Jan Szaket


Pantofelek Konrada

Konrad Góra

„Dzień został w nocy. Wiersze miłości i z nienawiści”

Wydawnictwo papierwdole – Katalog Press
Ligota Mała – Dùn Èideann 2021


 

 

Pisanie recenzji z książek ma swoją historię, zwykle niedługą (przeczytał, siadł i napisał), ale nie tym razem. Tym razem z książką Konrada Góry wożę się i wożę – od pierwszego skwitowania lektury ogólnym stwierdzeniem, że to dobra książka, mija niemal rok. Wymówki od pisania mam przekonujące, rzeczy mniej lub bardziej zniechęcających do aktywności krytycznoliterackich było przez ten czas sporo, nie wymienię, kogóż to obchodzi, natomiast zachęt do tej aktywności… No tak, dałem przecież słowo, że napiszę, w styczniu 2022 nawet nieopatrznie napomknąłem o recenzji w poście na Facebooku. I redakcja Wizji dopytała ze dwa razy, czy to już. Presja była zatem więcej niż dojmująca, ale też książka, jeśli mnie google nie mylą, miała dotąd tylko jedno szersze omówienie, Łukasza Żurka, więc gdybym nie napisał, stałoby się jasne, że krytyka nabrała wody w usta.

 

1

 

Niby nic takiego: wiersze, z których książka się składa, publikowane były na Facebooku, bodaj wszystkie też zostały opublikowane w czasopismach bądź przy okazji wystaw lub wydarzeń. Niby nic takiego, bo autor ma na Facebooku wielu znajomych, więc dzieli się, ma też dobre notowania w światku literacko-artystycznym, zatem tu i tam się pojawia, ale trzeba dodać jeszcze, że książka ukazała się w wydawnictwie przez niego założonym. Czy z punktu widzenia wydawcy te aktywności i obecności autora przekładać by się miały na chęć odniesienia sukcesu sprzedażowego? Jakoś wątpię. I pewnie nie muszą, skoro do finansowania wydawnictwa zaprzęgnięte jest Patronite.

Odnotowywanie owych faktów i zabiegów w recenzji może wydawać się zbędne, ale wydają mi się istotne, bowiem Konrad Góra próbuje chyba wypracować nieco inny niż standardowy model komunikacji z odbiorcami literatury, a przy tym majstruje przy mocno przechodzonym koncepcie książki poetyckiej jako takiej. Jak?

Wydanie zbioru utworów wrzucanych na gorąco, zaraz po dopracowaniu wersji ostatecznej, a czasem nawet zmienianych po upublicznieniu pod wpływem autorefleksji czy komentarzy pod postem na autorskim profilu facebookowym (chyba większość z nich tam się najpierw pojawiła – przyznaję, że nie sprawdziłem dokładnie), mogłoby sugerować, że mamy do czynienia z rodzajem instapoezji, „łapiącego chwilę” banału emo-intelektualnego. Nic bardziej mylnego, choć kwestie emocji są zdaje się w omawianym tu tomie kluczowe. Wrzutki w szybkich mediach, które można by ewentualnie nazwać poezją instant, gdyby się komu podobna łatka przydawała, mają raczej uprzytomniać odbiorcom sprawność warsztatu oraz intensywność wyobraźni autora, tym zaś co ułatwia percepcję utworów w owych mediach jest anegdotyczność oraz względna, właściwie pozorna, „bekowość” owych anegdot. W ten sposób odbiorcy niemal biorą udział w części procesu twórczego, a w każdym razie zbliżają się na ekscytującą odległość do chwil, w których autor wciąż jeszcze realnie jara się tym, co pisze, a nie – jak to bywa w obiegu wysokonakładowym czy po prostu klasycznie, na spotkaniach autorskich – odgrywa lub konceptualizuje emocje pojawiające się przy twórczości. Nie trzeba chyba podkreślać, jak niebezpieczne są to przyjemności, to jest jak łatwo publikującemu w szybkich mediach autorowi o osunięcie się w grafo podczas aranżowania zbliżeń do procesu twórczego. Na tym polegałaby jednak sztuka, by się nie osunąć, a Konrad Góra jej dokonuje.

Tylko w takim razie – po co książka? Skoro w rezultacie instant praktyk znajomi autora-wydawcy, tworzący środowisko, czyli – niewiele przesadzając – wszyscy potencjalni czytelnicy (wrażenie, że to komplet publiczności, może wzmacniać dedykacja książki: Nam, od nas – ) znają teksty na nią się składające, po co przygotowywać zbiór? Oczywiście odpowiedź mogłaby brzmieć „dla nagród” czy „na odpłatną pamiątkę”, ale motywacje finansowo-sprzedażowo-rynkowe, jak wspominałem, nie grają chyba tym razem wielkiej roli. Może dla zabawy, sławy i powiększania jej zasięgów, bo w tym wypadku, dodatkowo, autor-wydawca, praktykując swoiste DIY, zdaje też na bieżąco sprawę z procesu produkcji książki, ot, choćby puszcza filmiki, na których odbija i suszy okładki. To, owszem, być może.

Ale jednak niekoniecznie, nawet wcale. Gdyż raczej idzie o to, że w kompozycji tomu oraz w jego fizycznym kształcie także ma dziać się sztuka. Precyzyjniej – układ wierszy i tych elementów książki, które pojawiają się przy jej publikacji, niewątpliwie jest znaczący i raczej na pewno zaskakuje czytelnika znającego poszczególne utwory – o ile czytelnik ów zechce na te elementy zwrócić uwagę.

Czy jednak zechce – nic pewnego. Majstrowanie przy konstrukcji książki jest właściwie standardowym zajęciem poetów, przynajmniej tych bardziej świadomych, układanie zaś wierszy według mniej lub bardziej wymyślnych nadrzędnych porządków, komponowanie cykli i quasicykli – równie standardową dyscyplinującą praktyką podczas pisania lub dodatkową rozrywką po. W tym wypadku wiersze w książce podzielone zostały na dwie części: podtytułowe „Wiersze miłości i z nienawiści” oraz „Rzeczy przyporządkowane”. Części te zaś zaopatrzono indeksem i przybito wziętym z jednego z tekstów części pierwszej tytułem „Dzień został w nocy”. Całość dopełniają wspominana już dedykacja, dwa motta i dwa okładkowe blerby. Fizyczny wymiar książki jest przy tym o tyle istotny, że część nakładu miała okładkę z papieru ściernego z ręcznie wykonanym nadrukiem. Nie miałem co prawda tej wersji w ręku, ale bez trudu można sobie wyobrazić, że – drobnoziarnisty ów papier czy nie – zbiór tak oprawiony powinien zawierać wiersze nieprzyjemne w dotyku, przy nieostrożnym obchodzeniu się zdzierające skórę do krwi.

No i tyle tej recenzji by wystarczyło, kilka tropów lekturowych wskazane, opis działań autorskich i rzeczy samej, to jest książki, odfajkowany, zawartość ledwie zarysowana, ale obleci, gdyby dodać kilka cytatów, a na koniec także kilka oceniających przymiotników i zachętę do lektury. Pięć tysięcy znaków jak obszył, należy się honorarium. O czym wspominam, by uzmysłowić P.T. Półprzytomnym Skrolującym, w jakiej zapaści znajduje się współczesna krytyka literacka.

 

2

 

Muszę dokończyć opis książki „z natury”, dla przedsięwzięcia Konrada Góry istotny, bo „Dzień został w nocy” to mimo wszystko raczej rodzaj art-booka niż tak zwany zwykły tomik poetycki. Choć tym razem w art-bookowości nie chodzi o dołączone obrazki mające stanowić tło, kontrapunkt czy ilustrację dla wierszy, ani też o zabiegi graficzne na poziomie form wierszowych i wersów. Okładka w wersji drukowanej offsetowo wykorzystuje co prawda reprodukcje okładek wykonanych z użyciem arkuszy papieru ściernego, których przygotowano ograniczoną liczbę, jednak w rezultacie jest tylko, co tu dużo mówić, buronieczytelna. Ogrywane są natomiast stałe elementy książek, także te sporadycznie pojawiające się w tomach poetyckich. Może mniej „blerby” z tyłu okładki, które, prócz tego, że wydają się brzmieć jak należy, entuzjastycznie, ustawiają też zapewne lekturę, choć niewiele mówią wprost. Dla porządku: Kacper Bartczak rozstawił w swoim opozycję język – świat i podkreślił, że idzie o „nasz świat”. Ciekawa wydaje mi się też obserwacja Julii Szychowiak, że poezja polska ma na drugie imię Konrad.

O wiele wymowniejsze zdają się wspominana już dedykacja, motta i indeks. Oraz strona tytułowa, dzięki której można rozwiać okładkowe wątpliwości, kto jest autorem i jak brzmią tytuł oraz podtytuł. Notkę biograficzną autora i stopkę redakcyjną już sobie – i wam, drodzy Półprzytomni – daruję, choć naprawdę ciekawe. Ogólnie, wszystkie te działania zagarniające dla literackiej gry znaczeń elementy książki, które związane są z jej edytorską stroną, przywodzą na myśl lata 90-te XX. Wtedy, w związku z nagłą dostępnością papieru i usług drukarskich, gry owe mogły wreszcie stać się w Polsce popularne. Mnie zaś zwłaszcza przywodzą na myśl moje teksty krytycznoliterackie z tamtego czasu, w których elementy takie poddawałem analizie, najczęściej z pewną szkodą dla autorów wierszy. W przypadku książki „Dzień został w nocy” szkody te nie powinny jednak nastąpić. A przynajmniej: uważam, że art-book Konrada Góry jest bardzo udanym przedsięwzięciem, tak udanym, że po części przekraczającym zasięgi publiczności.

Przekraczanie zasięgów nie oznacza, że autor utrudnia dotarcie do sedna rzeczy, raczej odwrotnie. Lektura wiersza tytułowego „Dzień został w nocy” (s. 37), w którym noc jest synonimem tragedii, a dzień – zwykłego życia, podpowiada, że mamy do czynienia z książką mierzącą się z emocjami, które choć wygasłe, wciąż są obecne, ciągną się za nami. Podtytuł „Wiersze miłości i z nienawiści” wskazuje z kolei, że będą to wiersze tyczące się owych dwóch silnych emocji, a nawet dwóch stron tej samej emocji – dla kogoś zaznajomionego z teorią pracy mózgu, wedle której te same jego obszary odpowiadają i za miłość, i za nienawiść.

Zazwyczaj tytuł i podtytuł, poza oczywistym współgraniem z treścią zasadniczą tomu, odsyłają edytorsko, parują się ze spisem treści. W przypadku tej akurat książki jest to zupełnie zwykły spis tytułów wierszy, a znaczącą klamrę stanowi indeks, lista niczego innego, tylko „roślin i grzybów” występujących w wierszach. Takiego indeksu, czy w ogóle indeksu czegokolwiek, w książce z wierszami raczej nie oczekujemy, choć jeśli pamiętać o indeksie zwierząt w poprzedniej książce Konrada Góry, nie powinniśmy bardzo się dziwić. W każdym razie pojawienie się indeksu to na pewno rodzaj autorskiej interpretacji, niedwuznaczne wskazanie na to, co istotne. Skoro przygotowany przez autora-wydawcę indeks obejmuje rośliny i grzyby, skoro wolno sądzić, że to one są godne uwagi, to – w zgodzie z podtytułem, choć z pewną przesadą – one właśnie godne są miłości. Wielcy nieobecni indeksu, czyli ludzie, rzeczy i pojęcia, godni byliby czegoś wręcz przeciwnego. Nie trzeba od razu nadmiernie przywiązywać się do tych wyprowadzeń z narzucających się symetrii, na pewno jednak trzeba skłonić się do myśli, że książka jest o czymś innym niż miłość do jednych ludzi i nienawiść do drugich, nie jest też zafiksowana na interpersonalnej relacji typu miłość-nienawiść.

Wchodząc wreszcie w tradycyjnie pojętą treść tomu natykamy się na dedykację i motta, które są po prostu wierszami, choć nieco innymi. To znaczy oba motta są wierszami jak najzwyczajniej, tyle że tłumaczonymi, a jedno z tłumaczeń nie jest autorstwa Konrada Góry. „Pieśń o najbliższej winie” (s. 7) wskazuje, owszem, na poczucie winy z powodu złych emocji czy popełnionych przestępstw – tak bowiem pracuje motyw krwi w studni w wierszu Jana Skácela. Natomiast wiersz Yannisa Ritsosa „Zasadnicza różnica”, przełożony przez Michała Sprusińskiego, naszą uwagę nakierowuje na sztukę, w tym sztukę interpretacji, czy może przynajmniej uważność jako taką. Gdybym miał oceniać jakość literacką obu przekładów, to przygotowane przez autora książki spolszczenie oceniłbym niewysoko. Jednak sądzę po polszczyźnie, w niej mi zgrzyta ta litania wersów zaczynających się od „i”, a nie widziałem oryginału i nie znam też języka oryginału – może i tam zgrzyta? Bodaj nie ma też powodu się tym nadmiernie ekscytować, podobnie jak burością okładki – na poziomie obrazów, frazeologizmów i słownictwa na całe szczęście panuje u Konrada Góry coś innego niż stateczna klarowność wysokiej polszczyzny.

Dedykacja Nam, od nas – (s. 5), będąca wierszem przynajmniej o tyle, że tak uważam, umieszczona klasycznie, na osobnej kartce przed mottami, jest w tym wszystkim, co na razie opisałem, najbardziej może zaskakująca. Odsyła do jakiegoś „my”, wspólnoty, o której skołowany papierem ściernym na okładce oraz indeksem roślin i grzybów odbiorca nie musi nic wiedzieć – nawet jeśli śledził proces powstawania książki na Facebooku. Tak, wykluczałbym, że o krąg znajomych, fanów czy ewentualnych konsumentów na rynku książki tu chodzi – zdaje się, że książka jakąś inną wspólnotę postuluje, jak to w przypadku książek artystycznych bywa. W każdym razie zaś zrekonstruowanie owej wspólnoty jest jednym z zadań czytelniczych, które autor przed odbiorcą stawia. Gdyż, właśnie – książka Konrada Góry czegoś od nas wymaga.

A po przeczytaniu tego, co jest w książce do przeczytania, można mieć podbudowywane tropami w wierszach pomysły, że „my” stanowi krąg aktywistów Jedzenia Zamiast Bomb, krąg anarchistów, krąg feministek, krąg antynatalistów bądź mizantropów, krąg wegan lub wegetarian, a przynajmniej miłośników natury i roślin, krąg ludzi emocjonalnie związanych z Tomaszem Pułką i/lub Robertem Rybickim czy wreszcie najszerszy krąg – ludzi pogrążonych w żałobie spowodowanej jakimś traumatycznym doświadczeniem, które wywołało w nich najpierw furię. To ostatnie wydaje się najbardziej prawdziwe, ale też wyjątkowo ogólne – właściwie mogłoby chodzić o wszystkich mieszkańców Polski albo przynajmniej o zwolenników jakiejś formacji politycznej. Spróbowałbym jednak ten krąg zawęzić interpretując dedykację-wiersz. Otóż „od nas –” oznacza skreślonych, nieistniejących, a przynajmniej nienazwanych i myślących, gdyż to wszystko sugeruje przestrzeń kończącego dedykację myślnika.

Natrudziłem się, opisując poszczególne elementy książki i pracowicie przydając im znaczenia. Cóż, nic dziwnego, spędziwszy z nią sporo czasu, czyli podczytując ją przez wiele miesięcy, wszedłem w tryb lektury maniakalnej i konstrukcja książki z każdym kolejnym podejściem wydawała mi się spójniejsza, nawiasy, w które brane są wiersze, coraz ciaśniejsze. Przyjmijmy, że bardzo się nie omyliłem i opis pancerza, w który ostatecznie zakuto wszystkie utwory, jest istotny. Taki gruby musi coś chronić, prawda?

I choć niby łapiemy bez trudu, że idzie o emocje sygnalizowane w tytule książki, to tropy w wierszach nie pozwalają nijak sądzić, że chodzi o wstydliwe pseudonimowanie uczuć, Konrad Góra wali przecież wyrafinowanie, ale wprost między oczy. Mam wrażenie w tym wszystkim, że w gruncie rzeczy powinniśmy dostrzegać nie tyle zwykle skomplikowane wyższe uczucia, a o wiele prostsze afekty. Afekty, które mogłyby rozsadzić wątlejszą konstrukcję. Z czego z kolei prosty wniosek, że konstrukcja książki chroni – nas. Jest czymś, co chroni nas przed wybuchem.

 

3

 

Afekty, czyli proste dwubiegunowe jazdy, oraz emocje – mniej lub bardziej skomplikowane i udane racjonalizacje owych jazd. Recenzent, zdawszy sobie sprawę, o czym będzie pisał, musi się sam przed sobą tłumaczyć, że to robi, bo zaiste – po co wkładać palce, nogę albo nawet całego mediującego bezprzyczynowo człowieka między drzwi i futrynę, w którym to porównaniu futryną może być na przykład jeden z bohaterów wiersza „W reakcji” (s. 67) Jacek Podsiadło lub miasto sportretowane w wierszu „Cztery sprawy…” (s. 76) jako Zesrau, a trzaskającymi drzwiami rzecz jasna autor recenzowanej książki, Konrad Góra. Zmierzenie się z drzwiami i chwilowo utrzymującą je futryną to w takich wypadkach misja, w której za pewien sukces należałoby sobie poczytywać pocałowanie klamki – na przykład przez pochwalenie Konrada Góry, że takie piękne wiersze pisze o miłości i nienawiści. Właściwie to już czytałem, na ekranie wyobraźni mojej, opinię czytelniczą wygenerowaną na podstawie podtytułu w jakimś portalu, z bezpieczną oceną 5/10 i komentem polecam tym, którym dzień się myli z nocą. W niechęci do podejmowania wyzwania drzwi i futryny upatrywałbym jednego z powodów dość mizernej recepcji książki – nie trzeba bowiem tak długich jak moje analiz, by zorientować się, że podjęcie wyzwania będzie konieczne, wystarczy przewertować tom i na brudno, w trybie odnotowywania atrakcji towarzyskich, zrobić indeks nazwisk.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że część pod tytułem „Rzeczy przyporządkowane”, w której znajdują się oba wspominane właśnie utwory, mimo całej swej nieredukowalności w książce, czyli podleganiu zasadzie „dnia, który został w nocy”, znajduje się w pewnej podrzędności do „Wierszy miłości i z nienawiści”. Może część druga powstała jako rodzaj obudowy, usprawiedliwienia decyzji o dodaniu do książki wiersza „W reakcji”, który wywołał sporo szumu w światku literackim i oczywiście jest reakcją – na wiersz Jacka Podsiadły „Tomasz Pułka, który się trupom nie kłaniał”? Może – spekuluję, bo nie wiem, widzę tylko, że są w tej części utwory innego autoramentu niż w części pierwszej, jakby okolicznościowe, z notami opisującymi owe okoliczności. Natomiast nazwiska bohaterów powtarzają się w obu częściach. Gdyż książka ma swoich bohaterów, wśród których Jacek Podsiadło i Tomasz Pułka wydali mi się nadzwyczaj istotni.

Konrad Góra także jest bohaterem swoich wierszy. W ogóle bowiem należy mieć w pamięci, że instancji, które można by opisać „Konrad Góra”, jest w książce całkiem sporo: autor-wydawca, autor okładkowy (podmiot prawa autorskiego), autor wewnętrzny (występujący w tekście, a już na pewno do wyczytania z koncepcji artystycznej całości), autor-postać występująca w wierszach i też wspomniany już, pojawiający się w wierszach Konrad Góra, piszący poeta. Co nie znaczy, że obecne w każdym niemal tekście i prowadzące narrację „ja” to właśnie on, bo wcale niekoniecznie.

Gdy więc z konieczności streszczenia swoich rozważań wybrać coś z całego wachlarza możliwości i skupić się tylko na obecnych w obu częściach trzech bohaterach i tak mamy przed sobą niebanalne wyzwanie interpretacyjne (Po co interpretować, a nie po prostu grzecznie odczytywać, co napisane? Bo trzeba i można. Trzeba, gdyż dokładanie siebie-czytelnika do książki daje czasem nieoczywiste wyniki, a można, bo natknęliśmy się na przedsięwzięcie artystyczne do – między innymi – takiego dokładania służące). Przyjdzie też użyć grubych redukcji, zatem mimo tego, że wszyscy trzej bohaterowie mają swoje odpowiedniki w tak zwanym realnym świecie, tu interesują mnie oni jako figury w książce autora Konrada Góry. Relacje między nimi jako figurami wymagają minimalnego zaplecza faktograficznego, byłbym skłonny założyć, że wystarczy wiedzieć w jakich dekadach się urodzili. Dla przypomnienia, reprezentują odpowiednio roczniki 60-te, 70-te i 80-te. Im mniej w nich biografii i dosłownie pojętego życia, tym stają się donioślejsi.

Na pewno jednak status tych trzech postaci nie jest równy, nie są to bohaterowie równorzędni, bo chociaż wszyscy występują w książce, to o Tomaszu Pułce i Jacku Podsiadle dowiadujemy się za pośrednictwem wieloinstancyjnego podmiotu zwanego Konradem Górą.

Opisując najważniejszego z trzech wybranych bohaterów, czyli Konrada Górę, może najłatwiej (choć przecież zaraz się okaże, że nie bardzo, nie bardzo) byłoby skupić się na tych utworach w pierwszej części, w których pojawia się perspektywa zniknięcia podmiotu: samobójstwa, śmierci emocjonalnej, dezintegracji osobowości. Jest ich dość wiele, po porzuceniu atraktora towarzyskiej plotkarskości (ten zrobiony na brudno indeks nazwisk!), śledzenie motywów końca egzystencji, w pewnym rozwinięciu zaś – sygnalizowanej już pracy żałoby, jest w tym tomie wierszy jednym z narzucających się tropów interpretacyjnych. Zaraz obok czytania politycznością, czyli śledzenia deklaracji i opinii – najogólniej rzecz biorąc antykonserwatywnych – oraz metafor opisujących daleki od sprawiedliwego porządek spraw w Polsce i na świecie. Myślę o pracy żałoby, gdy czytam wiersze „Całkiem” (s. 16), „Skłamany” (s. 20), „Chcesz” (s. 31), „Ten człowiek” (s. 32), tytułowy „Dzień został w nocy” (s. 37), „Przywrócono” (s. 41), „Z powrotem” (s. 56), „Trzy palce w pompę [czyt. pą pę]” (s. 62) i „W dniu śmierci dalekiego znajomego” (s. 63). Wskazuję przykładowo, bo przyjęcie tej perspektywy zakrzywia także odczytania pozostałych wierszy, w ten sposób wszystkie nieco radośniejsze motywy stawałyby się pocieszeniami, każdy konstruktywny opis zaś próbą otwarcia się na życie.

Osób – prócz Tomasza Pułki – których dotyczy żałoba jest wiele: poeci Kurdystanu (s. 37), kobieta z terminalnym rakiem (s. 47), daleki znajomy (s. 63). Doczytamy się też o kobiecie, która zmarła w komorze deprywacyjnej (s. 41) i wspominaniu kogoś jak zmarłego (s. 32). Listę można wydłużyć, jeśli uwzględnić także drugą część – teksty w niej przywołują Paula Celana (s. 69), pokracznego, umierającego mężczyznę (s. 70), umarłego ojca (s. 75).

Skąd wiem, że jednym z odżałowywanych w pierwszej części jest także Tomasz Pułka? Nie wiem na pewno. Nie szafuję też wiedzą uprzednią, bo praktycznie jej nie posiadam, moja znajomość z Tomaszem Pułką nie była bliska: z rzadka autor pisywał do redaktora, a potem kolega do kolegi. Nie mam też głębszej wiedzy skądinąd – w awantury wokół Tomasza Pułki, które wybuchały po jego odejściu, nie wnikałem. Ale usiłując przetrzeć sobie drogę przez książkę, którą czytam i omawiam, skupiając się na jej trzech bohaterach, choć, przypominam, to tylko mój wybór, a nie żaden obowiązkowy tryb, widzę literalne przywołanie Tomasza Pułki w wierszu „Skłamany”, widzę też słowa, które do siebie odsyłają: „trup” w wierszu „Całkiem” i „trup” w opisie wiersza „W reakcji”. „Trup” pojawia się także w wierszach „Przywrócono” i „Wykrojony” (s. 43). Trudno to słowo pominąć, w kontekście żałoby jest brutalne.

Żałoba dotyczy jednak przede wszystkim tego kogoś, kto najczęściej mówi w wierszach Konrada Góry. Bo czy jego podmiot-bohater jest wśród żyjących? Jeśli nawet, to na specjalnych zasadach – sporo wskazuje na to, że wiele razy śmierć przeżywał. Rozsądniej przy tym byłoby zastanawiać się „ile razy” ją przeżywał i „kiedy ostatnio” niż „czy aby na pewno”. By rzecz unaocznić, należy się zmierzyć z wierszem „Całkiem”.

Pozostawiając na boku kwestię, czy w wierszu tym prowadzony jest dialog z czyimiś opiniami wyrażonymi dawniej, w innej książce, a przynajmniej w innych tekstach, czy raczej mamy do czynienia z rodzajem monologu wewnętrznego, próbuję rozwiązać wypowiedź jego trup / chodzi w twoim ubraniu jako „wszystko w tobie umarło po jego śmierci” i przy „jego” mam w pamięci Tomasza Pułkę. Jednak odpowiedź podmiotu-bohatera wiersza zmieniłem trupa, / on nie zmienił ubrania stanowi wtedy pewne wyzwanie. Być może znaczy to: „zawsze byłem martwy, a Tomasz Pułka pozostał sobą”. Ale może „trup” oznacza przede wszystkim przeszłe tradycje poetyckie, uosabiane przez twórców tworzących rodzaj wirtualnego panteonu, co mocno zmieniałoby perspektywę? Jedno nie wyklucza drugiego, całkiem możliwe jest też trzecie i kolejne, jeszcze inne. W końcówce wiersza trzeba jeszcze dodać sobie opuszczone czasowniki i zaimki, by przeczytać coś w rodzaju „nie przełknąłem śliny, mam w gardle sierść, nie jestem w ruchu, całkiem porwał mnie wir”. Czasowniki i zaimki zostały opuszczone, bo przebywanie w wirze skłania do oszczędności słów i sprzyja depersonalizacji. To opuszczenie to bodaj poetycki ekwiwalent afektu, jazdy dwubiegunowej. I – jak sądzę – wyłania się z tego wszystkiego rodzaj opisu dojrzewania osobowości: dojrzałość byłaby skutkiem wielokrotnego przechodzenia czegoś w rodzaju procesu dezintegracji pozytywnej, kolokwialnie mówiąc „śmierci”, a w praktyce – kolejnych procesów integracji po kryzysach, odradzania się.

Następnym istotnym ujęciem postaci głównego bohatera byłoby określenie jego relacji ze społeczeństwem, zobrazowanie poziomu socjalizacji, sytuowania się wobec innych ludzi. Aktywista organizacji Jedzenie Zamiast Bomb będzie się ludźmi opiekował, to jasne. „Haiku dla Jedzenia Zamiast Bomb” (s. 22) oraz kończący tom wiersz bez tytułu idący od o rolnicy i rolniczki (s. 78) dają nam wyobrażenie o rodzaju działania tej organizacji. „Haiku” wprowadza motyw zakrytej studni będącej katafalkiem pochowanego świata. Wedle mnie odsyła to do motywu studni pełnej krwi z motta tomu i odnosi się niemal wprost do afektów, które aktywiści chcieliby pochować. Koledzy i koleżanki aktywiści, bo przecież nie bracia i siostry. Kim są dla nich ludzie, dla których robią darmowe posiłki? Jak sądzę towarzyszami i towarzyszkami niedoli, bo raczej nie dziećmi-sierotami. Ludźmi, którym trzeba pomóc przeżyć. Wszystko to nie wskazuje, by główny bohater książki ludzi jakoś zasadniczo nie lubił. I tu niespodzianka – wiersz „Wszy Ziemi” (s. 51), z którego wynika, że tytułowymi wszami jest gatunek ludzki. Nie trzeba mieć wszy, żeby rozumieć, że ludzkość nie wychodzi dobrze na takim określeniu, byłaby pasożytem i tyle. Za tym idąc – wszy trzeba by tępić, a nie ratować. A narracja w wierszu przynosi dodatkowo wiedzę, że od powyższego rozpoznania roli ludzkości na Ziemi nie odwiedzie bohatera żaden imperatyw, chęć czy potrzeba posiadania potomstwa.

Wyłuszczone tu napięcie między „żywić” a „tępić”, jazda jak najbardziej dwubiegunowa, to motyw pojawiający się wprost w przypowieści o pijaku-pedofilu z wiersza „W reakcji”. Ostatecznie wskazuje on na – nazwijmy to jakoś ładnie – mizantropię Konrada Góry. Zupełnie przestaje dziwić brak indeksu nazwisk w książce. A wiersz „Wszy Ziemi” odnoszący się także z dużym dystansem do przedstawicieli lewicy, nazywanej tam socjaldemokracją, staje się emblematyczny – jako opowieść o nieredukowalnym buncie przeciw własnej istocie, to znaczy człowieczeństwu. W tym – społeczeństwu, nawet gdy to „swojacy”.

Wyobrażam sobie, że poetyckim patronem mizantropii Konrada Góry mógłby być Andrzej Bursa, bo choć niezbyt go ciągnęło do lasu, roślin i grzybów, to wszyscy pamiętamy, że dostrzegał pierwotniaka pantofelka. Przy czym „Pantofelek” Bursy – jeśli mogę sobie z kolei wyobrazić poziom ironii autorskiej i jej ukierunkowanie – wskazuje na paradoks mizantropii. Jest ona niejako zamiast nienawiści do konkretnego obywatela, co może i chwalebne, ale miewa też krótkie nogi – racjonalizacja i abstrakcja ma swoje afektowe granice. Dla książki Konrada Góry skala pierwotniaka jest oczywiście niewspółmiernie mała, trzeba by się w Bursowej redukcji do absurdu wiele wcześniej zatrzymać i – powiedzmy – wyobrazić sobie omawiany tu tom jako rosiczkę, roślinę, która potrafi zapolować, przytrzymać zdobycz, przynajmniej muchę. Ostatecznie jednak i tak wszystko dzieje się wśród ludzi. Pantofelek Konrada jest o wiele boleśniejszym konceptem i w rzeczy samej, to jest w konstrukcji, przypomina raczej hiszpański but, narzędzie tortur zbliżone zasadą działania do iron maiden.

 

(08.2022)