laure


SACRUM


 

→ Łukasz Krajewski: Historia Laure

 

…Nie w życiu mieszkałam, lecz w śmierci.
Odkąd pamiętam
zmarli stawali przede mną na baczność:
„Choćbyś się odwracała, kryła się, zaprzeczała…
jesteś częścią naszej rodziny i dziś wieczorem jej częścią się staniesz”.
Przemawiali do mnie – czuli, szyderczy i życzliwi
lub
wyciągali do mnie ramiona, na podobieństwo
Chrystusa, upokorzonego Pana, albo jak obłąkany kat.
Z zachodu na wschód
z kraju do kraju
od miasta do miasta
kroczyłam wśród grobów.
Prędko straciłam grunt pod stopami.
Mógł być pokryty trawą czy brukiem,
ja dryfowałam
między niebem a ziemią
między podłogą a stropem.
Moje obolałe, wywrócone oczy
odsłaniały przed światem swoje przekrwione białka
moje dłonie – protezy dłoni, tak naprawdę,
niosły dziedzictwo szaleństwa.
Galopowałam przez chmury
jak opętana,
jak ktoś, kto żebrze o przyjaźń.
Sama po części czując się potworem,
nie byłam w stanie rozpoznać już ludzi,
choć przecież ich kochałam.
Widziano mnie lądującą
w niebiańskiej dioramie,
jak zmarznięta do szpiku kości
powoli nieruchomieję
aż idealnie
wtopię się w krajobraz.[1]

 

 

„Jaki kolor ma dla mnie pojęcie sacrum?”[2]

Sacrum to nieskończenie rzadka chwila, w której „cząstka wieczności”, jaką każda istota nosi w sobie, wkracza w życie, zostaje uniesiona i zagarnięta przez powszechny ruch, urzeczywistniona.

To coś, co postrzegam jako konfrontację ze śmiercią, coś, co jest przypieczętowane przez śmierć.

Ta nieustająca groźba śmierci jest upajającym absolutem, który odbiera nam życie, wypycha je poza jego własne granice, wyrzuca na zewnątrz fundament mojego jestestwa niczym wybuchający wulkan lub meteoryt uderzający o ziemię.

Najbardziej decydujące „kroki” w moim życiu zawsze stawiałam w stanie transu, który jako jedyny pozwalał mi przekraczać wszelkie ograniczenia (przytomności umysłu, słabości fizycznej etc., etc.).

To coś, za co oddałabym życie.

Jeśli jakaś istota nie może doznawać tego uczucia albo tę możliwość straciła, jej życie jest jakby pozbawione sensu, pozbawione sacrum.

Określenia, które zwykliśmy łączyć z pojęciem sacrum, takie jak „budzący szacunek”, „wyjątkowy”, „niebezpieczny”, „zakazany”, wydają mi się same w sobie głęboko obciążone znaczeniem i powabem, powabem, który pozwala wyjaśnić, dlaczego owe określenia działają na nas jak zaklęcia, dokonują wyłomu w codzienności, przenoszą w obce miejsca, budzą w nas uczucie, że coś się dzieje.

Dla mnie sacrum jest jednak gdzie indziej.

 

Jeśli sądzicie, że sacrum przejawia się w akcie obrony przyjaciela przed oszustami albo, lepiej, żarliwej i brutalnej walce w imię tego, co kochacie, nie zgodzę się z wami. Chwile, w których wymawiane słowa są równie intensywne, co przeżywane uczucia, nazywam dużo prościej: to jedyne chwile „życia z innymi”, które są cenne.

(Spieszę dodać, że w „moim życiu z innymi” nie zdarzają się już żadne cenne chwile, ale to niepotrzebne wtrącenie, które zaprowadziłoby mnie za daleko).

Dawniej liczyły się dla mnie wyłącznie te „cenne chwile” i pogrążałam się w kompletnej niemocie, jeśli nie mogłam wysłowić tego, co miało dla mnie największą wagę lub przynajmniej tego, co niosło ze sobą brzemienny w skutki przekaz, bogactwo wyrazu. Nie tolerowałam już banałów zarówno u innych ludzi, jak i u siebie (słów mówionych „po to, żeby nic nie powiedzieć”).

Całkiem nieludzka postawa!

Dochodzę znów do niej w takich oto okolicznościach:

Najpierw bezgraniczna radość na widok przyjaciół… Potem… głębokie przygnębienie, kiedy uświadamiasz sobie, że nic się naprawdę nie zmieniło, że za sprawą wyższej konieczności lub smutnej rezygnacji znalazłaś się sama ze sobą.

 

Korrida należy do sfery sacrum, ponieważ nieodłącznie towarzyszy jej groźba śmierci i śmierć prawdziwa, ale i odczuwana, przeżywana przez innych i razem z innymi.

Spróbujcie wyobrazić sobie korridę dla was jako jedynego widza.

(wyjaśnić obszerniej[3])

 

Sacrum to dla mnie wszystko, co wiąże się z racją bytu, racją jego trwania, racją życia, racją śmierci.

Co natomiast pozbawia nas możliwości odczuwania sacrum: ciągłość form, ciągłość zewnętrznych okoliczności, które nie odzwierciedlają prawdy bytu lub przestały ją odzwierciedlać.

Niektórzy zawsze będą wybierali utratę gruntu pod stopami – za cenę dowolnego ryzyka: szaleństwa lub śmierci – byleby życie wciąż trwało.

Przeciwny kierunek.

Oto, co nas wówczas spotyka:

żałosna komedia,

zniedołężniały infantylizm,

seplenienie,

jąkanie, fałszywe zdziecinnienie, regres, niemoc,

oraz, by zejść jeszcze niżej:

cynizm, wulgarność, sceptycyzm, całkowite zwyrodnienie moralne.

Zmętnienie, tak jak woda z najczystszego źródła mętnieje w bagnach.

Przeciwko tym, którzy chcą zrobić z życia bagno – nigdy dość okrucieństwa, bezwzględności: unikać ich jak zarazy.

 

„Wszelkie emocje poetyckie są święte”?

Jeśli chodzi o przyczyny (dla przykładu i by ująć tę kwestię skrótowo) samobójstwa Nervala – zgoda. No dobrze, ale co z niszczycielskim dziełem Rimbauda?

 

Chwila sacrum, stan nieskończenie rzadko spotykanej łaski.

 

Istnieją stany „przedsakralne”, które od sacrum dzieli zaledwie krok.

Zdarzały się w moim dzieciństwie,

na przykład kiedy miałam osiem, dziewięć lat.

Leżę na trawniku w ogrodzie. W pewnym miejscu trawnik wybrzusza się, a powstałe wzniesienie ma kształt stożka. Układam się w taki sposób, żeby mój kark znalazł się dokładnie na jego wierzchołku, dzięki czemu moja głowa odwróci się „do góry nogami”, a ja będę lepiej „widziała niebo”.

Za pierwszym razem jest ze mną siostra – ta, której zadaję poważne pytania, której ufam – pytam ją: „…czy za tym niebem jest jeszcze inne?”

Moja siostra śmieje się i odpowiada, że jest ich dużo więcej. Ja też się śmieję i mówię: „Ach, no tak – jest przecież siódme niebo”. Wtedy ona poważnieje i tłumaczy mi, że niebo nas otacza, a Ziemia krąży, że niebo nie ma końca.

Odchodzi.

Zostaję tu jeszcze długo, znieruchomiała, w nieskończoność zamyślona, próbując sobie wyobrazić, jak wygląda nieskończoność. Ogarnia mnie dojmujący lęk, ale nie ruszam się i wkrótce udaje mi się „poczuć” Ziemię, która krąży. Moja głowa, zatrzymana w tej pozycji, „obraca się” zgodnie z ruchem planety, „brutalnym i nieubłaganym”.

Każdego wieczoru, kiedy zapada cisza, wracam w to samo miejsce, by znowu poczuć, jak ziemia się obraca, by zatracić się w tym uczuciu, w tym zawrocie głowy.

 

Analogiczna sytuacja:

w łazience mojej matki naprzeciwko siebie stały dwa wielkie lustra.

Usadowiłam się w taki sposób, żeby między nimi znajdowała się tylko moja głowa, zobaczyłam nieskończoną liczbę głów.

Próbowałam je policzyć.

Było to niemożliwe.

Rozdrażniona, odczuwając głębokie zmęczenie i ogromny lęk, nie rezygnowałam z prób.

Innym razem umieściłam między lustrami przedmioty i poruszałam nimi.

Była to naprawdę magiczna zabawa.

Myślę po prostu, że, tak jak miało to miejsce w przypadku przygody w ogrodzie, ten pierwszy kontakt z ideą nieskończoności (z którą dziecko bawi się, za nic w świecie nie chcąc, by ktoś je na tej zabawie przyłapał) ma w sobie coś z sacrum, zabawie towarzyszy bowiem lęk, toczy się ona wyłącznie w określonej porze, kiedy wiemy, że „nikogo nie ma”, przybierając formę ożywionej medytacji. Stan powracający jak wspomnienia w niektórych przejmujących chwilach mojego życia. Trwałość tego wrażenia przywodzi na myśl zderzenie tkwiącej w nas cząstki wieczności ze światem, brakuje tu jednak: 1) świadomości śmierci, obecnej jednak w fizycznym odczuciu, 2) wspólnoty „z innymi”.

 

Wspomnienie, które, jak sądzę, pozwoli mi w wyczerpujący sposób podsumować moją definicję sacrum.

To coś, co przywraca wiarę, dla której czujemy się gotowi umrzeć. To coś, co wiąże się z wymarszem mojego ojca na front – wymarszem, który będzie dla mnie wstrząsem absolutnym, odejściem szczególnie tragicznym ze względu na jego osobliwe okoliczności (do wyjaśnienia), tragicznym ze względu na konkretne przeczucie, wyrażoną zawczasu w obliczu tego, który miał zostać poświęcony, zgodę na jego poświęcenie. Dla mnie, jedenastolatki, wszystko to łączy się ze śpiewem oszalałego tłumu – śpiewem, do którego się przyłączam ze swoim głosem, co jakiś czas gwałtownie więznącym mi w gardle, czując wrzenie ogarniające moje ciało aż do szpiku kości.

Powrót do życia fizycznego zajmuje mi kilka dni.

Całymi dniami wykrzykuję Marsyliankę i Pieśń Wymarszu.

Spotkana w metrze koleżanka z klasy, w stroju wyrażającym głęboką żałobę z powodu śmierci ojca, przyprawia mnie o wstyd.

 

Dochodzę do sposobu rozumienia tego pojęcia przez socjologów[4] – sacrum miesza się z tym, co społeczne, aby to, co społeczne, stało się święte.

W moim rozumieniu, aby takim się stało, musi być odczuwane przez innych, we wspólnocie z innymi.

 

Wyobraźcie sobie korridę dla jednego widza, którym jesteście wy.

Potrzebuję publiczności.

Dzieło poetyckie należy do sfery sacrum, ponieważ stwarza wydarzenie tematyczne, „komunikację” odczuwaną jako nagość. To przemoc, którą wymierzamy w nas samych, akt obnażenia, komunikowanie innym racji życia, mimo że racja ta nie jest żadną stałą.

 

To coś, co utwierdza mnie w sobie na tyle mocno, bym mogła sprzeciwiać się innym.

 

przełożył i przypisami opatrzył
Łukasz Krajewski

 


[1]Ten sam wiersz wykorzystuje Laure w prozie autobiograficznej „L’histoire d’une petite fille”.

[2]Pytanie bezpośrednio nawiązuje do ostatniego zdania eseju Michela Leirisa „Sacrum w życiu codziennym”: Jeśli jest tak, że jednym z celów najbardziej świętych, jakie człowiek może sobie wyznaczyć, jest poznanie siebie tak dokładne i intensywne, jak to tylko możliwe, to wydaje się pożądane, żeby każdy, zgłębiając swe wspomnienia w sposób jak najbardziej uczciwy, sprawdził, czy nie może w nich odnaleźć kilku poszlak pozwalających wyodrębnić kolor, jak ma dla niego samo pojęcie sacrum (Michel Leiris, „Sacrum w życiu codziennym”, przeł. Joanna Pawelczyk, w: Konteksty. Polska Sztuka Ludowa, nr 3-4/2007, s. 33).

[3]Laure miała prawdopodobnie na myśli własny tekst pod tytułem Korrida, który zdążyła zaledwie rozpocząć.

[4]Laure mogła mieć na myśli zarówno Durkheima i jego „Elementarne formy życia religijnego”, jak i – co bardziej prawdopodobne – intelektualistów związanych z Collège de sociologie, założonej przez Georges’a Bataille’a instytucji, która, wbrew pozorom, z socjologią jako nauką ścisłą nie miała specjalnie wiele wspólnego – był to raczej niesformalizowany kolektyw badawczy, który postawił sobie za cel uprawianie „socjologii sacrum”.