Krach mitu
Europy Środkowej?


 

 

Czy są jeszcze Czesi, ci Czesi, którzy dla polskich inteligentów (być może już nie ma też polskich inteligentów, lecz ten wniosek wydaje mi się przedwczesny) byli już to ważnym wzorem, już to odskocznią od polskiej nieznośnej ciężkości, już to uroczą ciekawostką, pomyślałem, kiedy półprzypadkiem zacząłem sobie powtarzać „Księgę śmiechu i zapomnienia” Milana Kundery.

Ludzie piszący literaturę, malujący obrazy albo wytwarzający inne rzeczy z dziedziny sztuk plastycznych, ludzie muzykujący, bądź filozofujący, a także ludzie krytykujący literaturę, obrazy i muzykę, znajdują się od dawna w położeniu dwuznacznym i to się chyba nie zmieni. Jeżeli ktoś rozporządza pewną wiedzą – a także umiejętnością jej wyrazu – obejmującą sprawy z najrozmaitszych ważnych dziedzin, począwszy od – kolejność zresztą może być dowolna – głębi przeżyć wewnętrznych, przez słynne nazwiska i utwory aż po meandry historii powszechnej i geopolityki, skazany jest przynajmniej na momenty poczucia, że jego głos jest niesamowicie istotny. Człowieka poruszającego się dosyć zręcznie pomiędzy analizami Platona, Mozarta czy Nietzschego a barwnym utrwalaniem codziennych impresji i emocji, człowieka, który ma coś do powiedzenia i o Leninie, i o Freudzie, a może nawet o Einsteinie, a zarazem ma oczy i uszy wyczulone na sprawy własnego podwórka, prędzej czy później dopadnie przeświadczenie, że stoi w centrum debaty. To o czym opowiada jako artysta bądź intelektualista nieomal z natury dotyczy stawek ważnych dla całego narodu albo świata, a przy tym ważnych dla jednostek i ich spraw osobistych. Przychodzi potem dysonans: dla większości przechodniów twoje dylematy są prawie tak samo obojętne jak spory doktrynalne pomiędzy różnymi szkołami gry w warcaby albo bierki, najwyżej kulturalni wujowie i kulturalne ciotki powiedzą wspaniałomyślnie: „To ciekawe”. Księżyc jest księżycem również bez sonaty. To poczucie wepchnięcia w ciasną niszę czasem z kolei prowadzi do wniosków o wiele zbyt pesymistycznych, na przykład i dzisiaj nie zawsze ilość bezpośrednio zainteresowanych świadczy o skali wpływu danej wypowiedzi…

Być może Czesi w ogóle mają powody do utyskiwania, że „wolność” wywalczona lub przyznana po jesieni ludów w 1989 roku nieźle rozczarowała. Myślę jednak teraz właśnie o tej specyficznej, mniej lub bardziej marginalnej mniejszości, która się interesuje, a czasem nawet fascynuje się kulturą. Oni, jak sądzę, być może jeszcze bardziej od Polaków mają prawo czuć, że kraj ich miał większy potencjał intelektualny albo artystyczny za „komuny”, a przecież, patrząc całościowo, rok 1968 był dla nich jeszcze większą traumą. To prawda, były to czasy, w których – jak podobno powiedział jeden z zachodnich intelektualistów – przynajmniej we Wschodniej („Wschodniej…? Dlaczego nam to robisz?” – słyszę teraz głos) Europie szef państwa potrafił polemizować z poetą albo filozofem. Ale chyba nie tylko chodzi o wrażenie, że dysydent był kiedyś kimś ważniejszym, w najgorszym razie „wrogiem ludu”, natomiast dzisiejsi autorzy i autorki wykonujący wolny zawód na ogół mają zasięgi mniejsze od nastoletnich youtuberów i pewnie podobne do grup fanów mniej typowych sportów…

…W latach 90-ych raczej wyglądało to inaczej, przynajmniej z polskiej perspektywy – literatura postmodernistyczna typu Jachym Topol nie miała u nas chyba jasnego odpowiednika (chociaż w Ukrainie działał Andruchowycz, a w Rosji Pielewin), a jeśli nawet miała, raczej nikt nie napisał powieści tak grubej i od razu chwalonej na Zachodzie jak „Siostra”. Mówiło się, że ich kinematografia zachowała swój styl, który nawet przyniósł im Oscara. Wiecznie młodzi Stonesi zachwycali się Pragą, Warszawę wspominając raczej jako orientalny epizod z ich biografii; Polska była tym krajem, w którym występ Deep Purple był sensacją… zresztą dla gwiazd bardziej wtedy kasowych nie było odpowiednich aren. Czeska reprezentacja zdobyła wicemistrzostwo Europy w piłce nożnej, naszą jedenastkę rozgrzeszał po kolejnym blamażu eliminacyjnym komentator, mówiąc – tekst godny filmów Formana – że 90 minut dla tych chłopców to na razie dużo. Innymi słowy, w epoce, której początek datowałbym gdzieś na koniec pierwszej połowy lat 90-ych, kiedy okazało się, że transformacja gospodarcza obok czysto ekonomicznych skutków ubocznych przyniosła ze sobą parę kulturowych minikataklizmów, kiedy umarło paru luminarzy kultury bardzo cenionych na świecie (na przykład Lutosławski, czy przedwcześnie Kieślowski), a późno-PRL-owski rock alternatywny został wyparty przez chodnikowe disco, właśnie człowiek kultury miał prawo czuć szczególne przygnębienie: roztrwoniliśmy wszystkie nasze sztuczki wypracowane w czasach w zasadzie dużo gorszych i nawet zwykłe reguły gry na boisku pełnowymiarowym są dla nas zbyt wymagające, podczas gdy nad Wełtawą nie mają kompleksów nawet w starciu z głównymi faworytami.

To chyba dawniejsze czasy. Próbowałem wybadać, czy w ciągu ostatnich kilkunastu lat wydarzyło się w czeskim filmie bądź literaturze coś naprawdę ważnego, na miarę najlepszych osiągnięć, powiedzmy, z epoki tuż przed Praską Wiosną, i żaden ze znajomych czechofili nie potrafił podsunąć wyraźnego tropu. Być może już Polska prędzej odnalazła się na nowo: ja akurat nie jestem wielkim fanem ani Olgi Tokarczuk, ani polskich filmów Pawła Pawlikowskiego. Ale w życiu, w tym w owej specyficznej niszy, jaką jest kultura, może zdarzyć się tak, jak w „Azylu” Faulknera, w którym pewien opryszek został powieszony nie za tę zbrodnię, którą naprawdę popełnił… zdarzają się takie cuda również z nagrodami. Na moje oko te światowe nagrody dla wyżej wymienionych – warto zaznaczyć, że nie jest ich z drugiej strony tak wiele – z grubsza oddają nasz aktualny potencjał, nawet jeśli mógłbym trochę inaczej porozdzielać laurki.

Nie mam pewności, czy naprawdę czeska sztuka jest w kryzysie. Ale myślę na serio o kryzysie Środkowej Europy jako szczególnego pojęcia, bliskiego polskim intelektualistom, figury, która na pewno była cenna dla czeskich artystów powojennych i w jakimś stopniu stała się podstawą kultu czeskiej sztuki w Polsce.

To oczywiste, że Czesi w odbiorze polskiego, umiarkowanie „ojkofobicznego” inteligenta są zmitologizowani, o czym już mówił ciekawie w wywiadzie dla Wyborczej tłumacz Aleksander Kaczorowski. Oczywiście, ten akurat wątek mniej dotyczy Czech niż Polski, a może nawet Czech prawie w ogóle nie dotyczy. W końcu Spinoza uczył, że jeżeli Paweł mówi coś o Piotrze, to niekoniecznie mówi prawdę na temat Piotra, ale jest w tym, co mówi, wiele prawdy na temat samego Pawła i jego uczuć. „Czechofilia” polskiej klasy średniej w jej obiegowym wydaniu bywa swoistym fikołkiem umysłowym, w którym człowiek próbuje się wywyższyć poprzez zmniejszanie. Spróbujmy podsumować całkiem poważny problem, w sposób celowo zbyt prosty: kompleks polski między innymi opiera się na prostym fakcie: Polska to kraj jak na Europę dosyć duży, jest enfant terrible wciśniętym między świat niemiecki i świat prawosławia, nie pasującym, nawet gdybyśmy bardzo się o to starali, do pejzażu oryginalnych mniejszych krewnych i kuzynów habsburskiej Europy. Trudno Polsce, krajowi „skrwawionych ziem” z książki Timothy Snydera, przestawić się na tory państwa „niewielkiego”, którego powodem do dumy może być samo przetrwanie językowej czy kulturowej odrębności, a jednocześnie którego wszystkie aspiracje są rozsądne, oddolne, raczej pragmatyczne. Tym bardziej jednak upadły aspiracje imperialne, a próby grania mocarstwa kończą się tragedią albo bufonadą – na szczęście ostatnio częściej bufonadą – i w tym sensie jesteśmy jednocześnie krajem o wiele „zbyt małym”. Niestrudzone roszczenia do wielkiego formatu, choćby retoryczne – jeżeli nie da się inaczej – są jedną z naturalnych reakcji na ten „brak wyważonej skali”, który powoduje, że nie możemy czuć się ani Słoweńcami czy Estończykami, ani Brytyjczykami czy Niemcami; to częsta reakcja prawicowa, choć może bezwzględne przypisanie jej do prawicowości jest nieporozumieniem (romantyzm polski miewał momenty megalomanii raczej lewicowej, internacjonalistycznej, ale to inna kwestia).

Mieszczański liberalny sceptyk może jednak właśnie pójść w przeciwną stronę. Marzyć o ucieczce ku byciu kimś mniejszym, za to w sumie mądrzejszym i na pewno szczęśliwszym, w efekcie bynajmniej nie słabszym: odłożyć do lamusa zbyt ciężkie sztandary, zamiast „Sztandarowi cześć!” powiedzieć „Cześć, Sztandarze!”, pomachać pożegnalnie ręką nadętej symbolice i wybrać się na piwo do gospody, w której być może Hitler albo Stalin też chcieli zrobić „co swoje”, ale ostatecznie mieli inne priorytety, więc gospoda wciąż stoi, a ślady po portrecie Franciszka Józefa wciąż są oryginalne. W wydaniu najbardziej popularnym fandom czeskiej kultury raczej nie zachwyca się muzyką genialnego Janáčka, którego prędzej docenili Anglicy, a nawet Australijczycy, nie odkrywa jak ostatnio zachodni filharmonicy poematu „Azrael” Josefa Suka, nie analizuje dorobku intelektualnego Masaryka czy Havla sprzed ich prezydentury, a ich ulubionym czeskim filmem raczej nie jest umiejscowiona w średniowieczu, oniryczna „Marketa Lazarová” według powieści Vančury. Prędzej zachwyca się folkowymi „Jožinami”, w których ważne jest to, że dorośli panowie z brodami lub bokobrodami podrygują jak dzieci, na dodatek wyśpiewując coś, co dla polskiego ucha brzmi infantylnie i zabawnie. Lecz uwaga! – to sprawa zasługująca na oryginalną odmianę psychoanalizy – w tej fascynacji czymś jakoby mniejszym, kuriozalnym, niepoważnym, niedorosłym, niezdolnym do tragizmu, a nawet zwykłej powagi, kryje się nie tylko „campowa” pobłażliwa sympatia, ale też autentyczna zazdrość, a nawet szacunek.

Z tą „większą skalą” Polski sprawa nie jest zresztą taka oczywista. Kiedyś zauważyłem, że Polska nie ma w zasadzie architektury „imperialnej” z czasów dawnych, którą załatwiły sobie nawet niektóre kraje półperyferyjne (na przykład parlament w Budapeszcie). Porównanie z Czechami też wygląda tak sobie: Radek Sikorski skarżył się kiedyś, że w Pradze MSZ obraduje w dostojnym barokowym Pałacu Czernińskim, a nasze w przeciętnym, raczej typowym dla epoki, międzywojennym biurowcu dawnej Najwyższej Izby Kontroli. Ale z drugiej strony, w czasach „prześnionej rewolucji”, o której pisał Andrzej Leder, objawił się nam ON: Pałac Kultury i Nauki, kiedyś imienia Stalina, niechciany wielki imperialny budynek. Imperializm samotny, wyjściowo antymiejski, przeskalowany. Źle urodzony – bo obcy, sowiecki, mimo wszystko nie tradycyjny, a przede wszystkim generujący wokół siebie pustkę – do dzisiaj nie udało się wdrożyć, a nawet wciąż uzgodnić przekonującego jej zagospodarowania. Ta sytuacja odpowiada właśnie problemowi „kraju poza skalą”: stłamszonego i zarazem rozdętego. W tym osobliwym stanie ducha i materii istotnie kuszą fantazje, wyczuwalne na przykład we wcześniejszych felietonach Ziemowita Szczerka: niech stolicą Polski będzie bardziej „poręczny” i nie tak „pęknięty” Kraków albo Poznań, niech Polska skurczy się nawet do rozmiaru już nie Czech, ale kraju pomiędzy Słowacją a Słowenią, za to niech będzie „normalniejsza”.

W efekcie jednak „czechofilia” (w popularnym wydaniu) umniejsza i upupia Czechów, zupełnie jak polskie ucho czeski język. Umniejsza też Polaków, bo „Czesi”, którymi chcielibyśmy być, są tylko wtórną i nieścisłą imitacją Czechów. Wiadomo przecież, że „śmieszność” czeskiej literatury (czy raczej tej jej części, która się w Polsce podoba) jest często świadomą maską, pod którą kryje się to, co jest bardzo nieśmieszne, na przykład w „Obsługiwałem angielskiego króla” pojawia się masakra w Lidicach czy wypędzenie Niemców sudeckich. Lubienie Czechów jako poczciwych Szwejków i piwoszy może być obraźliwe mniej więcej w takim stopniu, w jakim dla współczesnego Polaka o mieszczańsko-europejskich aspiracjach byłby niefajny komplement w takim stylu: „My was bardzo lubimy, bo jesteście szajbnięci: pijecie wódkę wiadrami, a potem maszerujecie z łopatami na czołgi i nie boicie się śmierci”. Mógł skądinąd istnieć moment, w którym część Polaków, przyswoiwszy sobie dekonstrukcję rzekomych romantycznych słabości, a więc już nie kultywując ich wprost i bezkrytycznie, mogła wciąż sadomasochistycznie upajać się klimatem odstępstwa od norm oświeceniowych, poczuciem życia w kraju „nienormalnym” i dzięki temu otwierającemu przestrzeń dla jakiejś, być może witkacowskiej lub młodopolskiej z ducha, psychodeliki. Dzisiaj, po śmierci Jarosława Marka Rymkiewicza, mogła z tego pozostać tylko czysto masochistyczna, wypierana przyjemność z seansów Smarzowskiego.

Problemy jednak wydają się dzisiaj wspólne dla (dawnej) Środkowej Europy, a niektóre różnice są sztucznie nakręcane. W każdym razie, co oczywiście bardzo częste, szuka się kontrastu tam, gdzie różnice niekoniecznie są tak skrajne. Czesi, przynajmniej dopóki Praga była stolicą Czechosłowacji, miewali też mocarstwowe ambicje, momentami nawet, jak tuż po I wojnie, mało realistyczne i dosyć megalomańskie. Czeska ulica w 1938 roku raczej chciała się bić; nie walczyła dlatego, że Beneš dostał dość jednoznaczny sygnał z Paryża i z Moskwy (z którą Praga miała bardzo dobre stosunki), że niczego nie zrobią; Londyn sugerował nawet, że ówczesne niemieckie roszczenia ich zdaniem w sumie są słuszne; dodatkowo Racibórz czy Kłodzko nie należały wtedy do Polski i po Anschlussie było praktycznie jasne, że Czechy są okrążone, a Słowacja niepewna. Co do Polski, to jest to oczywiście temat nieodmiennie dyskusyjny; mnie dosyć przekonuje teza, że Beck – po tym jak do gwarancji francuskich dołączyły brytyjskie – uznał, że wojny jednak chyba nie będzie, a Hitler to twardy pokerzysta, który mocno blefuje, ale nie szaleniec. Wydaje się w ogóle, że główną przyczyną polskiej naiwności nie jest „ślepy romantyzm”, lecz „nieudolne spryciarstwo”, wiara w to, że lepiej przejrzało się od innych sytuację i realne stawki. Ale to grząski i szeroki temat na osobną rozmowę.

Ogólnie rzecz biorąc Czechy, jeżeli porównam losowy kilometr kwadratowy każdego z tych państw, są pewnie wciąż krajem wyraźnie „fajniejszym” od Polski. Jeżeli rzut kością nie trafiłby na polskie tereny górskie czy nadmorskie, czeski krajobraz okazałby się trochę bardziej urozmaicony, miasteczka ładniejsze i bardziej najeżone nietkniętymi barokowymi albo secesyjnymi budynkami, mentalność generalnie bardziej tolerancyjna (choć może nie tak wiele bardziej jak się zdaje), gospodarka mocniejsza (chociaż już dzisiaj nie tak dużo mocniejsza). Być może tak samo czeska sztuka wypadała lepiej w ujęciu „per capita”. Ale Czesi, którzy też mają mnóstwo tak zwanych populistycznych partii, aczkolwiek nieco inaczej się „pozycjonujących”, pod pewnymi względami mogą być podobnie, a nawet jeszcze bardziej sfrustrowani.

Przedwojenne wspomnienia gospodarczej mocarstwowości, mniej lub bardziej odpowiadające prawdzie, były dosyć silne. Na zasadzie: „mieliśmy Škodę i Batę, to po powrocie do świata zachodniego szybko dojdziemy na szczyt”.

A potem wyszła sytuacja taka jak w mockumentary „Czeski sen” z 2004 roku, jednym z ostatnich głośnych na świecie filmów z tej kinematografii, interesującym, chociaż też dosyć manipulacyjnym: sfrustrowani ludzie, którzy dali się nabrać na otwarcie nieistniejącego supermarketu na przedmieściach Pragi oferującego gigantyczne promocje. Reżyserów spektaklu (bo w sensie artystycznym nie był to może „film pełną gębą”) było dwóch: rodowici prażanie, młodzi zdolni absolwenci dosyć znanej filmówki: Filip Remunda miał wtedy równo trzydzieści, Vit Klusák niecałe dwadzieścia cztery lata. W pierwszych scenach autorzy pokazują kulisy własnej mistyfikacji. Ustawieni w miejscu, w którym miał rzekomo powstać hipermarket, wydają się typami na przecięciu epok: coś jeszcze z klimatu zgrywusów i satyryków dawnej daty, następców Mentzla i Formana, a może po prostu dobrych kabareciarzy tamtych lat, ale już wiele z klimatów, które krytykują: cynicznych pracowników showbiznesu albo agencji reklamowych, upozowanych zgodnie z hipsterskim sznytem na luzaków, tworzących kolejny viral albo inny kontrowersyjny kontent o dużym zasięgu (naturalnie twórcy byli świadomi takiego zaszufladkowania i swoją pozycję nieźle problematyzowali). Przypomnieć tu można parę ekspertów od social mediów z „The Square” Rubena Östlunda (2015) – w ogóle jest to dosyć podobny sposób „wkręcania” bohaterów i widza, choć Östlund, będąc mniej sympatycznym manipulatorem, tworzy filmy „czysto fabularne”.

Wikipedia dość trafnie oddaje istotę samego zamysłu:

Przedsięwzięcie polegało na otwarciu wielkiego hipermarketu w praskiej dzielnicy Letňany (gdzie znajdują się już hipermarkety Tesco i Globus) 31 maja 2003. Przed tą datą zorganizowana była bardzo silna kampania reklamowa w prasie, radiu i telewizji, rozprowadzono także ogromną liczbę ulotek reklamowych, rozklejono plakaty i ustawiono przydrożne billboardy. Hasła głoszone w tych reklamach przewrotnie wzywały: „Nie przychodź!”, „Nie kupuj!” (…)

Pierwszy klient pojawił się o godzinie 7 rano (hipermarket według ogłoszeń miał być otwarty o 10:00), wyjaśniając organizatorom, że wstał tak wcześnie po to, żeby obejrzeć zaćmienie Słońca (na ten dzień rzeczywiście wczesnym rankiem przypadało w Europie, w tym i w Czechach, częściowe zaćmienie Słońca).

W rzeczywistości widziana z oddali ściana była tylko rozwieszoną na rusztowaniach atrapą z wymalowanym – znanym niedoszłym klientom z reklamowej kampanii – logo rzekomej firmy Český sen, a ludzie zmierzający pieszo do „hipermarketu” i ich reakcje po tym, jak zorientowali się, że zostali wprowadzeni w błąd, posłużyły do nakręcenia filmu. Tylko część niedoszłych klientów zrozumiała przesłanie przedsięwzięcia, część ze wstydem bagatelizowała własną naiwność („łyknąć trochę świeżego powietrza nigdy nie zaszkodzi”), a znaczna ich liczba domagała się surowych kar dla jego organizatorów.

W tej dosyć zgrabnej notatce zabrakło może kilku ciekawych szczegółów. Po pierwsze, faktycznie całkiem sporo nabranych reaguje w stereotypowym stylu „polskim”, wygraża niedoszłym organizatorom, węszy szeroko zakrojone spiski, jakiś wędkarz sugerował nawet karę chłosty. Z drugiej strony, większość wydaje się potwierdzać pogodny stereotyp „poczciwców z dystansem do siebie”, i tego może warto wciąż odrobinę zazdrościć; część niedoszłych klientów śmieje się do kamery z własnej naiwności – ale czy to nie jest klasyczna dobra mina do złej gry? – mówią, że wyprawa była warta świeczki, prowokacja filmowców była całkiem zabawna, a dzięki temu przeżyli dzień zupełnie inny od wszystkich, godniejszy zapamiętania niż gdyby po prostu naprawdę zrobili jakieś zakupy promocyjne.

W tym jednak tkwi pewien dysonans: o ile w czasach realnego socjalizmu (to samo oczywiście można by powiedzieć o „kultowych” w Polsce  komediach Piwowskiego czy Barei) mimo wszystko ustrój oraz różni „oni” byli łatwiejszym wytłumaczeniem powszechnego absurdu i w tym sensie ówczesne satyry, nawet jeśli delikatnie mówiąc nie oszczędzały „zwykłych” ludzi, ostatecznie ich aż tak nie zawstydzały, wskazując na odpowiedzialność „Wielkiego Innego”, o tyle dzisiaj trudniej odnaleźć takie przeniesienie. W nowym kapitalizmie nabrany człowiek mimo wszystko wstydzi się sam siebie. W tym miejscu ktoś dodaje na usprawiedliwienie: Myślałem, że era kłamstw się skończyła. Ktoś inny wskazuje, że pomysł był koniec końców znakomity, gdyż zwrócił uwagę na różnego rodzaju przekręty i „atrapy” na dużo większą skalę. (Nasi politycy są o wiele gorsi). Ktoś wreszcie twierdzi, że Czesi byli zawsze naiwni i dodaje: To bolesne przebudzenie.

Faktycznie ten film, nie tak wybitny jak najlepsze utwory Formana, ale będący jakimś odpowiednikiem i późnym następstwem rzeczy w rodzaju „Pali się, moja Panno”, ma jedną poznawczą wartość: pokazuje upadek mitu i azylu „Środkowej Europy”, pomimo – a może dlatego? – że wciąż się jeszcze trzyma jedną nogą konwencji humorystycznych z jej epoki. To właśnie jest tym przebudzeniem. Czy to nie dlatego „Czeski sen”, który wciąż kontynuuje stereotypowy „czeski humor”, był jednym z ostatnich jak dotąd docenionych na świecie filmów z tej kinematografii? Premierę miał w roku przystąpienia Czech do Unii Europejskiej, która – co ciekawe – cieszy się tam dzisiaj mniejszym zaufaniem niż w Polsce, chociaż żaden rząd czeski nie wszedł w otwarty konflikt z Brukselą. Pewna identyfikacja, która być może dawała pocieszenie oraz narzędzia biernego oporu w czasach, paradoksalnie, reżimu siermiężnego i bardzo zamkniętego, przestaje powoli działać w epoce demokratyzacji, globalizacji i modernizacji: modernizacji często niestety, przynajmniej na początku, podrzędnej i peryferyjnej.

Jest to całkowicie zrozumiałe. Jeżeli Kundera w eseju pod tytułem zawiłym i bardzo wymownym „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej” miał rację, twierdząc, co następuje: Europa, którą nazywam środkową, odczuwa zmianę swego losu po roku 1945 nie tylko jako katastrofę polityczną, lecz jako zakwestionowanie swej cywilizacji. Głęboką racją oporu krajów środkowoeuropejskich jest obrona ich tożsamości, albo inaczej –­ obrona ich zachodniościto znaczy, że Europa Środkowa w sytuacji, w której wektor zmian kieruje się znów z Zachodu, traci znaczną część swojej racji bytu i aktualności jako pewna figura mentalna oraz kulturowa, z którą związane były różne rytuały oraz style narracji warstw inteligenckich.

Ponieważ jest to Zachód często trzeciorzędny albo przynajmniej Zachód drugorzędny, odpowiedź Środkowej Europy – jeśli nie chce poprzestać na doraźnej satyrze na przaśne pierwociny nowego kapitalizmu, a chce przy tym zachować swoją wyobrażoną odrębność oraz dumę – może być (a w każdym razie bardzo często bywa) tylko reakcyjna. Kaczyński w swojej ostrzejszej retoryce – co do której oponenci nie mogą się zdecydować, czy jest ona groteską, czy brunatną grozą (faktycznie to jest trudne pytanie) – występuje w obstawie wielu dawnych kontestatorów z lat 80-ych, którzy kiedyś walczyli ze wszystkim, co ruskie bądź sowieckie, ale w tym samym czasie częściej chodzili na punkrockowe koncerty niż na mszę. Kiedy Środkowa Europa staje się beniaminkiem demokratycznej i zamożnej Europy Zachodniej, tracąc tym samym swoją specyficzną dystynkcję (utkaną z martyrologii, lecz i gorzkiego poczucia intelektualnego przywileju), człowiek wychowany na klimatach tutejszej kontestacji ma trzy drogi: po pierwsze, jeżeli dominują w nim skłonności prawicowe – drogę antyzachodniej retoryki, która patrząc na korzenie jest paradoksalna (zawsze można mówić, że chodzi o Zachód w jego obecnym, jakoby „dekadenckim” wydaniu), bo przecież za młodu, „za komuny” taki ktoś powtarzał różne mantry o tym, że jego cywilizacja wywodzi się z Rzymu, nie z Bizancjum, że duchem zawsze będzie mu bliżej do Paryża niż do Moskwy. Po drugie, jeżeli chodzi o osobowość liberalną i kosmopolityczną, Środkowa Europa może się teraz utrzymać jako stylizacja, vintage bądź retronostalgia, może stać się refleksją na temat wielokulturowości i płynnych tożsamości. Nie będzie jednak już do końca adekwatnym narzędziem w przypadku twórczości dotyczącej tematów aktualnych. Po trzecie, dosłowna aplikacja dysydenckiej tradycji środkowo-europejskiej w jej humorystycznym i groteskowym wydaniu (które Polacy tak bardzo lubią u Czechów) jest oczywiście możliwa, ale staje się czasem właśnie w nowych czasach dziwnie turpistyczna (a na dodatek bardziej „prowincjonalna” w złym sensie) i może powodować zarzuty na przykład „klasizmu”, nie tylko wynikające z coraz częstszej dzisiaj „nadwrażliwości politycznej” tak zwanych kręgów postępowych. Jak powiedziałem wcześniej: dawniej, dzięki temu, że winnym był ostatecznie Wielki Brat, Kowalscy i Nowakowie lżej znosili satyrę wymierzoną w ich własną małostkowość.

Z kilku przyczyn środkowo-europejskość mogła (może?) być po 1989 roku paradoksalnie bardziej nośna w Polsce. Pisząc o „porwaniu” Europy Środkowej, Kundera być może nie miał wątpliwości, że Czechy jako takie były przed 1945 rokiem częścią zachodniego świata. Dlatego owa tożsamość mogła szybciej wypalić swój potencjał twórczy w okresie „demokracji” i Unii Europejskiej, odpadł bowiem jeden z głównych elementów definicji Mitteleuropy. Polacy mają wciąż wątpliwości, zwłaszcza inteligenci, i w tym sensie niekoniecznie czujemy się z czystym sumieniem Europejczykami Środkowymi w kunderowskim wydaniu – dlatego fantomy Europy Środkowej i związany z tym mit kultury czeskiej mogły dłużej utrzymać, a może nawet wzmocnić swą atrakcyjność w polskich sferach artystyczno-intelektualnych: tak jakby Środkowa Europa była wciąż dla nas nie tylko zwykłym faktem, ale raczej programem, przedmiotem aspiracji i w jakiejś mierze „Zachodem”.

Czechom natomiast przytrafił się Andrej Babiš, minister, a potem (2017-21) premier posądzany o różne defraudacje – i jest to w pewnym sensie spełniony „Czeski Sen”. Jako miliarder i właściciel holdingu skupiającego ponad 250 firm wydaje się on swoistym superego klientów, którzy dali się nabrać na fikcyjną korupcję.

Problem Problem natomiast wydaje się w obu krajach ten sam. Eduard Louis, młody pisarz francuski o lewicowych poglądach, podobno dojeżdżając pociągiem z Warszawy do Poznania wyjrzał przez okno i rzucił do kolegi: Merde, to jest Pikardia. Autor pochodzi z najbardziej spauperyzowanej północno-wschodniej Francji, gdzie najwięcej głosów dostała Marine Le Pen (mimo relatywnie najniższej imigracji), rejonów poprzemysłowych, z klimatami, które przed Louisem i Didierem Eribonem znaliśmy raczej z ikonografii thatcherowskiej Anglii, tej z ery punkrocka czy filmów Kena Loacha.

Według statystyk Wielkopolska, jeden z najlepiej rozwiniętych regionów RP, zbliża się poziomem produktywności (PKB) do Czech właśnie, a także do najsłabiej prosperujących regionów Wielkiej Brytanii czy Francji. W liberalnej świadomości to sukces. I owszem, jest to względny sukces polskiej transformacji, a Czechy, startując wprawdzie z wyższego poziomu, mimo wszystko też poszły mocno do przodu. Gdyby komuś w latach osiemdziesiątych zaoferować wizję Polski, która nie jest już tak daleko pod względem rozwoju od choćby zdecydowanie najbiedniejszych części Francji czy Anglii, wziąłby to w ciemno. Zwłaszcza ktoś, kto w takim kraju i tak by zajmował pozycję uprzywilejowaną, jak większość „liberalnych intelektualistów”. Świadomość inteligencka mogła naiwnie zakładać, że w miarę tego postępu rosnąć będzie ogólna „wdzięczność” społeczeństwa wobec narzucanego kierunku liberalnych zmian. Od pewnego momentu dzieje się jednak czasem wręcz na odwrót, zwłaszcza, ale nie tylko w Polsce. Środkowi Europejczycy dosięgając poziomu cywilizacyjnego Walii albo Pikardii mogą równocześnie przyjmować habitus ludzi peryferii Zachodu, w których popularność zdobywa Le Pen i jej podobni, on teraz zastępuje dawne, nieco naiwne marzenie (w sporej mierze już zrealizowane) o tym, żeby się wyrwać z radzieckiej kurateli w kierunku pod każdym możliwym względem „lepszego” Paryża. Tożsamość Środkowej Europy będzie się wtedy na nowo konstytuować w sposób epizodyczny i brutalny – w masowym wymiarze będzie polegać nie na gloryfikowaniu jakiejś pohabsburskiej, patchworkowej wielokulturowości, ale we wspólnych gestach wrogości wobec uchodźców i migrantów spoza Europy etc. Środkowo-europejska dystynkcja dawnych inteligentów odnajdzie reperkusje, którymi oni oraz ich następcy są raczej przerażeni.

Pisał Kundera: Czym bowiem jest Europa dla Węgra, Czecha albo Polaka? Narody te od początku należały do części Europy zakorzenionej w rzymskim świecie chrześcijańskim. Uczestniczyły we wszystkich fazach jego historii. Dla nich słowo „Europa” nie oznacza zjawiska ze sfery geografii, lecz jest pojęciem duchowym, synonimem słowa „Zachód”. Z chwilą, gdy Węgry przestają być Europą, tzn. Zachodem, wyrzucone zostają z kolein własnego losu, ze swej historii – tracą najgłębszą istotę swojej tożsamości. Europa geograficzna, rozciągająca się od Atlantyku po Ural, zawsze była podzielona na dwie odrębnie rozwijające się połowy; jedna była związana ze starożytnym Rzymem i z kościołem katolickim (jej znakiem szczególnym jest alfabet łaciński), druga zaś była zakotwiczona w Bizancjum i w kościele prawosławnym (znak szczególny: cyrylica). Po 1945 roku granica między dwiema Europami przesunęła się o kilkaset kilometrów na zachód i narody, które dotąd uważały się za zachodnie, obudziwszy się pewnego poranka stwierdziły, że znajdują się na Wschodzie.

Jest w tym zbyt wiele uproszczeń; to tylko jedna z możliwych i niekoniecznie najbardziej przekonujących definicji ewentualnego odrębnego statusu „Środkowej Europy”, być może wynikająca z popularyzatorskich zamysłów artykułu, w symbolicznym roku 1984 opublikowanego w New York Review of Books (cytaty z tłumaczenia w Zeszytach Literackich).  W innych esejach Kundera sięgał głębiej. Ale nawet jeśli rozumienie Środkowej Europy jako Zachodu (być może, owszem, już wcześniej peryferyjnego), który od reszty Zachodu został siłą oderwany, jest niekoniecznie najtrafniejszym podejściem do tematu z perspektywy historycznej, na pewno współtworzyło mitologię i autoidentyfikację autorów i autorek, którzy w dużej mierze pod wpływem tego rodzaju tekstów zaczęli pozycjonować się jako Środkowi Europejczycy.

Przy takim założeniu doskonale widzimy, dlaczego rozmaite poetyki, tradycje oporu i humoru stają się zagrożone kryzysem, wtórnością i inercją, a czasem resentymentem, paradoksalnie po tym, jak mimo wszystko Polska, Czechy czy Węgry powróciły na Zachód (nawet jeśli ostatnio – najmniej w przypadku Czechów – niektórzy na nowo zgłaszają wątpliwości w tej materii), zarówno geopolitycznie, jak i – mimo wszystko – cywilizacyjnie. Przy tym jest to Zachód w wydaniu wciąż peryferyjnym.

Mit środkowo-europejski dla ludzi kultury był jednocześnie dosyć niebezpieczny o tyle, o ile doprowadzał do apogeum i czynił bardziej kolektywnym ten stan świadomości aspirującej do twórczości jednostki, który wyraził już Baudelaire (mimo symbolizmu człowiek bardzo realistyczny i „na czasie”) w „Albatrosie”: kontrast równoczesnej wzniosłości i śmieszności; dwubiegunowość – między poczuciem, że w zasięgu talentu są największe stawki duchowe albo cywilizacyjne, a poczuciem całkowitej marginalności.

Jeśli Kundera pisał: Dziś Europa środkowa jest podporządkowana Rosji, z wyjątkiem malutkiej Austrii, która raczej szczęśliwym trafem niż z innego powodu zachowała niepodległość, ale wyrwana ze środkowoeuropejskiego otoczenia straciła wiele ze swej odrębności i nie ma już zupełnie znaczenia. Zniknięcie środkowoeuropejskiego ogniska kultury było niewątpliwie jednym z największych wydarzeń stulecia dla całej cywilizacji zachodniej, to mógł wyrażać również sprzeczne wrażenia względem własnej siły sprawczej. Nie tylko jednak siły „indywidualnej”: był to fragment ogólniejszej kondycji intelektualistów pochodzących z tej części Europy.

Z jednej strony, kiedy czytamy takie teksty, widzimy jawne pretensje do roli depozytariuszy mądrości całego współczesnego Zachodu; oto głosy ludzi, którzy przynajmniej we własnym przeświadczeniu znają pewną niezmiernie istotną również dla Zachodu prawdę, o której centrum świata zachodniego zapomniało. Z drugiej strony w tych samych zdaniach czuć lęk przed własną nieistotnością, lęk spotęgowany pochodzeniem z kraju, który może być lada dzień anihilowany, a w Paryżu, Londynie albo Nowym Jorku większość wzruszy z tego powodu ramionami, o ile to w ogóle zauważy. Być może w przypadku Polski (Czechy, faktycznie, jako kraj z „rodowodem” bardziej świeckim i sceptycznym mogły być mniej podatne) przejście części solidarnościowych opozycjonistów na pozycje, które dzisiaj określa się jako skrajnie prawicowe, wynikało właśnie z poczucia utraty tego dwuznacznego przywileju pochodzenia z Europy Szczególnej, który w jakimś stopniu próbował wymusić na Zachodzie natychmiastowe dostrzeżenie własnych racji.

Paradoks jest następujący: Środkowa Europa zasłania się, chroni oraz reklamuje swoją specyfiką, jednocześnie utożsamiając się z Zachodem (nie ma niestety tu miejsca na rozwinięcie kluczowej, również dzisiaj, kwestii: czym jest w sumie „Zachód”?) i przemożnie żądając uznania przez główne metropolie Europy. W ostatecznej rachubie fandom środkowo-europejski, na przykład czeski wypiera się jednak w pewnej mierze zapożyczeń albo inspiracji kulturą zachodnią (naturalnie nie dotyczy to na przykład Kundery), twierdząc, że jest unikatowy i niepowtarzalny, a przecież ich dostrzeżenie nie musi pociągać za sobą zarzutów wtórności albo imitacji – w najlepszych przypadkach wręcz przeciwnie: dowodzi wpisania Środkowej Europy w siatkę globalnych interakcji oraz jej ważnej roli w tych oddziaływaniach, na czym przecież powinno jej zależeć. Myślałem o tym ostatnio, powtarzając klasyczne filmy Miloša Formana. Na przykład rozebrany na czynniki pierwsze „Czarny Piotruś” wydaje się bardzo „francuski”. Swobodna kamera, która przeskakuje z opisu głównych bohaterów do quasi-reportażowych scenek z ulicy, to czysta Nowa Fala. Surrealizm ukryty w mieszczańskiej, pogodnej komedii o niczym był już w filmach Tatiego. Dodajmy coś z włoskiego neorealizmu i początków angielskiej kontrkultury „młodzieżowej” czy „nastoletniej”, aczkolwiek tutaj na pewno o wielkim instynkcie Formana świadczy wykrycie takich klimatów na CSRŚ-owskiej prowincji już w 1963 roku. Nie oznacza to naturalnie, że nie istnieje swoisty „czeski klimat”, wynikający faktycznie z unikalnego „mieszczańsko-chłopskiego” podłoża tamtego społeczeństwa, tradycji jakiejś „jarmarcznej kultury” w najlepszym, wręcz średniowiecznym czy renesansowym sensie. Podobnie „Szwejk” (autor był jednak anarchistą, a nie przeciętnym mieszczuchem) to przecież w dużej mierze pokłosie Rabelais’go, trochę powieści łotrzykowskiej, trochę może też nawet „Dekameronu”.

Co więc zamyka czeskie albo środkowo-europejskie doświadczenie w klatce? Jest to chyba kult stylu, a zwłaszcza klimatu, widziany często w poetyce polskich adeptów i fanów Mitteleuropy. Diagnoza ta może być w sumie banalna, ale prymat idiomatycznego nastroju, jak bardzo wiele rzeczy, jest przykładem „strategii”, która od pewnego momentu staje się pułapką. Jeżeli również w sztuce historyczny przełom powtarza się jako farsa, to chyba właśnie w kontekście nastrojowości. Kiedy mówimy pierwszy raz: „Tego nie warto rozumieć – po prostu trzeba się poddać temu klimatowi”, jest to nobilitacja, która wyławia naprawdę niecodzienny utwór z grona w końcu bardzo wielu „dobrze napisanych”, „sprawnych warsztatowo” czy „interesujących”. Kiedy bezrefleksyjnie powtarzamy: „Tego nie warto rozumieć – po prostu trzeba się poddać temu klimatowi”, prawdopodobnie duchy bardziej wybiegające w przyszłość i krytyczne poczują mdłości drobnomieszczańskiego, coraz bardziej już tylko udającego awangardę manieryzmu; przykładem takiej wtórności w kinie czeskim był na przykład ów oscarowy „Kola”.

Szkoda, że w czeskiej albo polskiej literaturze po 1989 roku nie pojawił się (chyba?) odpowiednik Roberto Bolaño. Bolaño przebił balon latynoamerykańskiego „realizmu magicznego”, balon estetyzmu, którym coraz bardziej stawała się w powszechnej percepcji klasyka latynoamerykańska, żeby odzyskać siłę rewolucji z epoki Cortazara i Borgesa i skierować ją na nowe drogi.

„Nastrój” albo „maniera” były elementem emancypacyjnym, a nawet „tyranobójczym”, kierując się przeciwko wielkim i skostniałym, imperialnym systemom. Dotyczyło to również wielkich zmian warty w krajach centrum: Nietzsche lansując się jako stylista (i często humorysta) uderzał w wielkie gmaszyska pism Hegla i Kanta; Debussy czy Ravel (chociaż to oczywiście będzie uproszczenie) stawiając kwestie barwy ponad kwestię formy czy harmonii uderzali w obiektywizm (w jakimś sensie dominujący koniec końców nawet u Beethovena czy Wagnera) hegemonicznej wtedy muzyki niemiecko-austriackiej; erotyzm w typie camp czy queer eksponujący elementy „drugorzędne” postaci, jak na przykład gest, grymas, perukę albo makijaż, przeciwstawia się „obiektywności korpusu” i konserwatywnym skojarzeniom, na przykład kulturowym albo politycznym interpretacjom mitu zdrowego, normalnego ciała czy lansowaniu bardzo odmiennych kanonów i ról płciowych. Trudno zatem się dziwić, że literatury (albo kinematografie) półperyferyjne będą w dużej mierze szukać broni we własnej „subiektywnej specyficzności”. Mniej może dotyczy to akurat Kundery, który od pewnego momentu chciał być pisarzem francuskim, a zwykle był pisarzem bardzo austriackim, ale może – na bardzo wysokim poziomie – dotyczyć to nawet Gombrowicza. Idiomatyczny humor Gombrowicza i jego spojrzenie czasem skoncentrowane na sytuacjach „drobnych” można również widzieć w kontekście jego zmagań z polską peryferyjnością i figurą Zachodu, przed którym Gombrowicz nie chciał skapitulować jako człowiek zbyt ambitny, zbyt zdolny i osobny. Tymczasem dla Gombrowicza również Proust, Joyce, a nawet chyba – co ciekawe – Kafka, byli domeną obiektywnej, doktrynalnej „formy”.

Co do Gombrowicza, bo jest to przykład zupełnie na miejscu: ostatnia ankieta Nowego Napisu wzbudziła mieszaninę rozbawienia oraz oburzenia mediów liberalnych (typowa ich reakcja na inicjatywy kojarzone z prawicą, istotnie czasem trudno o inną). Faktycznie jest tam jakaś „dziwna” niechęć do „Trans-atlantyku”, dziwna, lecz przecież dosyć „zrozumiała politycznie”. Jednak ogólnie głosy przeciwko Gombrowiczowi jako przecenianemu pojawiają się dwa. Jeden z nich warto zacytować: Wszedł do polszczyzny, pozmieniał ją i wychował kilka pokoleń, ale w XXI wieku znaleźliśmy się w gombrowiczowskiej pułapce. Jego rozliczenia z polskością przestały być w jakikolwiek sposób adekwatne, a my nie wymyśliliśmy nowego trybu lektury. A że można Gombrowicza czytać inaczej, pokazał mi ostatnio César Aira (autor wydanych przez Ossolineum „Trzech opowieści”), w którego twórczości argentyńskie lektury Polaka uruchamiają niesamowity witalizm. Zanim tam dojdziemy, postuluję kilkadziesiąt lat przerwy od Gombra (Mateusz Górniak).

To sprawa na osobną rozmowę: z tą wypowiedzią bardzo się nie zgadzam (między innymi jednak po prostu co do rzekomej nieaktualności spojrzenia na polskość), a jednocześnie trochę się zgadzam i jej kibicuję: w celowo prowokacyjnej hipotezie, że od „mistrza” należałoby na dłuższy czas odpocząć, szukając innych dróg, żeby potem ewentualnie spotkać się z nim na nowo, nie ma nic złego. W literaturze światowej to trendy oczywiste: na przykład Sartre dosyć długo uchodził we Francji (na przykład w pokoleniu Barthes’a, Derridy czy Foucaulta) za zwietrzałego, a teraz odkrywa się go na nowo. To prawda, że pisarze hiszpańskojęzyczni, właśnie Aira albo Ricardo Piglia czy Enrique Vila-Matas potrafią wydobyć z Gombrowicza „logikę sensu”, przywołując innego trudnego francuskiego filozofa, tymczasem u nas, przynajmniej w literaturze popularniejszej (na przykład u Michała Witkowskiego; pozytywnym wyjątkiem będą na przykład nieco gombrowiczowskie fragmenty „Nicusia” Maksa Wolskiego) pozostaje z niego właśnie pewien styl: próby dziwolążenia się ze słowotworem, ewentualnie szablonowe wypiski (ale to nie jest dowód na szablonowość Gombrowicza) z uwag autora na temat „przekleństw polskości”.

To jest właśnie moment, w którym kult autora jako unikalnego stylisty oraz nosiciela pewnej aury (albo mówiąc prościej: pisarza tak zwanego „kultowego”, „klimatycznego”) osłabia twórczy wymiar jego wpływu. Myślę, że jest to szerszy problem całego regionu.

Środkowo-europejskość – zgodnie z mitami, które rozwijała wokół siebie – jest wielkim patchworkiem, który można byłoby przepisywać na nowo. Punktem zwrotnym może być pewien „obiektywizm”, chłodny i analityczny demontaż, przeciwstawiony estetycznemu naśladownictwu pewnej „atmosfery”, który pokaże, w jaki sposób dwudziestowieczna klasyka środkowo-europejska doszła do swojego statusu i do czego może nas jeszcze inspirować. Jest bardzo możliwe, że puzzle wyjęte z tej układanki mogą być i dzisiaj, a nawet jutro czy pojutrze, ciekawie wkomponowane w nowy obraz.

Pytanie w każdym razie jest następujące: co twórczość polska, czeska czy węgierska może odzyskać i zachować z wcześniejszych idiomatycznych narracji, tak z humoru jak i z romantyzmu, w tej generalnie nienajgorszej, ale i dosyć kłopotliwej sytuacji, w której Drugi Świat przestał istnieć i staliśmy się peryferiami świata pierwszego? Skreślenie ich byłoby pochopne; widma przecież zwykle co jakiś czas wracają, zwłaszcza kiedy na siłę odwracasz się plecami.