Sestyna z dawnych lat

[na oponie w dół lodowca na czczo bez zgrzytów i żadnych wątpliwości pod tęczą!]

 

Celem naszej wycieczki był lodowiec.
Aby z niego pozjeżdżać, taszczyliśmy ze sobą oponę,
co było uciążliwe, zwłaszcza na czczo;
nawet drobne potknięcie wywoływało w żołądku niemiły zgrzyt –
lecz zaplanowaliśmy śniadanie dopiero pod tęczą.
Milczeliśmy – każdy z nas ukrywał niejedną wątpliwość,

 

lecz widok z przełęczy zwyciężył wszelkie wątpliwości:
mgła rozwiała się, ostro błysnęła tęcza,
a niedaleko nad nią szklił się lodowiec,
na którym ktoś przez lornetkę dostrzegł ślad opony.
Hurra! pozjeżdżamy aż będzie zgrzytać! –
lecz najpierw zasiedliśmy do śniadania, jako że byliśmy na czczo,

 

bo lżej podchodzi się pod stromą górę na czczo,
zwłaszcza dźwigając potężną oponę –
a według planu przyjemność miała się zacząć dopiero po tęczy –
więc pochłanialiśmy śniadanie, aż zęby zgrzytały,
i przekrzykiwaliśmy jeden drugiego, bo nikt już nie miał wątpliwości,
że rewelacyjnie udadzą się zjazdy po lodowcu.

 

W jakiej euforii stawialiśmy pierwszy krok na lodowcu!
Pełni energii – wszak nie byliśmy już na czczo –
wbijaliśmy buty w chrupki śnieg, aż zgrzytał
i tylko na krótką chwilę powróciły nasze wątpliwości,
zanim pod skalną ścianą usadowiliśmy się na oponie –
bo jakże nisko pod nami wydała się tęcza –

 

otóż umówiliśmy się, że metą będzie właśnie tęcza,
ale czy na pewno – tu tkwiły nasze wątpliwości –
zdołamy się zatrzymać, nim urwie się lodowiec?
Zwłaszcza, że ważyliśmy więcej, nie będąc na czczo;
pozostawał wprawdzie slalom i na zakrętach hamowanie ze zgrzytem,
lecz czy od tego nie pękłaby opona?

 

Nie było innego wyboru, niż zdać się na oponę.
Odepchnęliśmy się – i tylko mignęła za nami tęcza,
nie mieliśmy czasu na żadne decyzje ani wątpliwości,
kiedy tak lekko, jakbyśmy wciąż byli na czczo,
przelecieliśmy w powietrzu na sąsiedni lodowiec,
krótszy lecz łagodniejszy – i po chwili zupełnie bez zgrzytu

 

opona niosła nas z prądem szeroką lazurową rzeką,
którą spływały oba lodowce. Bryzgi kropel wzbijały tęczę,
a my śmialiśmy się z naszych dawnych wątpliwości. Znów na czczo.

 


 

pocałunek

jak trzy świerszcze spod łóżka żołnierza
                                                       (sprzątać!!!)
zawsze miej w zanadrzu trzy fałszywe nutki –
to przedłuży ci życie o jeden dzień surrealizmu:
ślizgawkę-tęczę od Cheetaway do Syracuse

 

pasażer na gapę z piosenki od Chi- do Sy-
uparł się że przetrawersuje grzbiet oceanu
i w mżawce na falochronie od deski do deski
przetasował? przewertował? alfabet –
                                                    od „s” do „cz”

 

słońce spokojnie dłubie sobie w złotych zębach
słońce jeszcze nas wszystkich dobrze szturchnie!
prognoza pogody kłóci się sama z sobą:

 

c’est la vie – c’est la muerte! – bo tak brzmi lepiej! –
z mordercą po imieniu – przez pomyłkę z mordercą:
przez pomyłkę pocałunek z mordercą


 

z dżdżemem

mam szachownicę z efektem domina –
błogość w królestwie rozlewisk
nie potknij się o drugie dno!
w dżdżu dżdżownica je chleb z dżdżemem
na chybił trafił szach mat – 
wszędzie-kiedyś-naszczał-pies
uważaj bo zahaczysz o wniebowstąpienie!
i na co zda się naginanie kropli?
zastygł w ruchliwej katatonii
i koziołkuje balansując
na linii wysokiego napięcia
po linii najmniejszego oporu
transcendentalnie w stu dniach
transcendentalnie w studniach –  
i licytuje żonglując
wieczną kontrą rekontrą
i rekontrą-à-rebours – i to by było na tyle –
i tyle!!! – tyle co nic:
na chybił trafił szach mat –  
nie potknij się o drugie dno!