Początek
przejścia do czynu


 

1

To było tak: żył kiedyś Henryk Bereza, lecz zmarł. Pismo Mały Format zaplanowało numer poświęcony Berezie. Do planowanego numeru wysłał tekst Donat Kirsch. Bereza cenił był Kirscha. Kirsch ceni Berezę.

Tu kończy się uwertura, zaczyna się, powiedzmy, coś na kształt fugi.

 

2

A zatem Kirsch, pisarz przez Berezę, krytyka literackiego, ceniony, skorzystał ze sposobności, jakiej jemu i innym dostarczył Mały Format, ażeby przedstawić swój pogląd na losy i dziedzictwo tego rodzaju krytyki literackiej, jaką swego czasu uprawiał Bereza, ponieważ zaś własną perspektywę rzeczywiście Kirsch miał, toteż napisał tekst i wysłał. Tymczasem Mały Format, choć na pewno uznał, że tekst Kirscha jest na temat, postanowił, że go do publikacji nie przyjmie, przypuszczam – może wrócę do tego – z tej racji, że okazał się aż za bardzo na temat: kolejny raz sprawdziłaby się mądrość nakazująca rozwagę, gdy się o coś prosi, gdyż istnieje ryzyko, że się to naprawdę dostanie.

Mały Format Kirscha odrzucił, Kirsch zatem – za podpowiedzią Wiedemanna, którego później w numerze o Berezie Mały Format akurat opublikował – nie chcąc, by tekst całkiem przepadł, wysłał go do gdyńskiej Blizy. Wkrótce potem Bliza także tekst odrzuciła, choć należy jej policzyć na plus, że przynajmniej go nie zgubiła.

Tym samym tekstu Kirscha o losach dziedzictwa Berezy postanowiły nie przyjąć dwa pisma literackie, bardzo od siebie różne (bo jedno czytane, a drugie drukowane).

W tej sytuacji z pomocą Kirschowi przyszedł literaturoznawca Andrzej Śnioszek, profesjonalnie zajmujący się Berezą i bliskimi mu twórcami, i pomógł mu wydać w postaci książkowej zbiorek dwóch esejów, z których jeden był drukowany w Twórczości w dawnych czasach, gdy pismo to współtworzył Bereza, drugim zaś był tekst omawiany tu właśnie, raz zamówiony, dwakroć odrzucony. Dawniejszy esej klęskę Berezy wieszczył, nowy zaś jej dzieje spisywał.

 

3

Z tą fugą to pewnie przesada, równie dobrze mógłbym przywołać allegro sonatowe, jeżeli już czepiać się form muzycznych, w każdym razie książka Kirscha-Śnioszka ukazała się parę lat temu, jest więc dziś obiektywnie starociem, lecz nawet teraz mógłbym przecież zabrać się do prób związania jej ruchu z moim własnym, by przekonać się, co z takich zabiegów wyniknie.

Okazuje się jednak, że przez te lata ktoś już ją przeczytał, zrecenzował, skrytykował, gorzej nawet, że Kirsch na recenzję sam raczył odpowiedzieć obszernie.

A to oznacza, że ekspozycję, z paroma istotnymi zmianami, należy powtórzyć.

 

4

Kirscha-Śnioszka okołoberezowy zbiorek „Eliminacja episteme” ukazał się w 2019 roku, powitany przez garść komentarzy, wśród których jeden, Macieja Libicha, był krytyczny na tyle, że wzbudził w Kirschu złość zapewne tym większą, że wydrukowała go Twórczość, w dawnych czasach pismo Berezy, dziś pismo żywe dzięki wspomnieniu owych dawnych czasów. Do Twórczości posłał więc Kirsch polemikę z Libichem.

Już pośpieszna lektura obu tekstów, krytyki i polemiki, ujawnia, jak wiele musieli Libich z Kirschem spraw i detali między sobą wyjaśnić, z których do względnie mniej istotnych zaliczał się wytyk Libicha za przytoczenie w przypisie (przez Śnioszka) przestrogi Umberta Eco przed skutkami poprawności politycznej, która to wypowiedź, ponieważ pochodziła z uprzedniej dekady, w naturalny sposób stała się niepoprawna.

Kirsch także zmuszony był naprawiać błędy Libicha, dotykające nie tylko światopoglądu, lecz, co gorsza, faktografii. Libich mianowicie stwierdził, że w 1977 roku komisja pod przewodnictwem Berezy przyznała Kirschowi trzecią nagrodę w konkursie imienia Macha, tymczasem, po pierwsze, nie było to w roku 1977, po drugie, Bereza nie przewodniczył, po trzecie, nie trzecią nagrodę, po czwarte, nie imienia Macha.

Zresztą, lepiej: Mach w 1977, ale nie trzecia, lecz główna, a trzecia w konkursie Czytelnika, lecz w 1975, a mówiąc ściślej, nie tyle trzecia tout court, co trzecia ex aequo.

To mam nadzieję już jasne, ale więcej o treści za chwilę, najpierw reszta dziejów.

Polemika z Libichem miała ukazać się w Twórczości, która, jak się rzekło, przed laty publikowała i Berezę, i Kirscha, niemniej jednak, mimo że Libich Kirscha krytykował, a od Berezy się dystansował, Twórczość postanowiła polemikę Kirscha odrzucić, ponieważ była bardziej polemiczna, niż polemice przystoi.

Prawa symetrii żądały podjęcia nowej próby.

Zdawało się, że ta będzie nawet bardziej stosowna, albowiem jeszcze wtedy istniało pismo eleWator, wydawane przez fundację imienia, no właśnie, samego Berezy.

W odpowiedzi Kirschowi eleWator stwierdził wszakże (jak sam Kirsch sprawozdaje), że stosunki z Libichem są mu droższe niż z nim, sojusznikiem Berezy, i także tekst odrzucił.

Tym samym tekst Kirscha o losach jego tekstu skrytykowanego przez tekst Libicha odrzucony został przez dwa pisma literackie, tym razem dosyć do siebie podobne, gdyż oba drukowane i oba pod znakiem Berezy: jedno Berezy żywego, drugie Berezy martwego.

W tej sytuacji Śnioszek znów przyszedł Kirschowi z pomocą i pomógł mu wydać w postaci książkowej zbiorek dwóch jego esejów, z których jeden, odrzucony przez Mały Format i Blizę, ukazał się już we wcześniejszej książce, komentowanej przez Libicha, drugim zaś był właśnie tu omawiany komentarz do komentarza Libicha, odrzucony przez Twórczość i eleWatora. Tak powstała jako współprodukt odrzutów „Prounowa eksmisja Henryka Berezy” ukazała się w 2020 roku.

 

5

Nie wiem zresztą, jak bym postąpił, gdybym znał tylko głos Kirscha, skoro cały ten balet odrzuceń, polemik, republikacji poznałem w jednym rzucie i w tej postaci, w kontekście całości, zrobił on na mnie takie, nie inne wrażenie. Mógłbym snuć wizje możliwych, a nie spełnionych światów: zagaiłem był resztę zespołu po rozpoczęciu prac nad Polem, a gdybyśmy to my otrzymali ów pierwszy artykuł Kirscha, czy postąpilibyśmy jak Mały Format i po prostu go odrzucili, powodowani być może idiosynkrazją lub strachem? Na szczęście zespół odpowiedział na moje pytanie właściwie, czyli je zignorował (po kilku stronach Bożek stwierdziła, że tekst ją nudzi), wykazując się w ten sposób zbiorowym wyczuciem natury problemu: przewidywanie sytuacji wyjątkowych w oparciu o wyjątkowe jest bezsensowną stratą czasu, do marnowania którego mamy i tak już w naszej grupie wyjątkową skłonność.

Mimo wszystko sięgam do Kirscha z Libichem świętych obcowania, bo ciekawe, pasjonujące jest, nie tylko dlatego, że dwaj święci nie zrozumieli się wzajemnie, nie próbowali nawet, takie są w końcu fabryczne ustawienia komunikacji, w której idzie o prawdę, słuszność i własną pozycję, innymi słowy o świętość. W interesie tak szczytnym ścierają się style tak różne, że humanistyka robiąca we wglądach w sedno (polityczne zwłaszcza) mogłaby potraktować tę polemikę jak szkolenie w metodach prowadzenia sporu, dla jasności wykładu zilustrowanych na przykładach możliwie najjaskrawszych. A ponieważ zderzenie kontrastów to jedno z podstawowych źródeł komizmu, polemika Kirscha z Libichem powinna posłużyć za wzór wszystkim, którym marzy się spór żywy, emocjonujący nawet dla tych, którym nie mieściłoby się w głowie śledzenie debaty o zmarłego krytyka literackiego, prowadzonej przez innego zawodowego krytyka z pisarzem zapomnianym (to Kirsch o sobie). 

A tak poza tym, temat sporu też jest ważny.

 

6

Dwoistą taktykę sporu można streścić jako strzelanie z armaty wycelowanej we wróbla na zmianę z próbą złowienia wieloryba na wędkę.

To jest w zasadzie główne źródło ożywczego komizmu, którego świadomość znajduje pewien, choć raczej śladowy wyraz w replice Kirscha, który mógłby się z oponenta przede wszystkim śmiać, lecz zamiast tego woli potępiać, podczas gdy Libich, analogicznie, postanowił tylko pouczać, i nawet wtedy, gdy pewne wypowiedzi Kirscha uznaje za śmieszne, nie słychać wcale, by naprawdę się śmiał. Skłonny jestem sądzić, to moja prywatna obsesja, że wynika to z ogólnej tendencji dzisiejszej kultury, której wspólnym patronem, niezależnie od podziałów światopoglądowych i politycznych, jest mnich Jorge z „Imienia róży”, ten, co wziął sobie zanadto do serca regułę świętego Benedykta, traktującą o śmiechu; przypomnę: niestosowne żarty oraz gadanie puste i pobudzające do śmiechu potępiamy zawsze i wszędzie.

Tymczasem jednak właśnie owa zgodna odmowa śmiechu jest śmieszna, a to za sprawą obustronnego niedobrania środków do celu. Scena bowiem przedstawia elegancko wystrojonego członka akademii, próbującego jakoby rezonować z rozdrażnionym zwierzęciem, choć jego głos bardziej niż do nieokrzesanej bestii kieruje się ku widowni, udomowionej, cywilizowanej, przez to zarazem wymagającej i wysoce krytycznej, dlatego też rezoner mówi ostrożnie, rachując, gdyż zwyczajnie obawia się palnąć coś w mniemaniu widowni głupiego – i nie budziłby tym zastrzeżeń, gdyby ta uczona mowa nie starła się z agresywnością kontrmowy, w której nie czuć żadnej obawy przed gadaniem głupot, gdyż mówca przemawia nie dla uznania, lecz w imię prawdy, a to oznacza, że nie uwzględnia w ogóle możliwości, że bredzi.

Odnoszę przy tym wrażenie, że sprawa, o którą poszło, mianowicie sposób wytłumaczenia losów pewnej określonej wizji literatury, dodaje tej kanonadzie między pisarzem i krytykiem takiej wagi, której nie mógłby zapewnić dowolny inny temat, o który także można by toczyć nie mniej ogniste spory. Mówiąc bardziej po ludzku, nie kierowałem dotąd przesadnej uwagi ku działalności krytyków literackich, żywych czy martwych, mimo to po głowie chodzi mi myśl, że Bereza miał do powiedzenia coś, co się nie przedawnia, bo sięga do podstaw naszych hierarchii wartości, które jakoś przeważnie dotknięte zostają stężeniem właśnie wtedy, gdy ponad twórczością zaczynają stawiać misję, a ponad wolnością – no, dajmy na to, odpowiedzialność.

Kiedy już wchodzi w grę waga tak ciężka, a przecież cały czas o nią chodzi, hasło pamięci o Berezie musi być traktowane z elementarną powagą, bo inaczej zamieni polemikę w mimowolną autoparodię, jak wtedy, gdy na tezę jednej strony, że pamięć o Berezie uległa systematycznemu wyparciu, druga strona odrzeknie, że pamięć przecież trwa, skoro wznawia się Berezę i o Berezie pisze – co właściwie oznacza, że należy się cieszyć, bo mogłoby być gorzej, żywotność dzieła Berezy mogłaby być mniejsza niż pierwszego lepszego mędrca antykwarycznego, którego zawsze przecież ktoś wyda, a ktoś inny na nim obroni licencjat. Kirsch konstatuje, że jest to pamięć zapewniona eksponatowi muzealnemu, ma w tym oczywistą rację.

W tym wypadku rozminięcie się intencji jest tym bardziej zaskakujące, że świadczy o zupełnym braku woli nawiązania realnej rozmowy, skoro dotyczy tezy tak fundamentalnej i prostej. No, chyba że tylko mnie zdaje się prosta. Może Kirsch swoim agresywnym antykomunizmem wzbił wokół swej głównej myśli tak wielki tuman kurzu, że dotarcie do niej jest niemożliwe bez zaawansowanych zabezpieczeń sanitarnych, bo nadwrażliwy duch się zadusi, co oznaczałoby w takim razie, że albo brak mi wrażliwości, albo widzę naprawdę tylko czubek własnego nosa. Kto mnie doczytał do tego zdania, ma prawo sądzić, co chce.

Tak czy owak, jeszcze nie skończyłem, czas na repryzę.

 

7

Przesadzam już pewnie w udawanej naiwności, mówiąc o jakiejś elementarnej powadze, obie strony mają rozum i powagą rozporządzają dokładnie tak, jak chcą. Uczciwiej jest nie tyle stwierdzić, że Libich w krytyce Kirscha zmarnował szereg narzucających się sposobności, by stanąć na jednym gruncie ze swym adwersarzem, ile podnieść po prostu możliwość innej lektury, potencjalnie bardziej owocnej, bo, tak to ujmę, życzliwszej, czerpiącej z własnych założeń Kirscha, a nie tylko miotającej na niego gromy z obłoków prawdziwszej wiary.

Weźmy chociażby ten moment, w którym Libich zarzuca Kirschowi, że nie umie czarnego odróżnić od białego, i że zaślepienie ideologiczne nie pozwala mu dostrzec takich różnic, których istnienie jest już przedmiotem utrwalonej i powszechnej wiedzy. Trzeba zaiste szczególnego rodzaju ignorancji bądź fanatyzmu, żeby nurt Nowej Fali przedstawiać jako zaledwie nową falę realizmu socjalistycznego, krzewiącego w nowocześniejszym, modniejszym przebraniu wciąż tę samą ewangelię marksizmu: socrealizm był realizmem rzeczywistości takiej, jaką miała być, realizm nowofalowy miał przedstawiać rzeczywistość taką, jaką naprawdę była. Gdzie oczywiste sprzeczności narzucają się same, tam potrzeba dyskusji się kończy, bo spór już jest wygrany, wystarczy sprzeczność czytelnie, podręcznikowo rozpisać, by nawet ideologiczny ślepiec miał szansę pojąć swój błąd, a czy z tej szansy skorzysta, to już jego problem… Co kończy dowód.

Można jednak mieć wątpliwości, czy prawda podręczników jest dobrze skalibrowaną bronią przeciwko antykomunistycznej argumentacji Kirscha. Programowy tekst Kornhausera i Zagajewskiego głosi, co następuje, i co Kirsch chętnie cytuje:

Gdy czytamy „Ucieczkę od wolności” Ericha Fromma i w jego opisie mechanizmów degradujących człowieka w społeczeństwie kapitalistycznym z niechęcią odnajdujemy zjawiska znane nam z naszego terenu, nie potrafimy ocenić, jak daleko zaszliśmy w kształtowaniu nowych postaw ludzkich, a ile jeszcze w nich pozostało z przeszłości.

Wiedząc to, co wiedzieć powinniśmy, bez trudu dostrzegamy w tych słowach zgrabny wybieg, który pozwala nielotnemu cenzorowi zrozumieć jedno, a pozostałym, czujnym czytelnikom drugie. Socjalizm krytykowany jest nie ze względu na jego własne wady, lecz na przeżytki kapitalizmu, których wciąż nie wykorzeniono do końca: tyle ma pojąć urzędnik, żeby dopuścić tekst do druku i nie wywołać skandalu, pozostali zaś pojmą, że był to ze strony autorów wyłącznie wybieg, pod płaszczykiem ideologicznej poprawności kierujący uwagę ku właściwemu, niepoprawnemu przedmiotowi ożywionej literatury realistycznej.

Zrozumienie intencji tej gry jest na tyle łatwe, że dosłowność, z jaką Kirsch traktuje słowa Kornhausera i Zagajewskiego, narzuca raczej pytanie, czy on sam nie uprawia gry całkiem odrębnej, dzięki której może postawić tezę, że tamci dwaj gracze udawali zdecydowanie lepiej, niż chcieli. Kornhauser i Zagajewski założyli maski, które przylegały do ich twarzy tak dobrze, że stało się obojętne, czy zwracają się do nas zamaskowani, czy obnażeni. Maska okazała się nawet prawdziwsza od twarzy.

Podobnie można sobie wyobrazić eksperyment, który polegałby na tym, że choć rozumiemy grę w udawanie, to sami zarazem zaczynamy udawać, że o tej grze nic nie wiemy: może się wtedy okazać, że przeciwstawne, wrogie stanowiska łączy bliższe pokrewieństwo, niż spodziewała się tego którakolwiek ze stron, że łączy je niechciany wspólny mianownik.

Co to za mianownik, to akurat wiadomo, bo Kirsch sam odmienia wyrazy norma, obowiązek, wytyczne przez wszystkie przypadki. Libich poprzestaje na stwierdzeniu, że powinności wynikające z ideologicznego schematyzmu socrealistycznego są czymś drastycznie odmiennym od powinności nowofalowego poszukiwania prawdy, lecz nie zwraca uwagi, że to właśnie powinność, nieważne jaka, jeżeli wskazana zostaje literaturze programowo z zewnątrz, ma ideologiczny charakter nawet wtedy, gdy jej ambicją jest prawda. Takie przynajmniej było stanowisko Berezy, takie stanowisko za nim przyjął Kirsch, na tego stanowiska gruncie Nową Falę z socrealizmem łączyła główna myśl, wedle której literaturę kazano oceniać za pomocą kryteriów pozaliterackich, ideologicznych, zamiast pozwolić jej na to, by kryteria stwarzała sobie swobodnie za każdym razem od nowa.

Jeżeli na to założenie przystać – a właściwie tylko je zrozumieć, żeby wiedzieć, o co w ogóle wypada toczyć spór – to wymazanie Berezy oznacza dla Kirscha coś oczywiście innego niż typowy przejaw walki o uzyskanie przewagi w polu literackim, choć takim stwierdzeniem zadowolił się Libich, zamazując całkowicie sens poglądu, na który się zamierzył. Trwałe podporządkowanie literatury powinności zewnętrznej oznacza przecież dla Kirscha nie tyle przegraną jednego z możliwych światopoglądów, reprezentowanego akurat przez niego i przez Berezę, lecz fundamentalne przeistoczenie samego pola literackiego i natury toczącej się w nim rywalizacji, w taki sposób, że zniesieniu uległ sam sens walki, gdyż toczy się ona odtąd tylko między tymi, którzy są już ze sobą zgodni. Dlatego z perspektywy Kirscha wymazanie Berezy nie jest zwykłą przegraną, kolejną w niekończącym się pochodzie heroicznych klęsk osobowości ponadprzeciętnych, lecz jest objawem choroby samego pola literackiego, z którego, w trosce o podniesienie wartości literatury, nieoczekiwanie usunięto literaturę.

Nazwy schorzenia, które dotknęło pole, są liczne.

Normatywizm, logika deontyczna, także pozytywizm, to najogólniejsze z nich.

Wszystkie służą wyrażeniu jednej uporczywej myśli, zgodnie z którą literatura, powiedzmy górnolotnie: zgodna ze swym przeznaczeniem, otóż taka literatura słucha tylko samej siebie, gdyż nie służy żadnym innym celom niż ona sama i jej własna wielkość, a więc jednocześnie też osobista wielkość samego pisarza. Literatura natomiast, której kształt i treść wyznaczają normy z góry, z zewnątrz przyjęte, której cele mają pozaliteracki, na przykład społeczny, polityczny, religijny charakter, taka literatura jest chora, gdyż straciła swą autonomię, samą swoją hierarchię wartości nienaturalnie stawiając na głowie.

I mniej więcej w tym miejscu mógłbym zakończyć, gdybym zapragnął z jakichś powodów idiotycznie udawać, że choroba nie ma wedle Kirscha także mniej ogólnych, konkretnych, polityczno-historycznych nazw, mianowicie – zamiennie – socjalizmu, komunizmu, marksizmu.

Ten komunizm, którego moc jest tak wielka, że rozciągnął swoje panowanie na czasy, gdy sama komunistyczna idea uznawana jest powszechnie za skompromitowaną, archaiczną, zużytą, gdy nie ma już praktycznie żadnego żywotnego ruchu, który by się do niej przyznawał, gdy pod tą nazwą występują już tylko nieliczne, stare, dogorywające partie, gdy marksizm uprawiany jest tylko przez garstkę teoretyków akademickich, którzy spotykają się na seminariach, marząc o przywróceniu mu awangardowej aury, zatraconej chyba już ze sto lat temu, ten komunizm tak przerośnięty jest, rozdęty w swej potędze tak bardzo ponad miarę, że jego niszczycielskie widmo rozśmieszyło mnie w podobnym stopniu, jak reakcja Libicha, który powiada, że nie krążymy tu wokół sporów ideologicznych, bo jeśli nie wokół ideologii krążymy, to wokół czego? Otóż chyba właśnie każdy, Kirsch i Libich, obraca się wokół własnej ideologicznej osi, z tą różnicą jednak, że Kirsch w Libicha ciska gromy, widząc w nim oczywiście kolejnego otumanionego lub cynicznego marksistę, podczas gdy Libich współczuje Kirschowi, że tak niezręcznie rozmija się z oczywistą prawdą współczesnego świata, która to prawda, rzecz jasna, nie ma żadnej ideologicznej nazwy.

Kirsch nazywa to marksizmem, natomiast widać dobrze, że w wyliczankach dzisiejszych bolączek, których zacytowania zresztą Libich sobie nie odmówił, gdyż same w sobie mają niewątpliwy efekt humorystyczny (to one, pozwalam sobie zgadywać, mogły przesądzić o odrzuceniu tekstu przez Mały Format, przy czym humor był tu raczej ofiarą uboczną: za publikację pomstowań na islamofilię, feminizm, geizm, postmodernizm, antyizraelizm i im podobne oczekiwano by posypania głów redakcyjnych popiołem, którego nie ma w internecie w dostatecznych ilościach), otóż więc w wyliczankach tych Kirsch wziął sobie na cel po prostu globalnie wszelkie możliwe ambicje i postępowe marzenia dzisiejszego poczciwego świata liberalnego, wszystkie cele, wokół których tworzą się jakiekolwiek zaangażowane wspólnoty, o ile podstawą ich tożsamości nie są tak zwane wartości tradycyjne, którym Kirsch też nie okazuje żadnej sympatii, lecz nie uznaje ich najwyraźniej za wartości dziś panujące. Jest to więc antykomunizm skrajny na miarę rzekomo skrajnej potęgi postępowego wroga.

Pozostaje zadać sobie pytanie, dlaczego Bereza stwierdził, a Kirsch te słowa przytoczył, że dyskurs doktrynalny zastąpić dyskursem antydoktrynalnym to tkwić po same uszy w tym, co się zwalcza.

Tak, wiem, oczywiście, najpierw kontekst! W kontekście słowa te mają wspierać tezę, że realizm socjalistyczny z realizmem nowofalowym dzieli spór powierzchowny, a łączy mimowolna więź rodzinna, której wspólnym zawołaniem rodowym jest wezwanie literatury do czynu.

Tyle że słowa te służą do wyrażenia ogólniejszego prawidła i nie miałoby sensu zakładać, że Kirsch o tym zapomniał, tym bardziej że sam pisał podobnie w liście do Śnioszka, że większość działań przeciw komunizmowi zmienia się w jego kontynuację.

Większość działań, ale nie wszystkie, bo skrajne zagrożenie wymaga naprawdę skrajnej reakcji.

Komunizm, czyli pozytywizm, czyli normatywizm, czyli jakiekolwiek żądanie czynu – żądanie go od literatury, która nie przyjmuje żadnych żądań, bo sama je stawia – można zwalczać wyłącznie pod warunkiem, że nie przyjmuje się żadnej ideologicznej granicy, nawet tej antykomunistycznej, że nie żąda się czynu od nikogo, nawet w imię walki z obowiązkiem czynu.

Gdy chodzi o uzdrowienie pola literatury, naprawdę skrajny antykomunizm ciągnie w dół komunizm razem z samym sobą: dla pisarzy, kiedy piszą, to znaczy wymyślają reguły dla siebie, komunizm i antykomunizm stają się równie obojętne, warte siebie nawzajem, bo dla nich są jeden i drugi tylko przeszkodą.

A poczucie wyższości moralnej którejkolwiek ze stron zostaje poniżone tak samo, zepchnięte tam, gdzie jest jego miejsce, to znaczy w sferę walki o władzę. O władzę, to znaczy: o pierwszeństwo w ustalaniu hierarchii wartości dla wszystkich.

Inaczej niż prymitywny, obsesyjny, paranoiczny antykomunizm, na mocy własnej wewnętrznej logiki antykomunizm konsekwentny i skrajny podważa sam swoją wartość, demonstrując, że także on musi zejść ze sceny, bo wtedy dopiero wartości pola literatury będzie można postawić z powrotem z głowy na nogi.

To dopiero czyn ekstremalny, tak bardzo, że nie widać go wcale.