Piotr Dardziński
Kapsuły
1
Ojciec puszcza z synem latawca. Mężczyzna stoi za chłopcem, coś mu tłumaczy. Wskazuje palcem na niebo. Na rozstawionych nogach przytrzymuje go pewnie za ręce, jakby uczył trzymać kierownicę. Widać tylko dorosłe plecy, które na kilka sekund całkowicie pochłaniają maleńką istotę. Ciepła, intymna scena, która niepozbawiona jest jednak pewnego napięcia – dziecko zaczyna przypominać ludzką inkluzję. Zastygły w ojcu dziesięciolatek staje się jak organizm zatopiony w bursztynie. Za kilka tysięcy lat naukowcy odnajdą go w tej formie i zeskanują. Spróbują zidentyfikować i przeanalizować skamielinę, z nadzieją, że mają do czynienia z jakimś nowym, wymarłym gatunkiem. Ale syn nagle wyrywa się, biegnie wzdłuż szkolnego boiska, żeby po chwili unosić się razem z latawcem ponad drzewami. Żadnej inkluzji. Zamknięty w ramionach ojca chłopak, niczym w kapsule, przeniósł się po prostu do cudownej krainy.
Wiesz, dlaczego ci o tym piszę, tato? Bo zakuło mocniej, kiedy uświadomiłem sobie, że nadal tam stoję i patrzę za nimi: na chłodną szarość bramy, w której zniknęli i na pusty plac, po którym dreptają już tylko gołębie. Ptaki dziobią asfalt w poszukiwaniu wyimaginowanych okruchów, a kiedy orientują się, że nic z tego nie będzie, przelatują w inne miejsce. Ale wiesz, co? Jeden, kurwa, zostaje, jakby nie do końca im wierzył! Był tam naprawdę. Prawdziwy pokarm, przekonuje siebie po gołębiu. Jestem tego pewien…
2
Najpierw znosiłeś do domu dranki. Pytałem cię skąd je masz, ale nie chciałeś zdradzić. Skądś, zbywałeś mnie w swoim stylu. Mam i koniec. Nie wnikaj, synek. Drewno było grube i wilgotne. Ale to dobrze, tłumaczyłeś. Zrobi się masywniejszy model. Poza tym, tak szybko się nie połamie, gdy zawieje silniejszy wiatr. Starczy na dłużej… Twoje ostatnie słowa mokną pod powiekami. Nie otwieram ich za szybko. Potem już tylko szary papier i mocna dratwa. Papier, sznurek, drewno – może jedyne składniki udanego dzieciństwa. Tosia też chciała iść z nami puszczać latawca, ale mama jej wytłumaczyła, że mężczyźni potrzebują czasem pobyć ze sobą sami. Poszliśmy więc, tylko my. Sobota, dziesiąta rano, niewielki placyk na rogu Próchnika i Wólczańskiej. Było dość wietrznie, kurtki pozapinane pod szyje, głowy w kapturach. Fruwało nad nami pełno ustrojstwa w kolorze błękitu i srebra: jakieś druty, kable i folie. Musiałeś się nieźle nakombinować, żeby znaleźć kawałek czystego nieba. Czekaliśmy, aż się trochę uspokoi. Trzymałem sznurek, który wbijał się w dłonie. Byłem podekscytowany tym, że jak się tylko ustabilizuje lot latawca, będę mógł go dalej prowadzić! Doczepiony dodatkowy ogon, który miał za zadanie wyeliminować niepożądane rotacje wokół własnej osi, plątał mi się gdzieś między nogami. Kiedy przyszedł odpowiedni wiatr, puściliśmy. Ruszyłeś pierwszy, ja za tobą. Patrz, prawdziwy szałaput z niego, zaśmiałeś się, gdy latawiec wzniósł się na wysokość trzeciego piętra. Wtedy szybko wcisnąłeś mi sznurek i kazałeś gnać co sił. Biegłem, biegłem jakby gonił mnie Bartek z czwartej be, ale latawiec nagle zaczął spadać dziobem w dół. Jak zestrzelony ptak. W pizdę jeża…, syknąłeś. Zapomnieliśmy o uździe. Musimy wrócić do domu i szybko ją dorobić… Ale ja już wiedziałem. Wiedziałem! Ruszyłem przed tobą, żebyś nie widział jak płaczę. Pięć minut, daj mi pięć minut…, goniły mnie twoje słowa, kiedy wchodziłem do bramy. Tylko raz dwa skoczę do sklepu, dobrze? Jebane kapsuły.