Mateusz Wójcik


JOASIA


 

 

Jaki wielki okruszek, takim okruszkiem mogę najeść się po same pachy, krzyknęła Joasia. Krzyknęła bardzo do siebie, do środka, bezszelestnie, z obawy, że zwabi ptaki i trzeba się będzie rozpychać, walczyć o okruszek, przeganiać rączkami. Była przyzwyczajona do jednego i do drugiego, do rozpychania się pomiędzy wróblami chętnymi do dziobania jej okruszków, do krzyczenia w sobie, wykrztuszania krzywych wykrzykników i krzywd, kształtów z nocy i rąk ojca i swoich małych rąk, chudych, słabych jak nóżki gołębia.

Okruszek leżał na kocu z trawy, wygodne to było łóżko dla opasłego kawałka chleba albo bułki, jeszcze była miękka w środku, pod skorupką z zaschłej chlebości oddychało gąbczaste serce, ciepłe od mąki i ust, spod których wypadło, niedożute, niedojedzone, niedopchnięte pod zęby, wolne od cudzej śliny, wygrzewające się w śmieciu katowickiego podwórka, smyrające źdźbłem trawy, buszujące wśród ślimaków, teoretycznie buszujące, bo przecież nieruchome, ale wciąż z potencjałem, to serce mogło nadal bić w różnych miejscach, nie trawiły go soki, tak jak pożerały jego przyjaciół z innych serc, już połkniętych, polanych kwasem, zatrutych człowiekiem. Nad okruszkiem nie przesuwało się nic. Chmury i domy tkwiły. Ludzie tkwili gdzie indziej. Ptaki kwiliły sobie. Kwiaty miały swoje sprawy, nie związane z katowicami, sprawy dość samolubne, śpieszne bzykanie i zapylanie, kompulsywną wymianę proszków, kwiecistego nasienia produkowanego zapalczywie pomiędzy okrasą z czerwonych płatków, gdzie jak w chlebowej skorupce już czekały na swoją kolej rozpychające się owoce, każdy owoc gnije, przedtem niszczy kwiat, a jeśli nie ma szczęścia napycha żołądek zwierzęcia, przechodzi przez piekło zębów i żołądków, lepiej było takiemu owocowi pozostać kwiatem, ale żaden z owoców nie jest lepszy od człowieka, zajmuje swoje należne miejsce w kolejności nadanej przez biologię, depcze swoich rodziców i swoje dzieciństwo, depcze dziadków i babki.

Babki Joasia nie miała, nie teraz, babka od dawna siedziała w ziemi, zjedzona, zresztą żadnego pożytku by z niej nie było, syna tak wychowała, jak sama nie umiała. Joasia, gdyby mogła, chodziłaby za babcią, niepotrzebnie czekała na babciowe memlanie i cmokanie, jak na czekoladę z niemiec, ale w starej nigdy nie grały uczucia, u niej węgiel i czarny pył sypał się z ust na ziemię, brudził usta, a w rękach grudki koksu wrośnięte, bez gładkiego dotyku. Gotować nie umiała dobrze, szyła szorstkie śpiochy dla syna, starte swetry cerowała twardą nicią, od tych łat w łokciach robiły się dziury i w skórze puszczały szwy, krew z mięsem wydobywały się z ran niczym urobek. Mąż babki wracał ze zmiany, wychodził spod ziemi, uginał się na schodach, kolano za kolanem, przez półpiętra oplecione kurzem, przez drzwi, drewniane, ciepłe, za którymi już jątrzył się dom, w którym nigdy nie wschodziło słońce. Wchodził do kuchni, a niecierpliwe, wymęczone ziemniaki ocierały się o siebie z chrzęstem, stłoczone w garnku, posypane aż do bólu solą, tarły się na talerzu, skrzeczały pod zębami, gramoliły się do przełyku pospołu z węzłowatym, źle rozbitym kotletem w panierce, kapusta z przerostami przypominała żyły na dłoni babki, żyły na penisie męża, urabiającym jej spieczone, szorstkie ciasto między nogami, tam od dawno brakowało masła i ten brak masła pomiędzy dziadkiem i babką czuć było w domu przez długie lata, nie było masła, które mogło łagodzić kanty w rodzinie, ani miodu nie było. Babka nie potrafiła inaczej, tylko bez masła, odpychała ją śliskość i biegłość masła, to, czego nie dało się mocno schwycić i przytrzymać, to było dla babki obrzydliwe. Mocno trzymała się świecy gromnicznej gdy umierała, dopóki pojedyncze krople wosku spływały i parzyły skórę nie mówiła nic, tylko trzymała i wytrzymywała i studziła gorące krople, ale kiedy ze szczytu rozgrzanej świecy zlał się po kolumnie, od szczytu do podstawy oderwał się i ześliznął lepki glut wosku i kiedy wpłynął między palce, włamał się pod koksowe opuchy paluchów, pomiędzy zrypaną przez starość linię życia i miłości, kiedy zamlaskał wosk w ciepły aksamitny sposób i umościł się między sztywną gromnicą i babki łapskiem, wreszcie zwolniła uchwyt, puściła świecę, puściła życie ze stęknięciem, obrzydzeniem, niechęcią.

Joasia znała babcię z fotografii i z fałszywego wspomnienia, ulepionego z sentymentalnej historyjki przyniesionej na podwórko przez jakieś dziecko, z cudzej opowieści o obcej babuni, ciepluchej klusze rozmemłanej bambosze, disnejowskiej poczwarze w różowym gałganie. Nakładała Joasia gałgan na głowę zdjęciowej babusi swojej, lepiła na szczycie babona kok z różowego wełniska, uczepiony krzywo i zapamiętywała babcię zapamiętale taką, jaką wcale nie była. Ojcu o niej nie mówiła, matki nie czuła, matka Joasi była przezroczysta, na zmiany wypełniona kolejnymi dziećmi tak jak ojciec był wypełniony kolejnymi butelkami, pijana ciążą matka rozwielitka miała jakby kilka odnóży, którymi wtykała ssaczki z mleczkiem dla najmłodszych i pieluszki z przylepcem dla mniej młodszych i już więcej rąk nie miała, więc nie starczyło dla Joasi, a ta rąk w domu miała jednak dosyć, rąk tego ojca, który potrafił trzymać dobrze butelkę, szyjką do dołu, szyjką do ust lub wymieniał butelkę na pas, sprzączkę, rurę, które też świetnie trzymał i machał nimi, ręką, pasem do Joasi, sprzączką do Joasi, rurą, kablem od zepsutego odkurzacza do Joasi, aż męczyło mu się machanie i zmęczone usta i miękka już ręka mówiły przepraszam Cię, macał rączką przepraszającą i ślinił łkającą mordą do Joasi, która siebie wśród tego bezmiaru rąk oglądać nie chciała, nauczyła się szukać jedzenia poza domem, poza butelczynami matki, poza wysączonymi z nich kroplami mleka wpadającymi w rozwielicone mordodziubki braciszkosióstr wypełniających resztę przestrzeni, w której zataczał się ojciec. Wolała wyjść na dwór i szukać okruszków albo skórek chleba albo resztek kiełbasy, zbierać wypatrywać i wyprzedzać półdzikie koty, wpół przytomne gołębie, ledwo żywych bezdomnych, wśród nich była ruchliwym drapieżcą, sokołem odpadków.

Na niedużych i chudych nogach ruchliwie przemierza podwórka i trawniki, w oczach ma ultranowoczesny skaner, jaki w laboratoriach bioeskperymentacji wymyślą dopiero w książkach fantastycznych, ona już ewolucyjnie wykształciła superlekkie urządzenie przebierające wierzchy koszów na śmieci i sondujące powierzchnię chodników. Nie ma dla siebie konkurencji, wyczuwa jednak, że nie może być wolniejsza, nie może dać się wyprzedzić, bo to ważne w jej życiu, znaleźć pożywny odpadek jako pierwsza, dotrzeć do niego przed robakami i zgnilizną, lub chociaż w połowie robaków i zgnilizny, ewentualnie, w ostateczności, podzielić się nim z robakami i zgnilizną, ale nie oddać kotom, nie ustąpić pola gołębiom i śmieciarzom bezdomnym, inaczej jej zmysł zniknie i Joasia będzie musiała pójść do szkoły, nauczyć się czegoś a potem będzie musiała coś osiągnąć lub do czegoś dotrzeć. Osiąganie nie leżało w naturze Joasi, ludzkie sprawy stały się dość odległe, same starają się nie dotykać dziewczynki, jakby już dość ją poznały i nie uszło ich uwadze, że pod tanimi sweterkami ze spranego różu kryją się sprane kolory i pasy, wzory rozmaite, własnoręcznie projektowane i wykonywane pracą ciężkich dłoni ojca Joasi, wytwarzane w krótkich seriach, ekskluzywne i niedostępne nigdzie poza jej skórą, okazy troskliwie ukryte przed oczami chętnych gapiów i telewizji, panów i pani redaktorek szwendających się czasami po katowickich podwórkach w poszukiwaniu drastycznych tematów i zaniedbań, gdyby oni tylko mieli taki skaner, który Joasia używa do wyszukiwania produktów już jeszcze i prawie nadających się do spożycia przez nią! Rzecz jasna tylko ona może tyle tego zjeść w takim stanie, ona posiada jeszcze głębszy skarb pod powierzchnią sztuki uprawianej przez ojca, skarb-labirynt, żywy tasiemiec układu pokarmowego, układu, którego wydolność jest gorsza tylko od sprawności matki-ziemi, układu mogącego strawić niewiele mniej niż ziemia-gleba-i-zawarte-w-niej-bakterie, zdolnego uporać się z toksynami zabójczymi dla kotów, nawet dla tych podwórkowych, chodzących w ślad za Joasią, krążących w stadzie bliskim jej, złożonym nie tylko z kotów, jeszcze należą do niego gołębie i inne śmieciowe zwierzęta z katowic, otaczają Joasię w bezpiecznej odległości, nauczone, że ta mała dziewczynka znajdzie i wypatrzy coś, z czego może i dla nich zostanie, czego one wypatrzyć nie zdołały i to przez nią zwierzęta w katowicach szanują ludzi bardziej niż w sosnowcu i zawierciu, w katowicach wiedzą, że ludzie przetrwają katastrofę nuklearną, może będzie ich tylko garstka, ale będą nie do złamania, tym ludziom wystarczy zabrać cywilizację i rzucić same śmieci, wtedy pokazują kto nadal jest panem stworzenia.

Pozbawiona miękkiej wody pod skórą, ruchliwa i wszędobylska Joasia szpera pomiędzy blokami i drzewami katowic, nie robi żadnej różnicy między jednym i drugim, jeśli pod drzewem jest coś do zjedzenia, to zjada, jeśli pod blokiem leży rodzynka, Joasia wydłubuje długim paluszkiem i długim paznokciem, nadziewa rodzynkę na paznokieć, gołębie przekrzywiają główki i zapisują w pamięci małe pomarszczone brązowe miękkie jadalne, znalezione przez Joasię, jadalne, może jeszcze leży drugie, zlatują wokół Joasi, siadają, przeganiane przez koty, które notują w łebkach przekrzywionych, w ciałach naprężonych małe pomarszczone brązowe miękkie jadalne, znalezione przez Joasię może jeszcze leży obok drugie, trenują wzrok zwierzęta towarzyszące Joasi, uczą się od niej, jeśli jest tego więcej można będzie zjeść, pod warunkiem, że Joasia znajdzie coś innego, inaczej sama zje wszystko, ale często potrafi kątem oka zobaczyć skórkę od kiełbasy, smaczniejszą od rodzynki, zobaczyła ją wtedy, gdy gołębie i koty zapamiętywały rodzynkę, teraz warto zapamiętać że Joasia wybiera to, co lepsze, zatem koty i gołębie uczą się, że skórka od kiełbasy jest lepsza niż rodzynki, skoro dwóm rodzynkom Joasia pozwoliła zostać na betonie pod blokiem i już cmokta mięso z kiełbasianej skórki.

Nad Joasią unoszą się w bezpiecznej odległości gołębie i koty, szanują ją i nie pozwalają jej zrobić krzywdy, chociaż do domu nie wchodzą, tam już ojciec jako jedyny nie widzi w niej niczego nadzwyczajnego, tylko najstarszą córkę, od której zaczęła się jego bieda, córkę o twarzy babki, babkozombie w domu dotąd szczęśliwie zajętym przez żonę, teraz w domu pochłoniętym przez ducha wcielonego w dziecko. Kiedy zaczyna pić, pierwszą rzeczą, o której chce zapomnieć jest dzień w szpitalu. Na wysuszonym łóżku, pod opieką emaliowanej farby ściennej, siedziała świeżo porodzona żona ze świeżo narodzonym becikiem, jego kroki były skoczne, jego oczy chciały już wlepić się w becik, jak w pornografię gazetową zasłoniętą przez czyjeś plecy, jego nogi niosły go za oczami, które chciały zobaczyć pierwsze dziecko, córeczkę żony, maślane szczęście ubite przez niego i uformowane w kobiecej maselnicy, małe kawałki różowego ciałka i śmieszna łapka złapały go za oczy i prowadziły jego nogi aż do chwili, kiedy becik odlepił się od koszuli w niebieskie kwiatki i stare oczy martwej matki zmierzyły i zwarzyły entuzjazm, ścięły szczęście jak chłód ścina rozgrzaną galaretę, przekroiły mózg i w jednej chwili usunęły maślane złogi, którym pozwolił zalec w ciepłych zakamarkach. Ojciec nie mógł uwierzyć, że żona nie widzi mordy babki w twarzy Joasi, nie dostrzega zdechłej podeszwy rozsmarowanej na buzi dziewczynki, nie zauważa nic i poświęca czas na karmienie nowonarodzonej babki, na krześle siedziała żona, na żonie siedziała kilkumiesięczna Joasia, na twarzy kilkumiesięcznej Joasi gniotła się nieśmiertelna babka. On wgapiał się w stojące na kredensie jedyne zdjęcie swojej matki i znowu zadawał sobie i zdjęciu ileś tam niepotrzebnych pytań o to czemu nigdy właściwie nie mieli ani kota ani psa i co stało się z jego ojcem mężem babki zanim jej świeca zgasła, zanim wosk wypchnął z niej do końca obrzydzenie do życia, jak i kiedy właściwie znikł jego ojciec, czy został wchłonięty przez suche ciasto między jej nogami, czy zanim znikł spróbował choć raz przynieść do domu trochę masła i posmarować kanty, zmiękczyć zacerowane łokcie w szorujących swetrach. Przecież on sam próbował, pierwsze co zrobił po pogrzebie matki, to poszedł do sklepu, kupił najmniejszy kawałek masła i pozwolił mu stopić się, położył na talerzyku, talerzyk postawił na kaloryferze, który grzał mocno, masło wypływało poza brzegi talerzyka, kapało na żeberka, wypełniało mieszkanie rozgrzanym zapachem, a on pakował rzeczy matki, bez składania, do kolejnych worów i wynosił, bez oglądania się, do kolejnych śmietników i pozwolił masłu zostać na grzejniku aż do wiosny, pozwolił żeby nieprzyzwoicie mleczny zapach snuł się i jełczał aż z każdego kąta wypędził ziarna koksu i węgla rozsypane przez matkę, wtedy przyprowadził żonę, rozebrał ją i pozwolił jej gotować, smacznie, pełnie, z użyciem masła, maślane miał wąsy po naleśnikach, okruszki cukrowego pudru lepiły się jak miodowe krople, błyszczał maślany tłuszcz w szparach warg i płynął na brodę, aż żona śmiała się i nazywała go prosiaczkiem a on sprawdzał, czy matka na fotografii na kredensie widzi i czy nie reaguje, była zupełnie bezsilna więc karmił tę fotografię masłem i miodowymi kroplami, aż dojrzała do momentu, kiedy jego żona dojrzała i wypluła z siebie zimną odbitkę, mokry reprint babki o nowym imieniu Joasia.

Zdjęcia należy wyrzucać w workach, należy zanosić je do kontenerów ze śmieciami, bo pamięć zdjęcia jest jak owoc zamknięty pod czerwienią płatków, rozpychający się owoc, gotowy aby zgnić jeszcze zanim nabierze smaku. Joasia nie lubiła mleka matki, nie lubiła masła, nie lubiła uśmiechać się do wąsów, zimnymi rączkami sięgała po zatrzymane na nich okruszki i pakowała do otworu, do dziury w babce nadrukowanej na jej twarzy. Żona wpychała piersi w te usta, wargi babki wysuszały brodawki jego ukochanej żony, nie pozostawiały na nich ani odrobiny masła, one nawet nie wchłaniały masła, one anihilowały masło, ojciec patrzył na piersi znikające w mlaskających ustach małej babki, próbował nastawiać chuja pod oczy swojej żony, jednak jej na chuja szkoda było czasu, kiedy babka Joasi kwiliła w nowym ciele, obca i zimna, napełniona kamieniami, tylko dlatego miękkimi, bo rozpuszczanymi w mleku żony, wysysanym i wyrzygiwanym od razu, wybekiwanym w postaci serwatkowego gluta o zapachu kwaśnego jogurtu, zepsutego mleka, utraconej szansy na świeże pachnące masło.

Zajęta okruszkiem Joasia miała to nigdzie, utracone szczęście ojca mogło stłuc ją w domu, ale na podwórku pilnował się i zachowywał przyzwoicie, o ile w ogóle wychodził gdzieś z najstarszą córką, starał się tego unikać, miał wrażenie, że Joasia zabroni mu oglądać się za wystawami sklepów i każe znaleźć sobie porządne zajęcie, przynosić do domu najlepsze oceny z zakładu pracy, będzie pilnowała, aby nie wychodził tam, gdzie nie potrzebuje i nie przynosił wódki, piwa, spirytusu, taniego wina, pewnie szampana też by zabroniła, chociaż on znał tylko wina musujące, ale niespecjalnie je poważał, głowa po nich bolała mocniej i w ustach pozostawał smak kwaśnych jabłek.

Ojciec leczył się w domu, a Joasia zbliżała się do okruszka, gotowa przejąć na własność mięsistą miękkość miąższu i gumowatą chrupkę wyschniętej otoczki. A chcesz pączka, usłyszała w momencie, gdy już była blisko i w chwili, gdy wyciągała do okruszka rękę, w tym samym momencie kiedy pierwszy gołąb zerwał się z dachu, bo też zauważył gdzie idzie dziewczynka na malutkich nóżkach, dokąd ruchliwie sunie jak nakręcony robocik z otwierającą się powoli mordką odkurzającą podwórka i ulice i trawniki katowic z jadalnych odpadków. Dostrzegł kot i śmignął prędko, miał jeszcze szansę zdążyć przed gołębiem, był bliżej okruszka niż pozostałe koty, w kociej głowie rodził się zuchwały plan dorwania gołębia w razie gdyby Joasia nie znalazła czegoś tłustszego od okruszka w trawie, w razie gdyby jej wzrok i pobierające ręce skierowały się raptownie w inną, smaczniejszą stronę, on, kot, mógłby pierwszy złapać okruszek, zatopić w nim kieł, owinąć na nim szorstki język, prychnąć pogardliwie w kierunku gołębia, którego od okruszka wciąż dzieliłoby kilka centymetrów, ale który zawdzięczałby jednocześnie swoje życie okruszkowi i odfrunąłby niepyszny i głodny, jednak wciąż żywy i niewdzięczny za nieświadomie ocaloną szansę na kolejną resztkę porzuconą wpół drogi przez Joasię. Gołąb frunął, kot sunął, Joasia usłyszała głos małego chłopca zapraszający do skosztowania pączka i jej ruchy zwolniły, zmyliły kota, który też zwolnił, ośmieliły gołębia, w kilka machnięć wyprzedził chwytną rękę Joasi, wylądował obok okrucha, dziobnął szybko i przed szybkim startem zdążył nawet posłać kotu triumfalne spojrzenie, bezczelny dowód na to jak bardzo był niewdzięczny za ocalone właśnie gołębie życie. Szybki kopniak Joasi strącił odlatującego ptaka, koziołkując gołąb przetoczył się przez trawnik, wypuścił z dzioba okruch, wysunął w trawę języczek, obrócił oko w oko z kotem, otworzył kloakę i wypuścił szarobiałoczarną kupę, ku zadowoleniu kota, który już wiedział, że zje odsranego, ciut czystszego ptaka.

W piaskownicy siedział chłopiec, trochę młodszy od Joasi, chudszy i ubrany w brudne brązowoniebieskie. Z uśmiechem, który zależnie od woli obserwatora mógł uchodzić za głupi lub niewinny, wyciągał rękę, na której spoczywała nieforemna kulka z piasku, z ziarenek kwarcu, drobinek kocich kup, trawiastych pyłków i śmietków. Pączek z nadzieniem, pochwalił się chłopiec, a ja jestem Paweł, robię pączki, chcesz kupić jednego? Joasia miała dość blade wyobrażenie o pączku, pamiętała ten wyraz, mamrotany przez matkę w jakiś świąteczny dzień w galerii handlowej, w głowie zaczął składać się obraz wielu zlepionych słodkich okruszków, zgniłych owoców, kawałków cukru przylepionych do jej warg, płatków lukru zrywanych z wąsów ojca, miękkiej skórki pomarańczowej, wyschniętej w inny, słodszy sposób niż obierki, które lubiła ssać wieczorem, które znajdowała w koszach i pakowała do kieszeni, po to by w nocy nie wychodzić na dwór tylko móc bezpiecznie coś przeżuwać, utrzymywać się w stanie żującej gotowości, wysłuchiwać jak ojciec stęka za ścianą, upewniać się czy nie wstaje przypadkiem i nie próbuje wejść do jej pokoju, zapalić lampki i patrzeć na nią takim wzrokiem, jakiego ona nigdy nie ma dla swoich śmietkow, odpaków, okruszków, obierek, zgniłków, wychlapków z butelek i kartonowych pomiętasów.

Nawet nie przyszło jej do głowy, że pączek leży wyciągnięty na ręce, nie zauważyła, że to ręka, ruszyła śmiało w jego kierunku, nie uśmiechnęła się, miała skupioną twarz, patrzyła na pączek i od razu wiedziała, co jest w nim nie tak, obliczyła błyskawicznie, że wartość pączka z piasku jest nic nie warta. Zamiast obiecanego nadzienia kamień z kamienia, niczym nie polany, nie ozdobiony smakiem, twarda esencja ziemi, nieprzenikniony cel wędrówki, stwardniałe pokolenia, rozłożone, ściśnięte, wyabstrahowane z istnienia ciała, wyjęte z biologicznej mieszanki pierwiastków i związków chemicznych, pozbawionej organicznego drgania bakterii, karnawałowych ruchów rzęsek, kosmków, wchłaniająco-przetwarzającego pulsowania komórek. Pączek z beznadziejnym nadzieniem, rozrzedzona materia piasku otulająca kamienny rdzeń. Tłustawa rączka, wyciągnięta w jej kierunku miała wiele więcej smaku, pod miękką skórą, którą mogłaby przegryźć nawet nie starając się mocno, łykowało się młode mięso, niesmaczne, surowe, zdobione naczynkami krwionośnymi, skąpane w limfie, konstruowane wokół kości i gumowatych ścięgien. To, co żywe, nie interesowało Joasi, nie zwróciła uwagi na rękę, nie przeszło jej przez myśl nawet, że tak bardzo nie lubi rąk, że wcale im nie wierzy, ta ręka nie była aż tak inna od pozostałych, nie niosła dla niej niczego dobrego, nic nie miała do zaoferowania, wyciągała się z piaskiem i kamieniem, z zakonserwowaną w kwarcu przyrodą, końcem łańcucha życia, na którego środku rozsiadła się Joasia. Była to jedna z tych rąk, które nie miały dla niej znaczenia, podobna do ręki lekarza albo ręki w sklepie, służąca, anonimowa ręka podająca. Przyczepiona do małego chłopca, sąsiada jakiegoś, bezcelowego dziecka z okolicy, wyrażającego się ładnie i prosto, szukającego w Joasi swojego gatunku, nieznającego jej historii, dziecka z twarzą babki ze zdjęcia. Chłopiec myślał, że ta niedobra twarz jest do dziewczynki tylko dodana, jak makijaż i da się ją zetrzeć kilkoma zabawami, oglądaniem bajki w telewizorze, rozmowami o tym co zrobiłaby, gdyby była Reksiem i mieszkała w budzie na podwórku, przechwalaniem się tym, co robi mój tata i jakie włosy ma moja mama. Niektórym wydaje się, że każda spotkana osoba kryje w sobie coś dobrego i zło jest tylko maską, miękką albo stwardniałą, nałożoną jak skorupka na miękki miąższ. Nic bardziej błędnego. Pod maską kryją się zęby i przełyk, kończą się dupą i siuraniem. Pomiędzy nimi jest dużo miejsca na robienie energii, przetwarzanie dopiero co żywego na dopiero co martwe. To, co na zewnątrz, to tylko kolory i rysy, zmieniające się, degradujące się trzaski, opadające kąciki ust, zrezygnowana skora pod powiekami, tracące sprężystość i smak mięso, kłócące się ze sobą narządy, onanistyczne pasożyty i nowotwory produkujące fantastyczne odmiany samych siebie, w środku jesteśmy rozpadającą się amazońską dżunglą ze storczykami. Tyle w nas dobrego, ile da się z nas zjeść.

Dobry chłopiec Pawełek wyciąga rączkę z pączkiem, Joasia bierze piaszczystą kulkę i zjada, chłopiec już protestuje, nie zapłaciła za pączka przezroczystymi pieniędzmi, nie wyciągnęła fałszywej monety w zamian za udawane ciastko, tylko zepsuła całą zabawę od razu, a za chwilę będzie pluć piaskiem i krzyczeć o tym jak połamała sobie zęby na dżemowym kamyku z nadzienia. Przyjdzie mama i tata, przyjdą tamci mama i tata, będą się spotykać i karać Pawełka za pączka, Joasię za zjedzenie, ona będzie zła, bo w pączku nie było nic z ciastka, on już jest zły, bo z zabawy w sklep z pączkami, w piekarnię z piaskownicy, w sprzedawcę z małego chłopca, nic nie wyszło poza kłopotami. Na co on zakładał niby fartuch i otwierał drzwi tej piaskownicy piekarni? Po co zabierał się do pieczenia lepienia pączków z pysznego piaskowego żadnego ciasta z wyśmienitym niejadalnym genialnym dżemem kamiennym? Po co w wymyślonej kasie wymyślił zmyślone przegródki na nieprzemyślane pieniądze i bilon, który sypałby się w powietrzu z powietrza pomiędzy ręką sprzedawcy, którą on wyciągałby ponad deską piaskownicy ladą piekarni i ręką kupującego, odliczającą widmowe monety i sortującą niematerialne banknoty z portfela utkanego na porozumieniu, że to co ja ci powiedziałem, ty zrozumiałaś i bawimy się już tak jakby w dorosłość, chociaż nie mamy zmaterializowanych iluzji, tylko te prawdziwe, zmyślone, przygotowane na zastąpienie czymś namacalnym i równie umownym. Joasia zepsuła całą zabawę, nie zapłaciła powietrzem za nieprawdziwego pączka, nie dała namiastki dorosłości, za to bezczelnie zjadła nieprawdziwego pączka, jakby to, co on wymyślił było prawdziwe, a to, co wymyślili dorośli rzeczywiście nie istniało. Zaraz nastąpi plucie piachem i może jeszcze zaraz wyciągnie z ust złamane zęby, wszystkie zęby połamane, na piach starte, będzie wypluwać kryształki kwarcowe i proszek zębowy, a na koniec wypluje na swoją rękę kamień-nadziewaniec, powleczony krwią i dziąsłem, o wyraźnym słonym smaku, ziemisto-słonym, popatrzy na kamień na swoje ręce, niebezpieczny, bo pozbawiony pączystej otoczki piaskowego ciasta i rzuci kawałkami dziąseł na kamieniu w jego twarz małego dziecka, na której nikt nie nakleił złego grymasu, tylko pozwolił wyrażać się czemuś, co jedni nazwaliby niewinnością, inni głupotą, jeszcze inni niedojrzałością, czerwonymi płatkami pysznie okalającymi niewidoczny owoc, zamknięty przez jeszcze kilka lat, ale już istniejący, bo nie ma takiej rośliny i takiego zwierzęcia w którym nie chowa się gnijący owoc.

Dobre, powiedziała Joasia, dobry ten pączek, smakuje mi, skłamała Joasia, szukając czegoś namacalnego pod językiem i w przełyku, gryząc zębami piasek, siłując się z kamieniem, zbyt szerokim na jej niewielkie gardło, dobre, powtarzała i wkładała całą swoją siłę, całą wytrzymałość zębów w walkę z kamieniem, obieraniem kamienia z twardości, z docieraniem do jego najsłabszej granicy, wymacywaniem punktu, w którym pęknie i da się stępić, bolały ją zęby, kruszyły się mocne zęby trzonowe, ale nie poddawała się, kamień musiał jej ustąpić, piasek zgrzytał na kamieniu i zębach, szczęki Joasi walczyły z niemożliwością zjedzenia wszystkiego i rzucały wyzwanie matce-ziemi, złapały pomiędzy siebie jej najmniejsze dziecko i nie chciały go puścić, nie chciały wypluć, poddać się i uznać jej twardość nad swoją twardością, trzeba było zjeść tę ziemię, przegryźć serce matki w pół, naciskać na nie tak długo aż pęknie, aż zmieści się w gardle i sturla się niżej, w tasiemca pokarmowego, w plątaninę kwasowych przewodów, zasadowych czyśćów, rozpadliska życia. Matka ziemia wysłała najmniejsze dziecko prosto do buzi Joasi, najmniejsze dziecko obrośnięte kurtką z piasku, sprzedane za powietrze przez dobrego chłopca z piekarni z piaskownicy, znad lady, drewnianej deski, wysiedzianej i wygładzonej przez podwórkowe dzieci. Kamyk, serce najmniejszego dziecka, obracany pod językiem, próbowany zębami, torturowanymi umęczonymi trzonowcami, naciskany i ośliniany, przerażony jak żaden z innych kamieni, najmłodsze dziecko matki ziemi w ustach najstarszego dziecka, kopii babki, podlany śliną, szorowany piaskiem, który jeszcze przed chwilą był jego płaszczem i bielizną, ochronnym polem i atmosferą, najprymitywniejszym domem dla ostatniego bastionu niezdobytego jeszcze przez człowieka. Joasia poczuła ten moment w tej samej chwili, kiedy najedzony kot porzucał szczątki gołębia.

W piaskownicy stała nieduża brudnoróżowa dziewczynka, która przegryzła ziemię i rozbiła najtwardsze serce na planecie, a obok siedział chłopiec, bardzo chciał uciec i nie przyznawać się przed nikim, że to on poczęstował ją pączkiem, że ona nie zapłaciła, ale zjadła, zrobiła dwie najbardziej odwrotne rzeczy na świecie i na koniec zrobiła coś niemożliwego, cicho pękło w jej ustach kamienne nadzienie, z mokrym szelestem sturlały się połówki serca przez jej chudą szyję, przesypał się przez nią piasek i poprosiła o jeszcze jednego pączka, żeby zrobił jej pączka trochę innego, o innym smaku, z innym nadzieniem, bo tym nie najadła się za bardzo, ale już nabrała apetytu, bo jego pączki są wyjątkowe i chyba najlepsze na świecie.