoru martwych i bezkształtnych pulsują nieznane moce. Dołączają do nich porzucone nadzieje, rozdeptane marzenia czy niechciane pojęcia. Rozebrałem się i położyłem obok niej. Poczułem na piersi jej oddech. Usłyszałem dziecięce słowa, banialuki, zaczęła odstawiać jakieś figle, facecje. Złapała mnie za przyrodzenie i ciągnie, naciąga, pozwalam na to, bo nie boli. – Musi ci stanąć, nieraz już z innymi klientami tak miałam. Może pomyśl sobie o jakimś obrazie, pocałunku, roześmianych oczach, ciepłym serdeczny uścisku – mówi tak i łasi się, miętosi penisa. Pierwszy raz spotykam się z tym, żeby tak mnie ciągnięto za siusiaka – nie mogłem uwierzyć, jak bardzo da się naciągnąć.
– Chyba nic z tego nie będzie, przynajmniej w tej chwili, może napijmy się, zapalmy.
– Świetny pomysł, idź i przynieś coś dobrego.
Wstała i ruszyła do drzwi, zawiązując pasek w tali. Ujrzałem jej tyłek, peniuar na nim opięty, że wyobraźni nie powstrzymasz. I już to wystarczyło, by mi stanął. Czekając aż wróci, zacząłem pstrykać fiuta. Przyjemnie mi się zrobiło. Skoncentrowałem się wyłącznie na sobie, skupiłem na krążeniu wokół własnego ja, nastawiony na natychmiastową metamorfozę własnego ciała. Zacząłem zapadać się w siebie, rozleniwienie i senność. A kiedy ostatecznie zadomowiłem się w sobie, ciemność ostatecznie zgęstniała.
Ujrzałem przez okno drabinę opartą o ścianę. Na dole stoi Ignac Panok i macha do mnie, że już pojazd czeka na nas, że wszystko załatwione i jedziemy do Westfalii na saksy. Nęci, woła, wzywa. – Zaraz, tylko się ubiorę. Sprawdziłem, czy pieniądze mam na swoim miejscu, czy ktoś czasem nie buchnął mi portfela. W końcowym efekcie zostałem niejako zmuszony do zejścia na dół, skąd dochodzi nikłe światło. Zobaczyłem jeszcze Szymona Dublikowicza na najniższym stopniu, jak siedzi z nogami uwięzionymi w piasku. Tym razem nie próbuję nawet zaprzeczyć głosowi. On też chce natychmiast wynieść się z tej zabitej dechami dziury do diabła.
Autokary stoją w dwóch rzędach przy peronach, gotowe do wyruszenia na trasę. Od tyłu drugiego rzędu zbliżają się powoli dwa wozy porządkowe, z których jeden polewa jezdnię szerokim strumieniem, a drugi wirującymi szczotkami usuwa pozostałe zanieczyszczenia. W pewnej odległości za nimi dwóch ludzi w mundurach. Idą bez szelestu na gumowych podeszwach przy samych autobusach, zaglądając przez okna do środka. Każdy w autobusie ma wypisany dokument, jako że jest wolny i może jechać, gdzie dusza zapragnie, by zająć terytorium, czyli obszar między jawą i snem, terytorium utworzone dla wszystkich, którzy poszukują współczesnej utopii i wierzą, że można stworzyć obywatelską wspólnotę z ludzi odmiennych ras, religii, przekonań politycznych czy orientacji seksualnych, gdzie wszystko jest umowne, wszystko jest dozwolone. Germańska kraina. A zatem hulaj dusza! Kierunek wytyczy droga, przy której pracowali żołnierze, niewolnicy, więźniowie.
By drogę tę zbudować, najpierw oczyścili teren z roślinności, potem wykopali rów odwadniający i wyrównali podłoże drogi. Następnie ubili je ciężkimi, ciągniętymi ręcznie walcami, ułożyli warstwy kamieni, zalali je zaprawą i znowu utwardzili ubijakiem. Na końcu dopasowali do siebie grube kamienne płyty, tworzące trwałą i gładką nawierzchnię, którą ograniczyli krawężnikami. Drogą tą pierwsi podążą Żydzi. Za nimi pozostali. Po przekroczeniu pierwszego mostu należy przesiąść się na kolej. Niektórzy pierzyny oddali, by znaleźć się między podróżnymi, inni przyodziewek. Po przejechaniu kilku kilometrów pociąg zatrzymał się. Tor kolejowy idzie przez las, obok tartaku. Widać ludzie przygotowali się wcześniej do zorganizowanej jazdy, gdyż drewno wyprzedane do ostatniego pieńka. Gdzieniegdzie tylko jakieś resztki butwieją na polanie. Wyszedł konduktor i zaczął krzyczeć na drwali, że nie wolno wsiadać. Niektórzy z nich zaczęli płakać. Konduktor powiedział im, że muszą jeszcze poczekać. Flaga niesiona przez jednego z nich powiewa. Świat sobie myśli: „Oto idzie rzemieślnik”. Za nim strzelec. Okolica ma wiele zielonych łąk idealnych na strzelnice. Z łuku strzela każde dziecko. Łuki są z drewna, nie z grafitu i szklanego włókna. Strzały robi się z bambusa, a cięciwy z baranich jelit. I tylko to ciągłe czekanie. Mucha na szybie pozostawia za sobą efekt wizualny. Nikt nie lubi tych brzęczących, głośno dających znać o sobie, akustycznych śladów. Najlepiej okno otworzyć, gdy taka hałaśliwa mucha znajdzie się w obrębie zmysłów, drzwi na oścież i poczekać chwilę, aż owad przepadnie w jasności świeżego powietrza.
Konduktor dał znak do odjazdu. Podróżnych żegnają zastępy w zielonych mundurach. Wojsko przepasane kolorowymi szarfami: spodnie z lampasami, na głowach wysokie czapki, a na nich wielkie orły, barwne bibułki i pawie pióra. Broni, jaką prezentują, próżno szukać w jakichkolwiek siłach zbrojnych. Szeregi i kolumny układają się w koła, gwiazdy, trójkąty. Odetchnięto z ulgą. Policjanci zajęli swoje miejsca. Niektórzy stoją na schodkach, gdyż głębiej wcisnąć się nie sposób. Później dopiero, po kilkudziesięciu kilometrach udaje się znaleźć wolne miejsce. Kto? Gdzie? Po co? Ciała martwe, zmarznięte zaczęto wyciągać i zabierać podczas postojów na wózek i wywozić, nie wiedzieć dokąd, szukaj wiatru w polu. Gdy dobrze się wpatrzeć wzdłuż torów, sporo ludzkich ciał leży martwych. Zaczęto dyskutować, czy aby nie zmienić zasady organizacji cmentarzy – i zacząć grzebać ludzi w pozycji stojącej lub siedzącej, żeby było oszczędniej. Powinno się także wydawać zezwolenia na zakładanie prywatnych cmentarzy i chowanie zmarłych na prywatnych posesjach, na przykład w domowych ogrodach. Za oknem nieustannie marny krajobraz. Idą pociągi, kondukty żałobne, jeden za drugim, do kraju, który nakarmi, wystara się o kolejny pociąg, prowiant, by dalej już bez przeszkód jechać, gdzie oczy poniosą. Ciepły dym doprowadza do tego, że z trudem przełyka się ślinę, której jak na złość sporo w ustach się zbiera. Więc boli gardło, muchy krążą nad głowami. Nie powinno kręcić się głową i wodzić oczyma za muchami. Celem ignorancji nie jest zemsta. Umierać? Taki sam ból. Gdy już padnie się na kolana, zostaje się obdarzonym łaską, by móc żyć pełnią życia, a wszystko co innego znaczy niż przedstawia. Żeby nie wyjść z wprawy, dźwigać należy bloki betonu i kawałki stali, które pozostały z wysadzonego w powietrze dnia. Chwilami niektórzy rzucają się na mięso z taką żarłocznością, że inni, ogarnięci lękiem, opuszczają pociąg. Niektórzy wypluwają pestki, by na okamgnienie przestać myśleć o uczciwym kraju, który chce się zobaczyć, o cieniu komnat, które chłodzą, o plażach, które grzeją stopy. Dniami i nocami ktoś umiera. Utworzono specjalną kompanię do chowania zwłok. Do portu skierowano najwytrwalszych, najodważniejszych. To nic, że nogi spuchnięte. Jazda do portu trwa dwa dni koleją. Podczas podróży nie ustają lamenty. Gdy w końcu port otwiera podwoje, ładunek na okręt i przez morze do coraz łaskawszych granic. Ścisk na pokładzie. Nie można podnieść się z plecaka, bo tłok i nogi spuchnięte. Są tacy, co przez cały czas chowają się za abstrakcyjnymi maskami. Wydaje się, że wszyscy płyniemy fałszywym kursem.
Kawałki wysłużonego drewna swoją formą przypominają pokrywy skrzyń. Powstaje nowy układ sił. Mężczyźni owłosionymi i spoconymi palcami liczą pieniądze. Kobiety z ufryzowanymi głowami liczą pieniądze. Pełzają niemowlęta poruszając pulchnymi stópkami. Kolejnego dnia widzi się brzeg, a za niedługo przybija do portu. Zaraz potem deszcz, jakiego dotąd nie widziano w tych stronach. W jego strugach jedzie się do obozu znajdującego nad brzegiem morza po drugiej stronie portu. Ktoś zasłonę odchylił. Jazda samochodem odbywa się poprzez góry. Pokonując ostre zakręty, co wieczór nocuje się w innym obozie. Na każdym postoju autochtoni mają przygotowane obozy, w nich dopiero można obejrzeć własny wygląd. Wycieńczone szkielety, obtarte i nędzne. Wokół dużo żywności. Tymczasem żołądki oduczyły się trawienia. Dokucza ból stóp, które puchły systematycznie w kostkach podczas podróży. Ksiądz odprawił mszę świętą, zaśpiewano w podzięce kolędę. Upał, że o zimie nie pomyślisz, bałwana nie ulepisz. Wychodzi się z szałasu, siada i słyszy odgłosy rozmów, dochodzące z miejsca położonego na przeciwległym brzegu. Wracając na swoje posłanie, zapada się w sen. Pozostaje tylko obraz z jednej nierzeczywistej strony. Po wejściu do środka podróżuje się do wnętrza ziemi, zjeżdża windą lub schodzi schodami. Wówczas można zobaczyć oryginalny piec do wytopu złota, narzędzia górnicze, kopalniane przyrządy geodezyjne, żeliwne formy do odlewania sztabek złota. Podziemny wodospad z dużą siłą rozpryskuje się po skałach. Od tej chwili nie widać już wokół ludzi dobrych i złych, mądrych i głupich, pięknych i brzydkich.
Opodal buldożery ryją ziemię. Żadnych skrótów, okrężnych dróg. Skąd ksiądz, skąd ministranci? Zaczęły się śpiewy w świetle gromnic. Wzrok w knot, jak sroka w kość. Ostrężyna; ona jeszcze kwitnie, chociaż jej owoc już bez wartości. Na progu w peniuarze uplasowała się córa Koryntu. Spojrzała na mnie i mówi: – Skaranie boskie z tobą, koniec świata.