Wykład o damach
Puławy 16 września 2023 r,
Pałac Marynki.
Prelekcja historyczna z okazji performance
Anny Baumgart i Anny Dżabaginy
„Dama z łasiczką”, tudzież według innych „Dama z gronostajem”, Leonarda, być może jedyny naprawdę ikoniczny w światowej skali obraz w zbiorach polskich, został kupiony niedługo przed upadkiem Rzeczypospolitej, w 1788 r., przez księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i był najpierw, o czym mało kto wie, wystawiany, przynajmniej do czasów Powstania Listopadowego, w Puławach; pod koniec tego okresu przebywał w Domu Gotyckim, oddanym do użytku w roku 1809.
Stanisław August rzekł ponoć, że każdy król z prawdziwego zdarzenia winien posiadać w kolekcji Caravaggia; miał Poniatowski ambicję stworzenia własnych zbiorów najwyższej europejskiej klasy, śladem Ermitażu bądź drezdeńskiego Zwingera, jednak większość zamówień planowanych do warszawskiej kolekcji nie zdążyła dotrzeć na miejsce przed upadkiem kraju; spotkałem się ze wzmianką, że część planowanych zakupów ostatecznie zasiliła późniejszą słynną londyńską kolekcję Wallace. Podobnie plany rozbudowy Pałacu na Wyspie vel „na Wodzie” w bardziej monumentalny obiekt nigdy nie zostały sfinalizowane, dzięki czemu zachował obecny kameralny urok. „Dama” tymczasem pozostała może nie jedynym, ale bez żadnych wątpliwości najsłynniejszym importem wielkich i zmarłych klasyków do upadającej Polski doby Oświecenia.
Z okresem pobytu „Damy z łasiczką” w Puławach wiąże się zapomniana już dzisiaj (a może „wtrącona w zapomnienie”?) historia, którą niestety z uwagi na brak czasu, a także obawy oraz ostrzeżenia natury prawnej, jakie otrzymałem, mogę przedstawić tylko dosyć pobieżnie. Żona jednego z członków rodu ordynatów na Puławach – ona nie bywała regularnie w rezydencji, lecz często ją odwiedzała – kontemplację obrazu Leonarda najpewniej przypłaciła życiem. Niestety, z uwagi na kontrowersje związane z pamiętnikiem i listami niezrównoważonego Wiktora Okólskiego oraz ewentualne dobra osobiste spadkobierców, zdecydowałem się z ostrożności, po otrzymanej ekspertyzie prawniczej, zanonimizować personalia. Dziedziczka – w ten ogólny i wyświechtany sposób musimy ją nazywać – wychowana na sentymentalnych powieścidłach, w owych poprzedzających Powstanie Listopadowe i Wielką Emigrację czasach gorąca pasjonatka „Malwiny” Marii Wirtenberskiej, zaczęła utożsamiać się z Cecylią Gallerani, modelką Leonarda, co było konsekwencją – przynajmniej zdaniem tych nielicznych (nie)szczęśliwych, którzy nadal wierzą w demoniczną moc sztuki – zapamiętałej kontemplacji obrazu. We wrześniu 1829 r. – pogoda była, ustaliłem, tamtego popołudnia prawie tak piękna, jak dzisiaj – zginęła, spadając z wieży już wówczas podupadłego Zamku w Janowcu. Renesansowy zamek miał już wtedy swoją mroczną legendę Czarnej Damy, Heleny Lubomirskiej (nie mylić z Heleną Lubomirską, portrecistką-miniaturzystką, równolatką Dziedziczki), która, zakochana w poddanym, ponoć rzuciła się z komnaty na zamkowy dziedziniec. Być może ta, jak przyjęła rodzina, samobójcza śmierć we wrześniu roku 1829, była świadomym powtórzeniem tamtej mitycznej historii, ale została zatarta w dużej mierze dzięki milczeniu wiernej i solidnie opłaconej służby, jak również rodowego lekarza, który wskazał przytomnie na „ostre zapalenie mózgu”. Została natomiast zachowana w pamięci ludności żydowskiej, stanowiącej przed Zagładą przecież większość mieszkańców okolicznych miasteczek – to jednak, że „Dybuk” Michała Waszyńskiego, wybitny film dziś martwego, zamordowanego, kina jidysz, jedyny przedwojenny film polski zaliczany czasami do światowej klasyki, był kręcony w okolicy Kazimierza nad Wisłą jest koincydencją, jakkolwiek moje badania na temat wiedzy Waszyńskiego o tragedii Dziedziczki oraz postaci Okólskiego nie są na dzień dzisiejszy zakończone.
Teatrzyk, który odstawiała Dziedziczka w trakcie swych wizyt w Puławach, początkowo uważany za niewinny, stał się kontrowersyjny również z przyczyn klasowych: Cecillia Gallerani, zapamiętana dzięki portretowi Leonarda, była kochanką księcia Mediolanu Ludovica Sforzy, pochodzącą z rodziny mieszczańsko-urzędniczej. Utożsamianie się z kobietą dosyć frywolną i raczej pospolitego pochodzenia przez arystokratkę, żonę oraz matkę musiało być faux pas, nawet jeśli Cecillia Gallerani była jedną z najbardziej wykształconych osób w renesansowym Mediolanie, wedle encyklopedii prowadziła dysputy filozoficzne, biegle władała łaciną i starożytną greką, była uważana za jedną z wybitniejszych poetek tego okresu – historia zapamiętała ją jednak po prostu jako modelkę słynnego artysty (jeśli w ogóle).
W okolicy mieszkała również inna Dama; ślad jej istnienia zachowały skandalizujące wspomnienia Okólskiego, lecz i pomniejsze pamiętniki, przechowywane partiami w lubelskich i zamojskich archiwach, niestety dla postronnych raczej trudno dostępne. Trafnie wskazuje m.in. Pobłocki w swoim „Chamstwie”, że wieś pańszczyźniana nie była jednolitą masą i tworzyli ją poddani o bardzo różnej pozycji. Maria, z uwagi na szlachetną urodę (według ówczesnych, raczej apollińskich kanonów wyższych klas), a także talenty w zakresie bukieciarstwa i haftu oraz pochodzenie od względnie bogatych kmieciów, należała do najbardziej uprzywilejowanych członkiń warstwy poniżonej. Jej przywileje były dosyć oczywiste, a jednocześnie bardzo względne: narażona na to, co ówcześnie określano „zalotami” dworskich mężczyzn, dzisiaj często mówilibyśmy co najmniej o molestowaniu, o ile nie o gwałcie, wreszcie na zazdrość mniej urodziwych pań z pałacu, a także nienawiść i pogardę najgorzej sytuowanych poddanych, Maria tuż przed śmiercią Dziedziczki według owych „pomniejszych pamiętników” została wygnana – prawdopodobnie z uwagi na wręcz uderzające podobieństwo do Dziedziczki, które ostatecznie stało się jej nieszczęściem. Dziedziczka nie była regularną mieszkanką posiadłości, ale sam fakt „uderzającego podobieństwa” na tyle rozpraszał ją nerwowo podczas wizyt w Puławach, że na jej wyraźną prośbę biedna kwiaciareczka została wypędzona. Z pewnością musiała być konkurentką do roli Cecylii Castellani. O ile plotki o tajemnym mezaliansie i błękitno-krwistym pochodzeniu Marysi były raczej nieprawdą, przynajmniej w kontekście ewentualnego pokrewieństwa z Dziedziczką, wywodzącej się z odległej arystokracji wielkopolskiej, o tyle fizyczne podobieństwo było istotnie rażące, aczkolwiek na sposób trochę osobliwy. Marysia przypominała nie tyle samą Dziedziczkę, ile jej hipotetycznego, zniewieściałego młodszego brata. Urody nieco hermafrodytycznej, jak wtedy mówiono, dzisiaj ktoś może by mówił o „niebinarnej”, o wiele lepiej pasowała do kanonu da Vinci. Trudno rzec, dodają owi autorzy pomniejszych pamiętników (ludzie często zagadkowi, dziwnie roztargnieni), jaką sztuką los ostatecznie uśmiechnął się do Marysi – czy była to przysługa członków rodu, a może samego Dziedzica? – w każdym razie była widywana jeszcze w okolicach roku 1830 jako służąca u innej zamożnej rodziny, zajmującej pałac przy Krakowskim Przedmieściu.
Wiktor Okólski, którego żywot mnie zainteresował z uwagi na czysty kaprys spowodowany zbieżnością naszych imion, wywodził się z mieszczaństwa warszawskiego. Jako niespełna dwudziestolatek brał udział w konspiracji warszawskich jakobinów na wiosnę roku 1794; późniejszy oficer kampanii napoleońskiej i podróżnik, nie zdradzał w latach 20-ych XIX wieku żadnych cech (nawet dawnego) rewolucyjnego radykała. Zagubiony, zgorzkniały, nieurodziwy stary kawaler brylował natomiast jako domorosły myśliciel, poeta oraz erudyta, a przede wszystkim lekarz samouk, który łącząc oryginalnie racjonalizm francuskich encyklopedystów z mistyką Hoene-Wrońskiego stał się specjalistą w dziedzinie obłędu, przynajmniej kobiecego. Akceptowany przez rodzinę Czartoryskich (zapewne nie słyszeli o jego minionej – czy na pewno? – fascynacji Saint-Justem i Robespierre’em), między innymi jako znawca antyku, podjął się leczenia Dziedziczki i jej rosnących urojeń wokół Cecylii Castellani. Oczywiście, z pewnością się zakochał, ale z uwagi na dziwactwo zachowania oraz brzydotę człowieka, który w wieku lat 50 był już na twarzy starcem – został przez męża uznany za niegroźnego. „Dziwactwo” Wiktora Okólskiego dziś zwie się agorafobią. Trudno powiedzieć, jakim cudem człowiek, który wydawał się nierozumnie zalękniony w trakcie spaceru do lasu albo w nieznanej mu wcześniej komnacie pałacowej o wysokim sklepieniu, sprawdził się kiedyś w roli bohatera pod Austerlitz, ale historia zna (między innymi) późniejszy przypadek hipochondryka o nazwisku rodowym Korzeniowski, przez długie lata, jak wiemy, marynarza a potem oficera na statkach dalekomorskich. Po śmierci Dziedziczki stan Okólskiego, zgorzkniałego z powodu życiowej klęski, dodatkowo się pogorszył, ale odzyskał on sprawność ciała i umysłu przynajmniej na tyle, że po upadku Powstania wraz z wielką Emigracją wyjechał do Paryża, gdzie zdobył umiarkowane powodzenie w kręgach artystycznych i naukowych. Agorafobię przypłacił w końcu życiem, ale jako mężczyzna w dość podeszłym jak na tamte czasy wieku, w 1838 r. wychodząc z narady środowisk emigracyjnych w Hotelu Lambert, rozkojarzony wpadł pod powóz, zapowiadając tym samym los innych słynnych ofiar paryskich wypadków ulicznych: Pierre’a Curie, Maurice’a Ravela, Rolanda Barthes’a. Lewy Brzeg Paryża jawi się notabene miejscem dość fatalnym, jeśli chodzi o kraksy drogowe ludzi sławnych. Barthes’a przygwoździła ciężarówka na Rue des Écoles w Piątej Dzielnicy. Męża Marii Skłodowskiej zmiażdżył tramwaj konny w Szóstej, na rogu Rue Dauphine i Quai de Conti. Okólski zginął też na Saint Germain, w okolicy galerii Saint André, w której praktykował wynalazca Joseph Guillotin. Spacer między miejscami tragicznych wypadków dowolnej pary wybranej z tych trzech osób zajmie nam mniej czasu niż piesza wyprawa z Dworca Puławy-Miasto do miejsca, w którym mam zaszczyt wygłaszać teraz niniejszą prelekcję. I tylko Ravel, osobny, introwertyczny, człowiek używający ust częściej do papierosa niż do small talks, doświadczył urazu głowy w wypadku samochodowym na przeciwnym brzegu, w Dziewiątej Dzielnicy, koło rue d’Amsterdam; o kwadrans stamtąd spacerkiem mieszkał dawniej Chopin, którego poznał Okólski, choć nie znalazłem dowodów, że się „aż” przyjaźnili.
Istnieje hipoteza morderstwa, ale wchodzimy teraz niebezpiecznie w krąg teorii spiskowych. Okólski żartobliwie tłumaczył swoje przeznaczenie zbitką imienia (Wiktor – zwycięzca) i nazwiska (Okólski: koło, zawrót głowy, wieczny powrót – używał tego pojęcia na długo przed Nietzschem, ale niekonsekwentnie i jajcarsko). Jego paryskie zapiski na temat agorafobii, a także kobiecej histerii kilkadziesiąt lat później znalazły uznanie Charcota, prekursora psychoanalizy i nauczyciela Freuda. Interpretacje tak zwanej histerii u kobiet miały w jego przypadku bardziej społeczny, mniej seksistowski trop niż w późniejszej tradycji przełomu XIX i XX wieku, ale nie zostało to zauważone. Jak dotąd nie znalazłem przekonujących dowodów, że Prus wiedział o istnieniu Okólskiego i zainspirował się nim tworząc postać ambitnego burżua Wokulskiego – zbieżność w postaci agorafobii, która niszczyła życie zarówno Okólskiego jak i Głowackiego, nie jest wystarczającą poszlaką.
Według narracji Okólskiego, w zasadzie skrywanej w tajemnicy, w rzeczywistości Dziedziczka padła ofiarą zaaranżowanego morderstwa, do którego dziedzic wykorzystał Marysię. Było ono zemstą, o dwie dekady odwleczoną, planowaną od dawna z zimną pasją, za liczne romanse jego żony z osobami z kręgów Księcia Poniatowskiego. To ona właśnie, a nie Dziedziczka, która na ogół wtedy twardo spała albo wręcz przebywała poza rezydencją Czartoryskich, paradowała nocą nad brzegiem Wisły z Łasicą na ramieniu, przebrana za Cecylię Castellani. Miała uwiarygodnić chorobę psychiczną Dziedziczki, której rzekome samobójstwo na terenie Janowca było zbrodnią. Okólski już wcześniej zorientował się, że pacjentka, którą bada i w której się zakochał, nie jest w rzeczywistości dziedziczką. Przypadkowe spotkanie Marysi jako służącej w Warszawie pomogło mu potwierdzić własne podejrzenia. W owym czasie Maria wyznała, że była więziona przez Dziedzica, który jej kazał odgrywać rolę renesansowej damy. To on kreował ją na swoją Galateę, sobowtórkę Cecylii Castellani, dzięki niemu chłopka-bukieciarka nauczyła się łaciny oraz greki, układała ponoć nawet własne sonety, z których jednak z pewnością nic się nie zachowało. Stała się nie tylko „instrumentem rozkoszy” Dziedzica (jako bardziej chłopięca wersja żony mogła odpowiadać jego dosyć oczywistym skłonnościom biseksualnym), ale też nieświadomym instrumentem zemsty. Niezła posada w Warszawie była ceną milczenia. Ustaliłem w księgach parafialnych, że w roku 1833 Maria zmarła w wyniku komplikacji połogowych, urodziwszy nieślubnego syna chlebodawcy; syn ten, w wieku jak na tamte czasy wręcz podeszłym, stał się z kolei (też nieślubnym) ojcem niejakiego Romana, działacza narodowego – nazwiska nie ujawnię ze względu na obawy polityczne i prawne.
Tak, to pewne: Przyjaźń to raczej za dużo powiedziane, lecz Okólski korespondował oraz spotykał się osobiście z Chopinem w trakcie lat paryskich. Nie posiadam bezpośredniego dowodu na fakt, że historia morderstwa z udziałem Marysi dotarła do ucha kompozytora, ale wydaje się to całkiem prawdopodobne, mimo że Okólski obawiał się jej upubliczniania. Wyczuwam ton swoistego rozdwojenia w nokturnach z op. 27 opublikowanych w latach 1836-37, chociaż pewnie to uznacie za poszlakę zbyt odległą. Prawdopodobnie Chopin przerażony tą historią, rzucającą dwuznaczne światło na paryską polonię, wobec której czuł się jednak lojalny (Dziedzic również przeniósł się nad Sekwanę) nie rozpowiadał jej na głos, ale musiał opowiedzieć ją George Sand, a skoro ją opowiedział, to musiał ją zasłyszeć, bo sam jej nie wymyślił.
Tuż przed wybuchem I wojny światowej, Leonowi Boileau, paryskiego przedsiębiorcy zajmującego się handlem i podróżami zamorskimi, wpadły w ręce nieznane zapiski George Sand odnalezione przypadkiem w kajucie jej spadkobierców, zagubione w trakcie podróży morskiej z Anglii do Calais. Nie wszystkie zostały zwrócone, część z nich została rodzinnym sekretem rodziny Boileau. Na podstawie zapisków George Sand, zaintrygowanej tajemniczą historią „Damy z łasiczką” i zaaranżowanego zabójstwa hrabiny z udziałem chłopki-sobowtórki, która miała miejsce w przeddzień upadku marzeń nieszczęsnej Polski, kraju Frederica, o niezależności od Moskali, jego syn, czołowy wówczas scenarzysta francuski razem z Thomasem Narjeac, z którym tworzyli tandem twórczy, napisali w 1954 r. powieść „Między umarłymi” („D’entre les morts”), której fabuła została przeniesiona do Paryża w przededniu kapitulacji w 1940 r.
W tym okresie notowania Boileau i Narjeaca, uważanych przez młodych aspirujących paryskich filmowców za zbyt konserwatywnych, spadały, ale historią zainteresował się na serio Alfred Hitchcock. Na jej podstawie powstał w 1958 r. film „Zawrót głowy” z Kim Novak i Jamesem Stewartem w roli głównej, uznany w prestiżowym plebiscycie Sight and Sound z 2012 r. za największy film w historii kina. Akcja została tym razem przeniesiona do San Francisco. Nie przypuszczam jednak, choć nie jest to niemożliwe – Hitchcock był znany z bardzo dokładnej kwerendy – żeby słynny reżyser słyszał o pierwocinach historii „Zawrotu głowy”. Kim Novak, Słowiankę (Czeszkę) po przodkach, wybrał raczej z uwagi na preferencje co do własnego „kanonu kobiecości”, ale ta koincydencja jest ciekawa; podobnie jak wybór Jamesa Stewarta, w czasie II wojny światowej oficera lotnictwa, do roli cierpiącego na agorafobię nieśmiałego w życiu miłosnym detektywa: Czyż to nie przypomina dwoistości Wiktora Okólskiego – neurotycznego odludka i awanturnika? Mogę w tym miejscu jedynie zapowiedzieć esej nt. sprawy polskiej w twórczości Alfreda Hitchcocka, to temat haniebnie rzadko poruszany, a ciekawy.
Na koniec zostaje nam ustalić, czy Okólski, człowiek o wybujałej fantazji i niezrównoważony, wymyślił historię morderstwa z udziałem biednej Marysi, a może nawet jej postać, luźno korzystając z poślednich lokalnych narracji nt. jakiejś kwiaciarki, podobnej do Damy z obrazu Leonarda. Początkowo skłaniałem się ku tej hipotezie. O ile jednak kiedyś zanadto wierzyliśmy w dosłowność oraz prawdę sztuki, o tyle od czasów post-modernizmu i psychoanalizy zbyt łatwo narzuca się nam koncepcja fikcji albo projekcji: Zbyt łatwo wypieramy fakty, uważając je za narrację literacką albo za fantazmaty narratora (zwłaszcza mężczyzny-intelektualisty i neurotyka). Zbyt łatwo jest zaprzeczyć, że tragedia nieszczęśliwej Marii, chłopki urodzonej niedaleko Puław koło roku 1805, zdarzyła się naprawdę. Jeżeli Marysia nie istniała, być może „Dama z łasiczką”, przecież jeden z kilku zachowanych obrazów Leonarda, o którym mogą tylko marzyć bardziej prestiżowe kolekcje muzealne, nigdy w rzeczywistości nie trafiła do Polski.