Zaraz po Świętym Marcinie przychodziła pora na świniaka. Niczego nieświadomy, dobrze podtuczony zwierzak drzemał pewnie jeszcze w patyku, gdy szarym świtem rzeźnik Józef Koza podążał wyboistym leśnym duktem, na swoim pyrkoczącym komarku, w kierunku małej poolęderskiej osady. Za motorkiem podskakiwała na zamarzniętych grudach przyczepka, na której Koza przewoził niezbędne do szlachtowania akcesoria. W domu pod lasem już od rana panowało spore ożywienie. Gospodyni szykowała słoje, misy, kopunki, szorowała wmurowany obok komina żeliwny kocioł i wydawała dyspozycje mężowi, który zwykle asystował przy rzeźniku. Dzieci miały nie plątać się pod nogami. Gospodarz, z natury dobroduszny, jednak umiejący stawiać bierny opór nadmiernym, jego zdaniem, wymaganiom żony, do świniobicia podchodził sumiennie i z przeświadczeniem spełniania ważnej misji, która pozwoli rodzinie przetrwać zimowe miesiące. Szczęśliwie, dobrze znał się z Józefem Kozą, jako że pochodzili z tej samej wioski, a być może i rodziny, bowiem babka gospodarza – Marianna – też była z domu Koza. Tak więc w trakcie oprawiania świni, ziomkowie prowadzili niekończące się pogawędki. Zdarzało się, że i gospodyni, w przypływie dobrego humoru, dodawała coś od siebie, ale przede wszystkim miała oko na całość; choćby upominając męża, żeby lepiej mieszał krew, bo się zgrupi. Gospodarz przez cały Boży dzień schodził nogi, podstawiał miski, przynosił, wynosił, kroił i mieszał. Miał wszakże jedną słabość: lubił, żeby wszystkie wyroby były dobrze przyprawione, toteż za plecami żony i rzeźnika dorzucał do misek kilka dodatkowych garści soli. Wczesnym popołudniem pod pułapem niewielkiej kuchni unosiły się kłęby pary, w kociołku dochodziło mięso ze świńskiego łba, a na patelni ścinał galaretowaty móżdżek z jajecznicą. Potem Koza z właściwą rzeźnikowi wprawą czyścił, napełniał i porcjował długie zwoje kiszek. Wieści o świniobiciu rozchodziły się szybko po okolicy, sąsiedzi przychodzili z kankami po kiszczonkę, a krewniacy z miasta docierali po swoją wałówkę koleją lub pekaesem. W tym czasie dzieci biegały po podwórku, podrzucając napełniony powietrzem świński pęcherz. Krótki dzień zachodził różową poświatą, a wraz z nim oddalało się wspomnienie poranka, kiedy to dzieci z żalu za świniakiem chowały głowy w pierzynach. Pod wieczór, już nieco przemarznięte, z apetytem zajadały kaszanki i bułczanki… wszystko obficie popijając wodą ze studni. Za kilka tygodni ich ojciec będzie wędził szynki, które wcześniej tradycyjnie przesoli. Wieczorem Józef Koza, spakowany i zaopatrzony w należny mu przydział ze świniobicia, wracał na swoim motorku do domu. Przed Wielkanocą cała historia miała się powtórzyć.