Zbigniew Masternak


Potomek książąt


 

– Pani żartuje! – Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i wyciągnąłem nogi na dębowym biurku, przybierając pozę kowboja. – Przecież to ekranizacja moich przygód. To moja historia… Dlaczegóż to właśnie ja mam nie jechać? – Popatrzyłem na producentkę. Byłem nie tyle wściekły, co zaskoczony.

Więc tak wygląda sprawiedliwość tego świata? Dlaczego się jednak dziwiłem? Przecież już skończyłem trzydzieści trzy lata, miałem czas się przekonać, że nie ma żadnej sprawiedliwości. Dawno temu przestałem być Małym Księciem. Żyłem według reguł „Księcia” Machiavellego. Moje marzenia spełniały się jedno za drugim. Było to trudne, jednak konsekwentnie parłem do przodu. Wydawałem książki, które były tłumaczone na języki obce, a na ich podstawie powstawały filmy, zdobyłem dyplom szkoły filmowej jako scenarzysta, założyłem rodzinę. Utrzymywałem się z pisania. Znów grałem w piłkę i szło mi prawie tak dobrze jak kiedyś. Walczyłem o wszystko zawzięcie. Już taki mój charakter odziedziczony po wiślańskich przodkach. Ale posiadanie zamku było dalej nieosiągalnym marzeniem. Co zrobić, żeby je spełnić? Czy ta kobieta, która z trudem skończyła film na podstawie mojej debiutanckiej książki, mogła mi w tym pomóc?

Producentka uciekła wzrokiem w stertę papierów leżących na biurku. Wydawało się, że za chwilę ją przycisną. Nie czuła się dobrze w tym fotelu, był dla niej za duży.

– Dla ciebie nie starczyło na bilet…  – Kobieta była wysoka, nie miała piersi, z nerwów paliła dużo papierosów. Przejęła firmę po szefie, który zmarł w trakcie pracy nad kolejnym filmem. On był warszawskim bonwiwantem, ona szarą myszką biurową spod czesko-polskiej granicy. Udało się jej dokończyć ten projekt, a także parę innych. Nie potrafiła jednak zdobyć budżetów dla następne filmy i było pewne, że w końcu wycofa się z branży.

W moim życiu zaczął się postęp – po prawie siedmiu trudnych latach, kiedy to postawiłem tylko na literaturę i filmy, zaczynałem zarabiać coraz więcej, zdobywałem coraz więcej ciekawych zleceń, moje książki nieźle się sprzedawały. A może to zaczęło się od przeprowadzki do nowoczesnego mieszkania z tarasem, którego utrzymanie dużo kosztowało, ale mobilizowało mnie to do ciężkiej roboty i musiałem się rozwijać? Od czasu premiery „Księstwa” wszystko ruszyło z kopyta. To był ważny początek kolejnego etapu. Chciałem wrócić do Europy, tak jak sobie obiecałem – jako pisarz, który żyje z literatury, a nie jako tani wyrobnik.

Producentka zerknęła na mnie tak, jak to robiło przed nią wielu producentów i wydawców – byłem dla nich jak wrzód na dupie. Wyjątkowo dokuczliwy. 

– Dobrze, dam ci kasę na samolot.

– Chcę jechać z żoną – upierałem się. Starałem się zabierać ze sobą Renatę w każdą podróż. Nie zawsze było to możliwe i miało sens, niektóre wyjazdy traktowałem jako zwykłą chałturę. 

– Zrób to na swój koszt.

– A jeśli się zmieszczę w cenie biletu lotniczego, to mogę zabrać żonę? Pojedziemy autobusem…

Wzruszyła zrezygnowana ramionami, sięgnęła po jakieś dokumenty i pokazała mi oczami drzwi.

 

Czechy powitały mnie już w warszawskich Złotych Tarasach – spotkałem tam Mariusza Szczygła. Zaprosił mnie rok wcześniej do dyskusji po premierze filmu dokumentalnego  „Czekając na sobotę”. To był film o młodzieży wiejskiej, której się w życiu nie powiodło. Ja robiłem za wieśniaka sukcesu. Podczas tego drugiego spotkania wypytałem go o Karlowe Wary i okolicę. Polecił mi miasteczko Loket ze średniowiecznym zamkiem, a do jedzenia  – kiełbaski na gorąco, czyli chuji na vodie  – ponoć było to bardzo popularne danie w Czechach.

Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, skąd odjeżdżały dalekobieżne autobusy. W poczekalni siedziało wielu różnokolorowych typów, było sporo Ukraińców i Białorusinów. Wszyscy czekali na autobusy, które miały ich zawieźć do Francji, Niemiec, Włoch, albo odwieźć do swoich krajów.

Lubiłem dworce autobusowe, kolejowe i lotniska – otwierały nowe perspektywy.  Pojechaliśmy do Pragi autokarem, który przyjechał z Rygi. Miałem wrażenie, że podróżowała z nami cała Azja, w każdym razie jej rosyjskojęzyczna część.

Seksualna, niebezpieczna – z głośnika sączyło się popularne obecnie na wschodzie disco. Wspomniałem czasy, kiedy przebojem była piosenka grupy Tatu – „Nas nie dogoniat”. Cóż, nadal potrafiłem uciekać przed kieratem upierdliwej, bylejakiej roboty. A moja seksualnie niebezpieczna młoda żona była w tym wszystkim obok mnie.

Jeden z podróżnych nazywał się Kraszevskis i był Łotyszem polskiego pochodzenia. Rozmawialiśmy o sytuacji Polaków na Łotwie, a także w sąsiedniej Litwie. Bardziej jednak interesowało mnie, co dzieje się z Liwami  – plemieniem ugrofińskim, które – otoczone przez żywioł bałtycki  – usiłowało zachować swoją tożsamość. Bardzo ciekawiła mnie historia ludów ugrofińskich – powiązania miedzy Finami i Węgrami, a także tymi Ugrofinami, którzy zostali w Azji. To był nasz współczesny świat, przedziwna układanka.

W Nachodzie zjawili się czescy celnicy i zaczęli przetrząsać wszystkim torby. Zabrali trzech skośnookich, chyba Kirgizów, którzy przemycali fajki. Wspomniałem żonie, jak woziłem ukraińskie fajki z Medyki do Wrocławia. To były czasy! Ileż to razy można było dostać nożem w plecy…

Jak to się stało, że z przemytnika tanich papierosów stałem się pisarzem, którego ekranizowano, w dodatku film „Księstwo” był jedynym polskim filmem w konkursie głównym na festiwalu w Karlowych Warach? Było tak, jakbym trafił do filmowej Ligi Mistrzów, choć  –  o dziwo  – nie dostałem się nawet do polskiej ekstraklasy. Krajowi znawcy uznali ten film za tak słaby, że niewarty pokazania w Gdyni. I w ten oto sposób ominęła mnie wizyta na polskim piekiełku filmowym. Zamiast tego mieliśmy spać w legendarnym Grand Hotelu w Karlowych Warach.

Na dworcu Florenc w Pradze czekało na nas audi A6 z szoferem. Kiedy wsiadłem do auta, przypomniało mi się, jak mnie ukraińscy bandyci ścigali po lasach pod Przemyślem, bo wiedzieli, że mam przy sobie dużo gotówki. Też jeździli taką audicą. A teraz to ja nią jechałem i miałem szofera! „Wielki Gatsby to ja”, mógłbym zakrzyknąć. Szybko złapałem dobry kontakt z kierowcą, bo miał synka w wieku naszego Wiktorka i był kibicem futbolu. Miał na imię Pavel, jak Kuka, jeden z moich ulubionych czeskich piłkarzy  – nie wyróżniał się techniką, ale był niebywale groźny, skuteczny. Rozmawialiśmy o szkoleniu młodych piłkarzy w Polsce i Czechach i o tym, dlaczego Czesi robią to lepiej.

W pewnym momencie przestałem go słuchać i myślałem o swoim stylu życia. Żyłem zdecydowanie inaczej niż wielu ludzi pracujących na etacie. Pracowałem we własnym rytmie. Wiedziałem, kiedy jestem najbardziej wydajny i kiedy musiałem zrobić przerwę, bo koncentracja spadała. Robiłem to, co lubiłem. Nie odczuwałem pisania jako przykrego obowiązku. Pracowałem nawet więcej niż przeciętny pracownik na etacie. Podejrzewam, że napęd i energię dawała mi wewnętrzna motywacja. Byłem przyzwyczajony do takiego obciążenia, bo od zawsze byłem bardzo aktywny. Zawsze robiłem kilka rzeczy równocześnie, nauczyłem się zarządzać czasem, znajdować różne skróty, odrzucać niepotrzebne czynności.

 

Kurort powitał nas deszczem, co podobno było rzadkim zjawiskiem podczas festiwalu. Gdziekolwiek wybieraliśmy się z Renią na wakacje, przywoziliśmy ze sobą niepogodę. Renata zawsze marzyła o opaleniźnie i zwykle nic z tego nie wychodziło. Czasem żartowałem, że gdybyśmy pojechali na Saharę, ta szybko stałaby się zielona, bo przywieźlibyśmy ze sobą ulewę.

Udaliśmy się do biura festiwalowego. Fotoreporterzy trzaskali foty, a ja zasłaniałem się reklamówką z Biedry. Nie byłem przygotowany na takie zaszczyty. Do tej pory nie dostałem żadnej nagrody literackiej i na żadną nie liczyłem. Jako gość festiwalu otrzymałem pamiątkowe gadżety, w tym torbę festiwalową, która miała zastąpić moją torbę piłkarską – to z nią będę odtąd jeździł na spotkania autorskie. Dostałem też karnet na darmowe taksówki festiwalowe.

W Grand Hotelu czekał Rafał Zawierucha, z którym w ramach oszczędności miałem  dzielić pokój (ale nie żonę!). Był już nieźle rozeznany w tutejszych realiach, bo przyjechał dzień wcześniej. Wyciągnął nas na jakąś malajską imprezę. Chciał mnie poznać czeski dziennikarz, który widział „Potomka knižat” (czeski tytuł filmu) na pokazie prasowym. Pijąc piwo na koszt dalekich Azjatów krytyk mówił, że bohater „Księstwa” to taki Eugeniusz Oniegin trzeciego tysiąclecia. Padały porównania z kinem moralnego niepokoju, ale o rozbudowanym tle społecznym. To wszystko napisał następnego dnia w Festivalovym deniku. Sącząc moje ulubione czeskie piwo rozglądałem się za Wolandem. W pewnej chwili myślałem, że udało mi się go wytropić, ale to był tylko John Malkovich.

Po imprezie to on zresztą wpychał się do taksówki, którą zajęliśmy sekundę wcześniej z Renatą.

– Skoro jedziemy w tym samym kierunku, to możemy jechać wspólnie? – zaproponował.

– No dobrze – zgodziłem się łaskawie.

Usiadł z przodu, a my z Renią na tylnych siedzeniach. Zapadło milczenie.

 – Nie ma pan ochroniarza? – zdziwiłem się, gdy taksówka ruszyła. 

 – A po co mi ochroniarz? – prychnął Malkowich. – Co tutaj robicie?

Opowiedziałem mu o „Księstwie”, mojej biografii. Zdziwił się, że życie tak młodego człowieka stało się kanwą filmu.

Wróciliśmy do hotelu i położyliśmy się z Renatą spać. Rafał wrócił o piątej rano  – sprowadził do pokoju piękną czarnoskórą Brazylijkę, która tuż po przekroczeniu progu powiedziała, że przyszła tutaj uprawiać seks.

„No to trafiliśmy do wielkiego świata – pomyślałem – za chwilę będzie orgia”.

Jednak Renata nie była zainteresowana, więc Rafał poszedł gdzie indziej ze swoją czarnoskórą hurysą.

Niewyspani zeszliśmy na śniadanie. Siedział tam już John Malkowich. Czytał Festiwalowy denik. Była w nim zapowiedź „Potomka knižat”. Skinął mi głową na powitanie znad gazety.

Natknąłem się na producentkę, która właśnie nakładała sobie sałatkę z krewetek na talerzyk. Wziąłem to samo  – no cóż, w moim życiu po cebularzach przyszedł wreszcie czas na krewetki. 

 – Jak się mieszka z Rafałem? – spytała kobieta.  – Chyba wczoraj poszedł w tango…

 – To była raczej brazylijska samba…  – syknąłem. Rozglądałem się za kawiorem, ale nie było. – Musimy znaleźć inny hotel…  – I wtedy się zakrztusiłem. Zjadłem krewetkę razem z głową i utkwiła mi w przełyku. Prawie się udławiłem. Wejście na salony dla chłopaka z małej wsi nie było łatwe. Ale krok po kroku. Nie chciałem przy tym stać się kimś, kim nie byłem. Miałem w głębokim poważaniu cały ten blichtr. Jedną nogą stałem tutaj, drugą w swoim świecie, który tworzyła moja rodzina.

Zawierucha nieźle zagrał mnie w „Księstwie”, była szansa, że zrobi dużą karierę, o ile nie za bardzo wsiąknie w imprezową warszawkę. Syn organisty spod Kielc, jeszcze niedawno był biednym studenciakiem, teraz kreował się na gwiazdę.

 – Szukaj. – Producentka nakładała sobie jedzenie na talerz. – Raczej ciężko będzie coś znaleźć, wszystkie miejsca noclegowe w Karlowych Warach zajęte…

 – Muszę coś znaleźć, nie dam rady tutaj mieszkać…

Po śniadaniu wzięliśmy z Renią festiwalową taksówkę i pojechaliśmy do miasteczka Loket, gdzie znajdował się zjawiskowy średniowieczny zamek. Podobała mi się nazwa miasteczka – po polsku Łokieć. Leżało nad rzeką Ochrzą. Zamek został wzniesiony pod koniec XII wieku, wokół niego powstało miasteczko, które w średniowieczu należało do najlepiej ufortyfikowanych miast w całej środkowej Europie.

Trawę na skałach ogryzały kozy – wreszcie poczułem się swojsko, to było to! Prowincjusz zawsze pozostanie prowincjuszem. Kiedy patrzyłem na pasące się zwierzęta, myślałem o swoich wiejskich początkach – kto by pomyślał, że wejdę tak wysoko?

Zbierałem pieniądze, żeby kiedyś odkupić kawałek rodzinnej ziemi, którą jakiś czas temu sprzedałem za bezcen. Na kartce nakreśliłem projekt zamku, wzorowany na tym z Loketu. Może kiedyś wybuduję taki w rodzinnych Górach Świętokrzyskich?

Myślałem o moim małym synku, który przebywał u teściów w Nałęczowie. Wyrastał na człowieka, który u stóp będzie miał całą Europę. Ja musiałem być świętokrzyskim spryciarzem, który wszystko budował z niczego, bez żadnego wsparcia znikąd.

Znaleźliśmy przytulny pensjonat U Szwejka i się zakwaterowaliśmy. Kierowca taksówki spał w aucie, które zaparkował w bocznej uliczce. Mimo germańskiej obróbki Czesi byli Słowianami, lubili lenistwo. A my wreszcie mogliśmy żyć imprezą i Karlowymi Warami. To, co uderzyło mnie najbardziej, to niesamowita przychylność ludzi. I tłumy młodzieży, z całego świata, oblegającej centrum festiwalowe w hotelu Thermal. Wielu spało nawet na trawnikach. Całe miasto żyło imprezą. Inna sprawa, że poza festiwalem, termami, a zimą – hokejem – niewiele było tutaj atrakcji.

Karlowe Wary były jednak bardziej rosyjskie niż czeskie. Odczuliśmy to, kiedy wybraliśmy się z Renatą na zakupy. Było tanio i moja żona kupiła sporo fajnych ciuchów. Lubiła kupować w takich miejscach, bo potem te bluzki i spodnie przypominały jej miejsca, w których była. Ekspedientki zagadywały do nas po rosyjsku, sądząc, że jesteśmy z Rosji – Renia, zjawiskowa blondynka, wyglądała jakby się urodziła w Petersburgu. Rosyjskich turystów można było tutaj spotkać zresztą na każdym kroku. Wiele mieszkań było na sprzedaż, a oferty były napisane właśnie po rosyjsku. Noworuscy byli tu wszędzie. Nie przeszkadzało mi to, lubiłem Rosjan. Czesi też ich lubili. Za to – zdaje się  – nie znosili Polaków. Może inaczej: oni po prostu mieli nas zwyczajnie w dupie. Woleli bogatych Noworuskich, którzy zostawiali u nich więcej kasy. My byliśmy dla Czechów po prostu zbyt biedni.

Z kolei każdy mały sklepik spożywczy lub z alkoholem był w rękach Chińczyków albo Wietnamczyków. Weszliśmy do takiego lokalu, a Wietnamczyk zagadał do mnie po czesku. Miałem sympatię do Wietnamczyków – to w ich kraju wyszedł pierwszy mój przekład książki na język obcy. Kupiliśmy becherovkę i pojechaliśmy do pensjonatu, żeby ją wypić. Oblewaliśmy sukcesy, które przyszły  – miały być wstępem do jeszcze większych sukcesów.

Rozmyślałem o Wietnamie. W końcówce ubiegłego roku ukazał się przekład „Niech żyje wolność” na wietnamski, w Ho Chi Minh. Moja świętokrzyska wiejska opowieść w bardzo dalekiej Azji. Jak poznałem swojego tłumacza? Spotkałem się w restauracji wietnamskiej przy ulicy Grójeckiej w Warszawie z agentem literackim, który miał reprezentować moje interesy. Jedliśmy, a trzy moje książki leżały na stoliku. Po salce spacerował starszy Wietnamczyk, skromnie ubrany. Myślałem, że on tutaj sprząta. Przysiadł się do nas w końcu. „Co to za książki?” – spytał czystą polszczyzną. Patrzył głównie na okładkę „Niech żyje wolność”, na której widniały buty powieszone na kołku. Zaczęliśmy rozmawiać o Hanoi, skąd pochodził. Wyjaśnił, że wielu tamtejszych mieszkańców to wieśniacy, którzy przybyli ze wsi. Zajmowali dzielnice zgodnie z wioskami, z których przybyli. Każdą ulicę zajmował inny cech, inna grupa zawodowa. Domy tunelowe – wiele pokoleń mieszkańców. Wiele nazw powstało od zawodów – Płócienna, Aptekarska. Wietnamczycy zabrali potem moją „Niech żyje wolność” po wietnamsku do bibliotek w Australii, gdzie pracowali, żyli. To chyba największa nagroda dla pisarza, kiedy dzieje się coś takiego. Wietnamczycy to Polacy Azji, Polacy to Wietnamczycy Europy. Tak twierdził mój tłumacz, świetny wietnamski poeta Le Nhi Nhong. Kiedyś Wietnamczycy mieli pismo zbliżone do chińskiego, jednak z czasem przeszli na alfabet łaciński. Na okładce mojej książki po wietnamsku widniała kobieta nad morzem, trudno powiedzieć dlaczego, skoro książka mówiła o świętokrzyskiej wsi. Była to kultura wiejska z genezy, podobnie jak nasza, polska. Może dlatego znajdowałem wiele powinowactw. Wietnamczycy też mieli swego Wielkiego Brata (Chiny), także dużo pili i mieli podobny stosunek do pracy. O tym myślałem, kiedy widziałem Wietnamczyków w małych czeskich sklepikach.

Wieczorem miała się odbyć premiera „Potomka knižat”. Wielki świat filmowy  – czy tego chciałem? Nie czułem się jednak jak Wielki Gatsby, może dlatego, że nie miałem fraka, ani nawet garnituru. Poszedłem po czerwonym dywanie w czarnej skórzanej kurtce i dżinsowych spodniach. Przywitały nas tłumy wiwatujących ludzi. Prowadzący wyczytywał nasze nazwiska poczynając od reżysera. Ja byłem trzeci z kolei  – to niezły wynik dla pisarza, zwykle autorzy literackiego pierwowzoru mogą sobie takie imprezy pooglądać tylko w TV.

Po pokazie odbył się Polish Cocktail, na którym poznałem wielu aktorów, reżyserów, producentów i dziennikarzy z całego świata. Wszyscy oni pytali o autentyzm tej historii. Opowiadałem więc, że pochodzę z wiślańskiego podupadłego rodu, który zamierzam odbudować. Byliśmy panami, a zostaliśmy chłopami, bo zaczęliśmy się żenić z kobietami niższego stanu…

 – „Księstwo” to bolesna prawda o wsi – powiedziałem – nie jest to ani realizm magiczny Kolskiego, ani komedyjki Bromskiego. W Warszawie takiej wsi ludzie nie znają. I w Gdyni też nie…

Oprócz „Księstwa” najbardziej podobał mi się film „Cygan” Martina Sulika. Obejrzałem go z zainteresowaniem  – przez to moje ciągłe życiowe tułactwo czułem powinowactwo z Romami, którzy także ciągle wędrowali, umiłowali wolność, nie chcieli się dać zapędzić do życia osiadłego. Miałem wiele sympatii dla tego ludu, który do nas przywędrował z Indii.

Reżyser zbierał należne pochwały, jego żona brylowała w towarzystwie. A mnie spotkało upokorzenie. Dyrektor Polskiego Instytutu Kultury w Pradze przywołał mnie paluchem, jak belfer w szkole.

 – Film bardzo mi się nie podobał…  – syknął jadowicie, poprawiając okularki, za którymi kryły się wodniste oczy onanisty.

Później dowiedziałem się, że próbował zablokować udział „Księstwa” w festiwalu, ale nie zdołał.

 – „Księstwo” źle pokazuje Polskę. Nasza ojczyzna jawi się w nim jako kraj zabobonów, zabity dechami, zapijaczony. Dlaczego takie rzeczy pokazywać światu? Turyści nie będą do nas przyjeżdżać…

Zjeżyłem się, bo spodziewałem się z jego akurat strony bardziej artystycznego, niż politycznego argumentu.  – Są przecież inne piękne polskie filmy – ciągnął rozwścieczony dyrektorek -. Jak „Ojciec Mateusz”.

 – W „Ojcu Mateuszu” ciągle mordują – rzuciłem żartobliwie.

 – Wie pan, te morderstwa są takie subtelne. A Sandomierz taki ładny, zabytkowy…

 – Co za różnica, jak ktoś kogoś zabije, subtelnie, czy jak rzeźnik. Śmierć to śmierć…  – Byłem wściekły, czułem się jak na dywaniku u dyrektora szkoły po napisaniu czegoś wulgarnego na ścianie toalety. W końcu wydało się, że nie lubi „Księstwa”, bo został tu pokazany Bodzentyn i okolice, gdzie miał rodzinę i spędził dzieciństwo.

 – To dzieło sztuki, a nie film promujący uroki województwa świętokrzyskiego z lotu ptaka – zaprotestowałem – takie filmy niech kręci regionalna organizacja turystyczna…

 – To nie jest dzieło sztuki – upierał się dyrektorek. – Szkoda, że nie udało się go wyrzucić z festiwalu…

 – Spierdalaj, bo z bani jebnę – odrzekłem jak na świętokrzyskiego scyzoryka przystało, aż mu prawie okulary spadły. Zostawiłem go z rozdziawioną gębą. Dołączyłem do żony, którą adorował podstarzały izraelski aktor. Powiedziałem Mendelowi, czy jak mu tam było, żeby sobie szukał innej ofiary do ciupciania na wieczór i poszedłem udzielać wywiadu dziennikarce amerykańskiego miesięcznika filmowego. Zawierucha także spodobał się Amerykanom, droga do Hollywood otworzyła się przed nim szeroko jak kulczykówka pod Poznaniem. Należało tylko uważać na opłaty.

Słyszałem rozmowy polskich dziennikarzy w kuluarach. Dla jednych nasz film był słaby, dla innych – genialny. Przestałem się przejmować gryzipiórkami, wróciliśmy z Renią w świetnych humorach do pensjonatu usytuowanego opodal zamku w Lokecie. Głosy kóz działały na mnie kojąco, przeniosłem się w myślach do rodzinnej wsi, do swego dzieciństwa.

 

Wracając z Karlowych Warów postanowiliśmy się wybrać do Adrszpaskiego Skalnego Miasta. Ruszyliśmy pociągami przez zachodnie Czechy. Czeskie koleje mają w sobie coś bardziej przyjaznego od polskich, może po prostu czescy konduktorzy i pasażerowie są sympatyczniejsi. Dotarliśmy do Nachodu, a stąd małym pociągiem dojechaliśmy na stacyjkę położoną wśród majestatycznych skał Adrszpachu. Ku naszemu zdziwieniu skały tylko na zdjęciach wyglądały na niedostępne – w rzeczywistości miedzy labiryntami grani przebiegała trasa turystyczna składająca się z wygodnych schodków i poręczy, a niekiedy specjalnie wybudowanych chodników i platform. Podobno na szczycie jednej ze skał istniał kiedyś zamek. W Czechach prawie każde miasteczko posiada jakiś zamek lub kościół, który pełni rolę atrakcji turystycznej. Jeżeli dodamy do tego jeszcze niewielki lokalny browar z dobrym piwem, mamy pełnię wycieczkowego szczęścia. Dlaczego w Polsce tak być nie może?

Z Adrszpachu dotarliśmy późnym wieczorem do Nachodu, gdzie na ostatni autobus do Polski trzeba było czekać dwie godziny. Dowiedziałem się, kto rządzi miastem w nocy – grupki nastoletnich Cyganek i Cyganów. Z jakiegoś powodu czułem sentyment do tej kultury, wiele razy gdzieś przewijali się przez moje życie: a to w Polsce, a to we Francji. Stanowili egzotykę mojego dzieciństwa – wielu ich żyło w Opatowie, gdzie uczęszczałem do liceum, a wcześniej przyjeżdżałem z rodzicami na zakupy, na targ albo do lekarza. Mieszkali także w Upławach, gdzie mieszkaliśmy przez długi czas.

Patrząc na nich myślałem o „Cyganie” Martina Sulika. Była to historia współczesnego Hamleta z biednej romskiej wioski. Czesi nie bali się, że z tego filmu ludzie na świecie dowiedzą się o ich problemach z Romami.

Młode ładne dziewczyny spoglądały na nas z ciekawością. Obserwowały moją Renatę i chichotały, zastanawiając się pewnie, czy mogłyby być na jej miejscu. Renata wyglądała jak ich rówieśniczka. Chłopaki siedzieli w krzakach i także patrzyli na nas podejrzliwie przez szyby. Ich uwagę przykuła uroda Renaty.

Kursowały pociągi – do okolicznych miasteczek, do Pragi. Co kilka minut jakiś vlak. Wiedziałem, że nikt z Cyganów nigdy stąd nigdzie nie wyruszy  – będą tak spoglądać na vlaki co roku, stacja kolejowa może być początkiem, może być końcem. Ci Cyganie przestali być narodem wędrowników, zostali udomowieni.

Poszliśmy do baru, bo zrobiliśmy się głodni.

 – Poproszę chuji na vodie

 – Co to?

 – No, takie kiełbaski na wodzie…

 – To są utopence!  – kelner, który wyglądał jak John Malkowich, wściekł się i pokazał nam drzwi.

 


Wśród polskich nieudaczników

W miejscowościach położonych pod Gorzowem Wielkopolskim, takich jak Lubniewice czy Krzeszyce, miałem kilka spotkań autorskich z młodzieżą. Lubiłem te małe poniemieckie miasteczka i wioski. Zostało jeszcze wiele budynków wzniesionych przed wojną, miały dla mnie sporo uroku.  Były solidnie zbudowane, nie chciały się rozpaść. A ich właściciele często już nie żyli, nie miał się kto nimi zajmować.

Trasę autorską, w którą zabrałem żonę i syna Wiktora, kończyłem spotkaniem ze studentami slawistyki Uniwersytetu Poczdamskiego. Jakiś czas temu skontaktowała się ze mną profesor Magdalena Marszałek, która była wykładowczynią na tej uczelni. Napisała parę artykułów o elementach wiejskich w mojej prozie. I w końcu postanowiła mnie zaprosić do Niemiec. Po latach zmagań z krytyką mogłem wreszcie poczuć się doceniony. Tłumaczono mnie na języki obce, dokonała się ekranizacja mojej prozy, zostałem kapitanem Reprezentacji Polskich Pisarzy. A teraz moja twórczość miała być analizowana przez profesorów i studentów. Chyba nie musiałem już uważać się za życiowego nieudacznika.

Z Gorzowa pojechaliśmy pociągiem regionalnym do Kostrzyna nad Odrą. Kiedyś region ten to były Nadwracińskie Błota. Zamieszkiwali go przesiedleńcy i osadnicy z głębi Niemiec. Osuszyli te tereny. Pozostało po nich wiele nazw lokalnych miejscowości, które zostały przekształcone, jak Neu Dresden (Krępiny), Korsika (Kosarzewko) czy Gross Friedrich (Karkoszów).

 

W Kostrzynie przesiedliśmy się na pociąg do Berlina. Razem z nami wsiadło sporo Polaków jadących do pracy w Niemczech. Jeden nazywał się Bździan i pochodził z małej wsi leżącej pod Zduńską Wolą. Był bardzo rozmowny, wręcz gęba mu się nie zamykała. Kiedy powiedziałem, że chciałem zostać piłkarzem a zostałem pisarzem, zaczął mi o sobie opowiadać:

 – Też chciałem być piłkarzem, ale mi zupełnie nie wyszło, nie miałem talentu. Potem próbowałem zostać trenerem. Zrobiłem papiery, to nie takie trudne, ale dalej nic nie umiałem. Zostałem zwolniony z klubu. Dopiero na budowie się odnalazłem. Tutaj sobie daję radę. – Spuścił głowę. Nie wyglądał na zbytnio rozgarniętego. Mały, chudy, lekko garbaty. Zastanawiałem się, jak przy takiej posturze radzi sobie na budowie. Inna sprawa, że robota na budowie wyglądała teraz zupełnie inaczej, niż kiedy dorabiałem sobie student. Nastąpiła jej wysoka mechanizacja. Już nie biegało się z taczkami jak kiedyś. 

 – Z dzieciństwa pamiętam bardzo dobrze rodzinny dom. Niczego mi nie brakowało. Od małego miałem wiele zwariowanych pomysłów. Mieliśmy w naszej wsi paczkę, lecz każdy poszedł swoją drogą. Inne poglądy, życie, rodziny, problemy.

Kiwałem głową nad jego słowami. Z moich rówieśników już nikt nie żył. Zapili się, powiesili, rozjechały ich tiry jadące po kamień do kamieniołomów świętokrzyskich. Przeżyłem, bo wyruszyłem stamtąd w świat. Ceną było włóczęgostwo. Ciągle nie miałem własnego mieszkania. Od prawie dziesięciu lat, to jest od chwili narodzin mojego syna, mieszkaliśmy w Upławach. Ale wiedzieliśmy, że jeśli zacznie się rozwijać piłkarsko, ruszymy z nim w świat. Póki co, woziliśmy go na treningi do Warszawy, Lublina lub Radomia, co jakiś czas zmieniał kluby, szukaliśmy najlepszych trenerów.

Pociąg przejechał przez Elberswalde. Lubiłem te poenderdowskie miasteczka. Miały swój betonowy urok jak Nowa Huta.

Spędzałem mnóstwo czasu w podróży, byłem jednym z najlepszych klientów PKP Intercity. Jechałem w lutym wieczorem z Ostrowca Świętokrzyskiego do Wrocławia, po udanych spotkaniach autorskich na rodzinnej Ziemi Świętokrzyskiej. Niestety, z powodu ataku zimy zepsuła się trakcja i pociąg z Ostrowca nie odjechał. Przyjechał autobus, który zabrał mnie i grupkę pasażerów do Starachowic, skąd mieliśmy pociąg do Warszawy. Zrobiło się około 100 minut opóźnienia. Nie zdążyłem na przesiadkę do Wrocławia. Klarowała się perspektywa nocy na dworcu w oczekiwaniu na poranny pociąg. Ku mojemu zdziwieniu konduktor gdzieś zadzwonił i PKP Intercity ogarnęło mi na własny koszt nocleg w jednym z najlepszych hoteli w Warszawie, tuż przy Dworcu Centralnym. I dostałem jeszcze przedłużenie biletu na następny dzień. Szok, bardzo pozytywny.

 – Pamiętam, jak chodziliśmy za tory – uśmiechnął się mój rozmówca.  – Braliśmy gałęzie z wierzby i nabijaliśmy glinę lub kupy psów i rzucaliśmy ludziom po oknach przejeżdżających wagonów – popatrzył na betonowe blokowiska, które popadały w ruinę.  – Uwielbiałem imprezy na działkach, wszyscy się dobrze bawiliśmy. Ognisko, alkohol, niektórzy jarali marihuanę, a tu nagle Galus wychodzi na ścieżkę między domkami i mówi, że jedzie straż. Wszyscy myśleli, że to straż pożarna. Jednak to była straż miejska. Wszyscy zaczęli się rozbiegać, a ja schowałem się do gołębnika, który znajdywał się na działce. Kiedy strażnicy odjechali, wyszedłem z kryjówki. Byłem cały w gołębich kupach.

Znajdowaliśmy się coraz bliżej Berlina. Wiktor kręcił się niespokojnie. Nigdy nie mógł usiedzieć w miejscu. Na boisku był wszędobylski, biegał od bramki do bramki.

 – Jednego razu z kolegą Adamem wracaliśmy z imprezy na rynku. Między blokami stało wiaderko na trawie. Kopnąłem to wiaderko i złamałem nogę, bo w tym wiaderku był beton  – opowiadał, a ja przestałem go słuchać. Myślałem o swoim podróżniczym życiu. Coraz więcej się włóczyłem od 2008 roku, kiedy to miałem swoje pierwsze spotkanie autorskie. Z roku na rok było ich coraz więcej. Niedawno przekroczyłem barierę 150 spotkań rocznie. Było to męczące, kiedy często o trzeciej rano szedłem na pociąg i wracałem późno w nocy, a następnego dnia znowu gdzieś jechałem. Niekiedy tydzień nie było mnie w domu. Chociaż… Kiedy weźmie się pełny oddech o piątej rano pośród jasnych jak pierwszy promień słońca wzgórz w okolicach Mszany Dolnej… Kiedy w zasięgu oka nie było ani jednego człowieka… Kiedy droga zdawała się wić w nieskończoność, otulona zaśnieżonymi pagórkami lub falistą zieloną puszczą… Wtedy łatwiej było spojrzeć na życie tu i teraz jako część szerszego planu. I nie miało to nic wspólnego z kwestiami religijnymi  – raczej z poczuciem głębokiej więzi z Ziemią. Źródłem siły, ale też wieczną tajemnicą. Domem, z którego pochodzimy i do którego kiedyś na pewno wrócimy. Tak że takie wymuszone podróże miały swoje plusy.

Mój rozmówca ciągle coś mi opowiadał:

 – Mieliśmy mało kasy, żeby zrobić imprezę. Kolega miał markowe butelki po winie. Kupiliśmy jabcoki patykiem pisane i przelewaliśmy do tych markowych butelek. Dziewczyny były zachwycone. „Jakie dobre wino!” Kiedy się skończyło, kolega poszedł do sklepu po następne. Wszystko było fajnie, dopóki jedna z dziewczyn nie zauważyła, że przelewamy je w kuchni i zaczęła wymiotować, że jabcoka piła.

Mijaliśmy kolejne miasteczka na trasie do Berlina. Były one nieco zaniedbane. Wielu wschodnich Niemców po przemianach politycznych wyjechało stąd na Zachód. Zostali przeważnie najstarsi.

 – Była też akcja z pożyczeniem auta od mojego ojca. Wziąłem potajemnie kluczyki. Miałem wtedy piętnaście lat. Kolega zadzwonił do babci, podał się za mojego ojca i powiedział, że pozwala mi zabrać auto. Pojechaliśmy na giełdę. Gdy wróciłem, miałem szlaban. We wszystkich domach panowała przemoc. Ojciec znęcał się często nad matką. Jak byłem mały, to podpaliłem niechcący bratu włosy zapalniczką. Dostałem za to od ojca lanie. Z kolei to kolega wziął auto bratu bez jego wiedzy. Pojechaliśmy z dziewczynami nad wodę. Z wianków znałem Beatę z Łodzi, z którą był mój pierwszy raz po wiankach. Usłyszałem od niej, że z nikim jej tak dobrze nie było i że chyba dużo dziewczyn miałem. Gdy odstawialiśmy auto pod blok w Zduńskiej Woli, Adam otworzył drzwi od pasażerów w cinquecento. Do krawężnika spuścił z hamulca i wygięło drzwi o znak drogowy. Brat to zobaczył i kazał nam oddawać pieniądze za zniszczenia – umilkł. A ja skupiłem się na lekturze przewodnika po Berlinie. Zastanawiałem się, czy mógłbym żyć w stolicy Niemiec. Widziałem już wiele dużych miast. Jednak najlepiej czułem się na wsi lub w małych miasteczkach. A może po prostu bałem się w pełni zaryzykować?

 – Zapisaliśmy się też do OSP, gdy mieliśmy osiemnaście lat. Jeździliśmy na wezwania do pożarów po całej okolicy. Kiedyś pojechaliśmy na jakąś imprezę strażacką w mundurach koszarowych. Po akcji pojechaliśmy do rynku, do klubu, na imprezę. Był tam wieczór panieński. Dziewczyny wzięły nas za wynajętych striptizerów. Było to przed karnawałem. Nie było wyjścia i poszliśmy na całość. Nie tylko mieliśmy wszystkie dziewczyny – byliśmy strażakami, którzy gaszą pragnienia, to także alkohol oraz jedzenie za darmo.

 

 – Za granicę zdecydowałem się wyjechać, bo kuzynka z innej rodziny była w Niemczech, znalazła pracę dzięki agencji. Pojechałem w inne miejsce. Po drodze poznałem paru kolegów – Arka, Łysego i pewną rudą dziewczynę, oraz parę Hindusów z czwórką dzieci. Ci Hindusi nie mieli jedzenia, tylko wodę. Mieli pampersy, ale nie mieli chusteczek dla najmniejszego. Ja miałem. Dałem im, nakarmiłem też wszystkie dzieci. Hindusi niezmiernie mi dziękowali. Mieli tylko jedną walizkę. Wysiedli w Berlinie. My ze znajomymi z autobusu pojechaliśmy dalej. Każdego z nas rozwozili do różnych lokacji w Niemczech. Niektóre wyglądały jak szopy, domki letniskowe. To była zima. Nas zawieziono jako ostatnich pod niewielki hotel. Nikt z nas nie wierzył, że będziemy tutaj mieszkać. Wszyscy mówili, że pewnie ktoś po nas przyjedzie i zawiozą nas do domków. A jednak tutaj zamieszkaliśmy. Warunki super. W przedostatnią noc, gdy mieliśmy opuszczać hotel, jakaś Arabka weszła do środka z butlami z gazem, jak się okazało  – z helem. Wrzeszczała, że chce wysadzić hotel. Na szczęście, udało się ją powstrzymać. W tym hotelu poznałem Lindę, w której się zakochałem. Linda miała kiedyś dom, w miarę stabilną pracę. Nigdy nie była bezdomna w takim klasycznym znaczeniu, ale w pewnym momencie jej sytuacja finansowa stała się tak trudna, że nie mogła wynająć osobnego mieszkania. Zamieszkała z córką w hotelowym pokoju. Miała wrażenie, że życie przecieka jej między palcami i jeśli zostanie w tym ciasnym pokoju choćby dzień dłużej, to eksploduje…

Przestałem go słuchać. Czy my, Polacy, czegoś się boimy? Chodzi o przywiązanie do stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa, jakie daje etat? Według mnie z jednej strony rynek nie nadążał za zmianami cywilizacyjnymi, a kulturowo chodziło również o kontrolę. Polska długo była narodem zniewolonym. Granice zaczęły się otwierać po 89-ym roku. Polacy emigrowali do pracy, zresztą nadal to robili. Przedsiębiorczość była tępiona, wolność w ogóle nie stanowiła wartości. To stworzyło pewien model mentalny. Mimo zmian, które od dawna już trwały, ten model się wgryzł w tożsamość polską. Statystyczny Polak cieszył się, że w ogóle ma pracę. Myślał w schemacie, a więc tradycyjnie: studia, praca na etacie, pieniądze, rodzina

 – W Berlinie trafiłem na stałą lokację, do Adama – mówił mój rozmówca.  – Na początku wszystko wydawało się okej, jednak później się okazało, że ćpał amfetaminę. Miał wcześniej kobietę, którą bił. Ona wyjechała przed moim wyjazdem. Zakochany był też w młodej czarnej dziewczynie, ale nie miał u niej szans. Był też kolega Dziordzio. Poszłem kiedyś z nim do sklepu i ukradł pojemniki, które w Polsce są warte dziesięć złotych. Robiłem swoje zakupy. Gdy podeszłem do kasy, widziałem, jak szamocze się z ochroniarzem. Wskazał na mnie.  Wzięli nas na górę. Zażądałem tłumacza. Policji wyznałem, że jestem niewinny. Jego już mieli w bazie danych, zatrzymali go, a mnie puścili…  – mówił, a ja myślałem o nim z litością, ale i szacunkiem. Pchał swój wózek, chociaż cały czas coś mu się nie udawało. Czy był nieudacznikiem? Według ważniaków z Wawy, z dużych korporacji, pewnie tak. Ale cały czas miałem poczucie, że mimo książek i filmów, i sukcesów piłkarskich, bliżej mi do niego. Dlatego na pożegnanie uścisnąłem z szacunkiem jego spracowaną dłoń. To mogła być też moja dłoń.

 

W Berlinie przesiedliśmy się na pociąg do Poczdamu. Zameldowaliśmy się w hotelu Alt Stadt w Poczdamie. Poszliśmy zwiedzać miasto. Było tutaj dużo efektownych zabytków. Poczdam skojarzył mi się z Wiedniem. Wiedziałem, że funkcjonowała  tutaj piłkarska drużyna kobieca Turbine Potsdam. Swego czasu byłem przekonany, że kobiety nie grają w piłkę zbyt dobrze. Jednak widziałem mecz pokazowy z udziałem dziewczyn z Medyka Konin, które grały z oldboyami Lecha Poznań i muszę przyznać, że dziewczyny grały bardzo dobrze, były szybkie i zwinne jak łanie. Turbine dwa razy wygrało Ligę Mistrzów, kiedyś grała tutaj Polka z Wrocławia, Marta Makowska. Trurbine kolekcjonowało tytuły mistrza NRD, po zjednoczeniu wygrało Bundesligę.

Pierwsza wzmianka źródłowa o Poczdamie pochodziła z 3 lipca 993 z dokumentu cesarza Ottona III do opactwa w Quedlinburgu. Wymieniana jest tam osada nosząca nazwę Poztupimi. Odnotowana forma może pochodzić z języków łużyckich bądź z języka staropołabskiego. W XII wieku nazwa została zaadaptowana do języka niemieckiego w formie Postampem, a z czasem końcówka -em zanikła w wyniku dysymilacji.

Jeszcze nie tak dawno leżał w cieniu pobliskiego Berlina, dziś jest najdroższym miejscem do życia we Niemczech Wschodnich. Coraz więcej osób chciało w nim mieszkać, coraz więcej turystów przyjeżdżało na dłużej niż jednodniowy wypad z Berlina. Poczdam oferował o wiele więcej niż słynny Pałac Sanssouci. Pałaców było tutaj dwadzieścia, bardzo interesujące wydały mi się dzielnice rosyjska i holenderska. Poczdam jest nie tylko piękny i dostojny, ale przede wszystkim przyjemny, smaczny i spokojny.

Pałac Sanssouci został wybudowany zbyt szybko, bo Fryderyk nie chciał dłużej czekać, chciał mieć go jak najszybciej tylko dla siebie i swoich ukochanych chartów. Poszedł więc na wiele czasowych kompromisów. Zamiast budować z cegieł, zlecił namalowanie cegieł na elewacji. Pośpiech i presja czasu sprawiły, że jest to jeden z najczęściej remontowanych budynków w Poczdamie.

Ścisłe centrum Poczdamu wyglądało mało niemiecko, za to bardzo holendersko. Dzielnica holenderska wybudowana została w pierwszej połowie XVII wieku z pobudek czysto praktycznych, była osiedlem dla rzemieślników holenderskich pracujących przy rozbudowie Poczdamu. Jest ona największym zespołem architektury holenderskiej w Europie, oczywiście poza Holandią. Za czasów komunizmu dzielnica była bardzo zaniedbana, po upadku muru berlińskiego odrestaurowano ją i tchnięto w nią nowe życie.

 

O 14-ej odbyło się spotkanie ze studentami slawistyki Uniwersytetu Poczdamskiego. Obejrzeliśmy film „Księstwo”. Spotkanie wyszło bardzo ciekawie. Co ciekawe, moje pierwsze oficjalne spotkanie ze studentami odbyło się właśnie w Poczdamie, a nie gdzieś na polskiej uczelni. Studenci z Niemiec byli świetnie przygotowani. Obym w Polsce miał chociaż jedno takie spotkanie. Profesor Marszałek napisała potem o mojej twórczości w dwóch książkach – „Autobiograficzne prowincje” oraz „Wiejska idylla”, obie ukazały się po niemiecku.

Po spotkaniu na uczelni pojechaliśmy z Renią i Wiktorem do Berlina. To był kiedyś słowiański gród. Przypominały o tym nazwy niektórych dzielnic, jak Kopenick (dawna Kopanica). W języku połabskim kopa to był pagórek. Tutaj działał Jaksa, książę Sprewian, który bił nawet swoje monety. Bardzo mnie słowiańskie dziedzictwo wschodnich Niemiec interesowało.

 

Berlin, w porównaniu z innymi stolicami europejskimi, posiadał bardzo dużą liczbę zabytków. W dodatku można tu było znaleźć wiele muzeów i innych instytucji kultury. Interesujące były także miejskie ogrody.

Słowiańskie ślady pozostały głównie w nazwach miejscowości. Lubiłem czytać o Drzewianach – było to jedno z zachodnich plemion Słowian połabskich. Nazwa plemienia pochodziła od słowa drewo [drzewo]. Zamieszkiwali puszcze na zachodnim brzegu dolnej Łaby. Należeli do Związku Obodryckiego, zanim od IX wieku przeszli pod panowanie niemieckie. Do połowy XVIII wieku mówili językiem drzewiańskim, składającym się z wielu bardzo zróżnicowanych dialektów. Obecnie dawny teren plemienny Drzewian nazywa się Wendland  – Kraj Wendów.  Byli ubogą ludnością wiejską, z trudem utrzymującą się z uprawy nieurodzajnej ziemi i z pasterstwa. Zajmowali się też uprawą lnu, bartnictwem i ciesielstwem. Z powodu ubóstwa ich kultura była skromna, ograniczała się głównie do opowiadań i pieśni przekazywanych ustnie. Poszczególne skupiska osad drzewiańskich żyły we wzajemnej izolacji (kontakty między nimi były tylko sporadyczne) o czym świadczą duże różnice między ich dialektami. Ostatnia kobieta, mówiąca po drzewiańsku, umarła w 1756.

Udałem się na trening z niemieckimi pisarzami, z którymi utrzymywałem kontakt od czasu Euro Pisarzy, które zostało rozegrane w 2012 roku. Falko Hennig, Frank Willman, Jochen Schmidt, Moritz Rinke – stali się moimi przyjaciółmi. Mieli kilku nowych zawodników – musieli szukać wzmocnień, bo stara kadra się wykruszała. Zawsze mieli wielu ciekawych autorów, których sztuki były grane, a książki czytane. Nową gwiazdą został Benedict Wells, potomek von Schiracha, nazistowskiego ideologa. Był nieco nawiedzony, ale podobno potrafi pisać, co trudno mi było ocenić, bo nie znałem dobrze niemieckiego. Wydawał książki w Zürichu, na rynek niemieckojęzyczny. Zaprzyjaźniliśmy się. Pochwalił się, że niedługo jego książka  ukaże się po polsku. Nie znał moich książek wydanych w Niemczech, ale obiecał się z nimi zapoznać. Moje wejście na ten rynek dokonało się dzięki futbolowi.

Podczas przerwy w gierce rozmawiałem z Frankiem Willmannem – okazało się, że pochodzi z Weimaru w Niemczech Wschodnich. To miasto dobrze mi się kojarzyło ze względu na Goethego, który był moim ulubionym pisarzem ze względu na „Podróż włoską”. Wschodnie Niemcy słabo się rozwijały, istniał plan, by zasiedlić je imigrantami z Syrii, z południa Afryki. Dobrze, że oni nie bardzo chcieli tutaj mieszkać. Jeszcze powstałby kalifat tuż za Odrą.

Dużo rozmyślałem o Niemczech. Lubiłem tutejszą literaturę i kulturę. Imponowali mi, bo dużo czytali i mieli wiele szacunku dla pisarzy. Tego coraz bardziej brakowało w Polsce.

Zachód był dekadencki. Czy pasowałem tutaj ze swoimi chłopskimi korzeniami, z głęboko zakorzenionymi zabobonami, gusłami? Niewiele ich chyba teraz we mnie zostało, stałem się obywatelem świata. Ale czy na pewno? Wyniosłem ze wsi swój chłopski spryt, który wiele razy pozwolił mi ogrywać silniejszych od siebie, ośmieszać, wygrywać takie bitwy z zimną krwią. Potrafiłem tak rozkładać siły, by był z nich największy pożytek. Byłem wszędzie. Sam się stworzyłem z niczego. Odwiedziłem w ciągu ostatnich lat prawie tysiąc bibliotek w kraju. Polska zrobiła się dla mnie za mała. Ruszyłem za granicę.

Po treningu poszliśmy na rogaliki i gorącą czekoladę. No i wursty, koniecznie. Gdy staliśmy przy budce z wurstami, sprzedawczyni powiedziała do Renaty, że wygląda… jak Niemka.

Następnie wybraliśmy się do Klubu Polskich Nieudaczników. Przy kawie rozmawialiśmy z Piotrem Mordelem o roli tego miejsca w stolicy Niemiec.

 – Polscy nieudacznicy zdrowo namieszali w Berlinie – powiedział Piotr. – Cóż, początkowo byliśmy bandą zupełnych amatorów bez jakiegokolwiek doświadczenia i pieniędzy! Naszym atutem była wewnętrzna potrzeba tworzenia ram dla kultury. Sami nie będąc pisarzami czy artystami chcieliśmy należeć do bohemy przynajmniej jako jej organizatorzy. Po tygodniu się okazało, że polska elita intelektualna nas zlekceważyła, a miejscowa – wręcz przeciwnie! Już Gombrowicz zauważył, że w Berlinie jest więcej artystów niż samochodów. Wystarczyło otworzyć drzwi, a chętnych malarzy, muzyków i innych darmozjadów nawiewało jak liści w październiku. To była nasza nisza. Kontakty polsko-niemieckie były dotąd raczej oficjalne albo w ogóle ich nie było. Po upadku żelaznej kurtyny Niemcy odkryli, że świat nie kończy się na Odrze. Przez nasz klub przewinęło się wielu polskich artystów – od Olgi Tokarczuk po Lecha Majewskiego. Wypuszczeni z Polski Ludowej, zapragnęli zaistnieć na Zachodzie, ale ponieważ czuli się jeszcze niepewnie w swoich koszulach z Wólczanki i garniturach z Bytomia, klub był ich pierwszym przystankiem w drodze do międzynarodowej sławy. Jak nabrali obycia, zaczęli nas omijać. Wszelkiego rodzaju nieudacznicy są stałym wyposażeniem naszego klubu. Pomimo pełnienia funkcji rozrywkowo-kulturalnej staliśmy się także instytucją i gdy tylko niemieckie media z jakiegoś powodu szukają Polaków, natychmiast zwracają  się do nas. Okoliczna Polonia stara się nas ignorować albo nam zazdrości, że potrafimy sobie radzić…

Słuchając go pomyślałem, że wśród takich nieudaczników mógłbym żyć.