Niebo jest pokojem


 

Kiedy jesteś tu ze mną, ten pokój nie ma już ścian

 

Wszyscy się do mnie przypierdalają o to, że się zakochałam. Ciągle tylko słyszę, że typ jest narcystyczny, zarozumiały, taki, czy owaki. Już wszyscy zapomnieli o moich błędach, teraz ja jestem cool, a osoba, która mi się podoba – zła. Jak dla mnie – on jest piękny. Przepiękny!

 

Wstała rano, jak zwykle gdzieś przed siódmą. Oczywiście pomyślała o nim. Nie walczyła już z tymi pierwszymi myślami o nim. Przyjęła, że on ją zdominował, przesączył jej myśli. Wiedziała, że się w nim zakochała właśnie dzięki temu, że rzeczywistość przybrała lekko grafomański, słodko-cierpki posmak pensjonarskiej Bildungsroman.

Była niezdrowo podekscytowana. Cały czas. Oczywiście odczuwała wszystkie kliszowe symptomy, choć jakby w lekko spaczony, perwersyjny sposób: motyle w brzuchu przybrały formę żelaznej obręczy zaciskającej się gwałtownie na żołądku na samą myśl o nadchodzącym spotkaniu, dziewczęce spłoszenie przeobraziło się w paniczny lęk – organizm wysyłał sygnały do ucieczki. Z drugiej strony ciągnęła ją jego nadnaturalna grawitacja, siła nieziemskiego przyciągania planety, której atmosfera, jak zakładała, musiała być toksyczna.

Czuła też jednak przecież, że żyje. Jakby tylko na ten spaczony sposób było to możliwe. Towarzyszące jej na przestrzeni lat „wszystko albo nic” przybrało w przeżywanym fenomenie najbardziej radykalną jak dotychczas formę. W marcu, w okolicach swoich, tym razem czterdziestych urodzin, kiedy zwyczajowo przypada też najgorszy czas w roku, miała sen. Śniło się jej, że poleciała w kosmos – podróżowała sobie przez ten przestwór spokojnie, aż tu nagle zauważała, że znalazła się gdzieś w okolicy Plutona. Wydało jej się dziwne, że tak łatwo zawędrowała na skraj galaktyki, i poczuła ukłucie lęku, że jest już bardzo daleko od Ziemi. Jednak zamiast hasła: pora wracać, skłaniała się bardziej do przekroczenia granicy Drogi Mlecznej. I jeszcze dalej. „Skąd właściwie mamy wiedzieć, jak wygląda Wszechświat, jeśli nie możemy zobaczyć go z zewnątrz”?

Obudziła się, tylko po to, żeby pierwszy raz pomyśleć pierwszą myślą o nim.

 

 

Pluton. Ostatnia z planet układu słonecznego weszła niedawno w znak Wodnika. To oznaczało kłopoty. Rzymski Pluton, grecki Hades. To symbolizuje ta kula kosmicznych wyziewów na skraju: podziemia, nieświadomość, zagadki. Tajemnice. Granice. Gnicie? Wyjawianie tajemnic, co nie musi oznaczać ich zrozumienia. Wręcz przeciwnie. To wszystko wprowadza tylko chaos, ale chaos jest niezbędnym elementem całości. Wodnik natomiast to postać chimeryczna, znak powietrzny, byt niezależny, działający niby na rzecz innych, ostatecznie – nieliczący się z nikim. W mitologii stoi za nim Ganimedes – związany niechybnie z pijaństwem podczaszy Zeusa, albo Prometeusz – ten drugi to patron ludzkości, ale też – a może przede wszystkim – oszust i złodziej.

 

On pojawił się faktycznie w związku z ogniem. Z potrzebą zapalenia. Działo się to o zmroku, gdy była bardzo zaaferowana nieprawidłowościami, jakie zaczęły kumulować się w jej życiu. Początek marca, Pluton na kosmicznej mapie już tam, gdzie ma pozostawać przez lata, siejąc ferment. Omawia z koleżanką spod znaku najlepsza galeria sztuki w mieście kłopoty związane z ostatnimi działaniami kobiety spod znaku Wodnika. Która postanowiła w żartobliwie-złośliwy, z poziomu pewnego oczywistego, para-olimpijskiego poczucia wyższości sposób, zaingerować w kruchy, ludzki porządek. – Ona lubi sobie znaleźć takie ludzkie sieroty, którym czuje się zobowiązana pomagać. Nie rozumiem tych wyborów – patrzę na to malarstwo i czy naprawdę coś tam jest? Nie martw się – mówi koleżanka z lepszej konstelacji – ona nam też robiła już jazdy niejednokrotnie. Palimy?

Przeciskając się między licznymi uczestnikami wernisażu i osobami wolno napływającymi na nadchodzący performance, wyszły na taras. – Powietrza – powiedziała koleżanka, sięgając po zapalniczkę i oddychając głęboko.  Jedna i druga wyjmują swoje paczki papierosów, sięgają po zapalniczki. I teraz na ich dłonie pada cień. – Czy mogę się poczęstować?

 

Ale to jeszcze nie to, to jeszcze nie on, to tylko Janek. Janek jest trochę pokręcony – nie wiadomo, czy artysta, kurator, performer, czy kto? Można powiedzieć – pokręcony, można też powiedzieć – ewidentnie do zdiagnozowania i zamknięcia w jakimś ośrodku. Jego kryzys psychiczny sprzed kilku lat kazał zadawać pytania, czy, tak jak donosił, jest prześladowany przez swoją rodzinę, czy też może jednak – to on ją prześladuje? Julek sięga łapczywie do paczki z papierosami. Do jej paczki z papierosami, po czym dodaje, nabuzowany – I jeszcze dla kolegi! Koleżanka z lepszej galerii w tym momencie postanawia jednak interweniować i odsuwa dłoń naszej bohaterki, która wciąż oferująco wyciąga się w kierunku. Koleżanka patrzy na nią znacząco, trochę z reprymendą, stanowczo – z chęcią ochrony. Proponuje swoje, cienkie.

 

W tym momencie cień się wydłuża, rzucony na nie obie. To on rzuca cień, wiemy już, że robi to nawet w nocy. – Mogę? 

 

 

Ten fioletowy sufit nie, nie istnieje

 

Możesz – możesz opowiedzieć tę historię od końca do początku, możesz opowiedzieć jej fragment, możesz w ogóle przestać mówić. Twój głos może być pociągający i może wkręcać w narrację, która wytłumaczy to wszystko, co się zdarzyło, czyli – nic.

Tego wieczoru zaczęłaś mieć czternaście lat. I rozumieć, czym może być dla ciebie nagłe ukłucie miłości po czterdziestce. Kosmosem albo ponurą napierdalanką hormonów, która potrzebuje reprezentacji. Ujęcia – jego, jak z plakatów przedstawiających aktorów, których wizerunki chciałaś sobie wieszać na ścianie – ale nie mogłaś, bo to nieestetyczne. Albo nie – po prostu się poddałaś. Nie chciałaś już nic zrozumieć, tylko czułaś, że właśnie lecisz w ten kosmos. 

 

Jakieś dwa miesiące później znalazła się z nim na plaży. Na Plaży Romantycznej nieopodal Plaży Gejowskiej. Idealna scena początkowa melodramatu – to się nie może udać.

 

Cześć. – Cześć. O, jesteś. Czekałaś. „Gdzie on jest, gdzie on jest”? Mówi on, naśladując bodajże moje nerwowe rozglądanie się. „Ha-ha”, mówię ja. Kwitnie wszystko naokoło, krzaki, krzaki i kwiatki na nich – dużo gałęzi. Co on robi, co sobie myśli? Sobie myśli. Tylko dla siebie i w sobie. I gdzie on jest? Czy już wyłania się zza horyzontu? Czy spotkanie z nim będą zwiastowały promienie słońca i narastający dźwięk trąb dudniący w uszach?

 

W Uberze odsuwa się trochę. W przyszłości wielokrotnie, niemal każdorazowo, gdy nasze ciała przekroczą magiczną barierę odległości dziesięciu centymetrów, wykonywać będzie ten nierozszyfrowywalny gest przysuwania się do mnie i nagłego odskakiwania, przysiadania i nagłego odsiadania, jakby go coś ugryzło albo oparzyło. Poza tym, na tym etapie jeszcze często się przytula, na przywitanie i na pożegnanie i ogólnie, żeby dać wyraz trosce i dobrym afektom. Często i mocno – możesz poczuć go całego na sobie.

– Destrukcja – skomentuje Zoja, kiedy w trakcie jednego z takich uścisków, jakieś półtora miesiąca później, przechyla mnie całą do tyłu, aż Prada spada z mojej głowy na bruk. Wcześniej pokazuje mi bliznę, wcześniej – przywołuje ją we wspomnieniu.  

Usiedliśmy w moim gabinecie, który cały jest jak rozmyte wyobrażenia wnętrza ciała. Ściany w odcieniu bladego różu, schody wyłożone różową, miękką wykładziną. Ażurowa, biała poręcz, do tego zabawne, obite niebieską tapicerką mebelki w stylu któregoś Ludwika. O ścianę oparty jest obraz młodego malarza – malarz jest niekwestionowalnym gejem, jednak w poszukiwaniu zagadek własnej płciowej i seksualnej tożsamości. Na obrazie – autoportrecie możemy zobaczyć go ujętego od strony pleców, nago, siedzącego „po turecku”, rozchylającego skórę rozciętą na udzie. Patrzącego w ranę.

– Wiesz, że miałem ranę w tym samym miejscu? Tu mam bliznę – mówisz i podtykasz mi niemal pod nos wewnętrzną stronę swojego lewego uda. Blizna faktycznie jest, usytuowana dość wysoko, może jakieś piętnaście centymetrów od pachwiny. Co ja mam z tym zrobić, pogłaskać? Pocałować? Patrzę na niego wymownie, uśmiecham się. – Mówiłem ci, jak to się stało? Tak, opowiadałeś mi już tę historię. W Krakowie, na studiach, w latach dwutysięcznych. Też wtedy studiowałam w Krakowie, studiowałam film, ty studiowałeś aktorstwo. Twoja szkoła znajdowała się na rogu ulicy, przy której mieścił się mój instytut. Przy specyficznej hermetyczności tego miasta, wąskich uliczkach, określonej ilości knajpek, gdzie lądowało się co drugi dzień, jeśli nie codziennie, aż dziw, że się na siebie nie natknęliśmy. A może się natknęliśmy? Może minęliśmy się nawet wiele razy, staliśmy w tych samych kolejkach, siedzieliśmy przy sąsiednich stolikach w kawiarniach. To mnie wzrusza, porusza mnie to, że mogliśmy się tak o siebie ocierać w przeszłości, ale poznaliśmy się dopiero teraz, mając obydwoje po czterdzieści lat.

Wieczór, jakich wiele w Krakowie – szedłeś ze znajomymi do Pięknego Psa, jeszcze na Świętego Jana, więc na pewno przed 2007 – kiedy zamieszkałam na Jana w 2007, Pięknego Psa już tam dawno nie było. Szedłeś ze znajomymi, wchodząc na uliczne latarnie – normalna sprawa w Krakowie, wieczorem w latach dwutysięcznych, w drodze do Pięknego Psa. Chociaż nigdy nie widziałam żadnego ciebie na krakowskiej latarni – to bym zapamiętała. Teraz wchodzisz raczej na drzewa – widać, że trudno jest ci się powstrzymać odrywanie się od ziemi. – I potem jak już zeskoczyłem z tej latarni, weszliśmy do Psa. I nagle poczułem, że mam jakąś taką wilgoć w nogawce. Sięgnąłem tam ręką i zobaczyłem krew na swojej dłoni. Na tej latarni musiał być jakiś gwóźdź, na który się nadziałem udem – rozerwałem sobie skórę.

– No i to tak w środku nie wygląda, jak na tym obrazie. Uśmiechasz się. Tam jest taki zbity w kulki tłuszcz w mięsie. – Wiem – odpowiadam, a ty rzucasz okiem na moje nadgarstki.

 

 

Ale drzewa, nieskończone drzewa

 

Wiem, że mnie nigdy nie opuścisz. I to jest problem. Największe szczęście w odwróceniu. Nie łapię cię za najładniejsze słowa, wiem, że gdy je wymawiasz, już są odrzucone. Naprawdę – rzucam się na tę resztkę z poszatkowanej historii twojego życia, którą chętnie bym zrekonstruowała, ale to by było i tak kłamstwo, więc – po co.

Mówisz do mnie – patrzę na ciebie. Chcesz być oglądany, niekoniecznie widziany. No więc to widzę. Szukam w tobie przewodnika i sama zaczynam przewodzić. Ale najpierw – musisz umyć ręce.

– Muszę umyć ręce – mówisz. Kompulsja, myślę sobie. Jesteśmy tuż u wejścia na plażę, na Plażę Romantyczną, na Plażę Gejowską. Wysiadamy z Ubera, a on pierwsze swoje kroki kieruje do tojtoja. – Myślisz, że to dobre miejsce do mycia rąk? – pyta. I zastanawiam się. Dlaczego nie mielibyśmy po prostu się na siebie rzucić i iść w krzaki? Albo iść w krzaki i po prostu się na siebie rzucić? Co mam zrobić z twoimi brudnymi rękami? Potem – bliznami, potem – wspomnieniami? Wychodzisz z tojtoja. – Nie, tam się nie da, spróbuję w rzece.

Do plaży prowadzą nas śmieci. A jednak też obietnica Natury, która się ma za nimi wyłonić. Śmieci produkują ludzie, których mijamy w slow motion. Rodziny, rodziny z dziećmi, rodziny z samochodami. Na Plaży Romantycznej, tuż obok Plaży Gejowskiej. Zastanawiam się, co ciebie brzydzi, co mnie fascynuje. Czy te rodziny w tej formie? Ich śmieci w tej formie? My w tej formie idący przez śmieci do nie-wiadomo-czego.

Mijamy ich, mijamy rośliny i rozmawiamy.

Pokrzywy. Może karłowate sosny? To, co rośnie na tych mazowieckich piaskach.

Zaczynają się korzenie. Ledwo zahaczone o brzeg, wolno zstępujące z urwiska. Idę pierwsza, badam grunt. – Znacie się z Agatą, prawda? – zahaczam się o niego. – Tak, pomagałem jej w budowie. – W budowie czego? – W odbudowie domu jej babci. – O, tam na Warmii? To ciekawe – zatrzymuję się na chwilę z rozwijaniem narracji, brzeg jest coraz bardziej wąski, uskok – głęboki. – Hop – mówię, i idę dalej. – Byłam kiedyś u Agaty, na Warmii, w domu jej babci, kiedy jeszcze stał. – Yhm. – Agata bardzo chciała, żebyśmy poszły nad jezioro. Ja nie przepadam za warmińskimi jeziorami. Wtedy się dowiedziałam. On wypręża teraz mięsień, napręża biceps, chwytając się gałęzi.   

– W drodze powrotnej znad jeziora, tego czarnego, mulistego jeziora, w którym musiała się przepłynąć, zrywała pokrzywy gołymi rękami. Chyba na jakiś napar, chyba chciała się popisać, że nie wiem – jest taką czarownicą. Nie byłyśmy w najlepszych stosunkach. W gruncie rzeczy, to miałyśmy wspólnego chłopaka. – Też się ostatecznie nie dogadywaliśmy – mówisz. Ale co ty tam właściwie robiłeś, jak się tam znalazłeś? Wychodzimy z lasu na plażę, na Plażę Romantyczną.

Teraz jest ten moment, kiedy postanawiam rozłożyć kocyk, który przezornie wzięłam ze sobą, po prostu – na piasku, nad wodą, nad rzeką Wisłą. Ty jesteś wodnym psem, tak twierdzisz, powinno ci się podobać. Jesteś jakby lekko zaskoczony tym moim piknikowym przygotowaniem. Patrzysz na mnie pytająco, jakby z nutą obawy. – Zawsze mam przy sobie kocyk – wyjaśniam. – Mam też małą lampkę – dodaję – na wypadek, gdyby zgasło światło. – A może masz ochotę zapalić?

 

 

Widzę niebo nad nami, którzy tu pozostaliśmy, opuszczony, jakby go już nie było

 

 –Hahahahaha – śmieję się, gdy pokazujesz jak po zażyciu Mezcalu, czy tam jeszcze jakichś innych ziół, chodziłeś naokoło namiotu na czworaka, bo wydawało ci się, że jesteś psem. Zrobiłeś nawet siku z podniesioną nogą – jak pies. Jesteśmy już w Ameryce Południowej, chyba w Peru. – Przeżyłem wtedy jakiś moment oczyszczenia, zrozumienia, nie wiem. – Patrzę na ciebie, słucham tego, co mówisz, trochę mi się nawet wydaje to niewiarygodne, z drugiej strony – wszystko do siebie pasuje. W pewnym momencie przestaję w ogóle słyszeć – widzę tylko twoją twarz, pod słońce, ale wciąż w ciemnych okularach – nie zdjąłeś ich, nie chcesz, żebym widziała, że mnie widzisz. Z ust nie schodzi ci uśmiech – widzę, jak się poruszają, widzę twoje białe zęby. Figlarne drgania w kąciku ust. Jesteś teraz wpatrzony w siebie. Ja jestem za to cała sztywna, te kilka centymetrów od ciebie, które jakoś wytrzymuję, które jakoś wytrzymujesz. Mam z jednej strony poczucie gigantycznego wręcz napięcia, z drugiej jakby – całkowitej niemożności. Powinnam cię po prostu móc pocałować, ale – nie. Coś opowiadasz i nagle jakby cię trochę podgłośniło, zaczynam rozróżniać dźwięki, sylaby, słowa dobiegające z ciebie. – Zbszyzssbzzz, bzzzzzy, i te mosty wydają takie dziwne dźwięki. Widzisz ten most? – i wskazujesz przed siebie, w kierunku wody. Tak, tam w oddali jest duży metalowy most i tak wydaje on metaliczne dźwięki. – Jak jakiś gigantyczny owad – mówię. Tak, tak! Znam tę sytuację – przypominam sobie i wykrzykuję, ale jakby szeptem.

 

Pływałam kiedyś łodzią po Jamaica Bay w Nowym Jorku. To była jedna z ładniejszych sytuacji w moim życiu. Piękna słoneczna pogoda, my we trzy na małym jachcie. Ewka była sterniczką, niestety przy tej pięknej pogodzie była całkowita flauta. Żagiel stał na maszcie, ale nie chciał łapać wątłych podmuchów wiatru. Dotoczyłyśmy się jakoś właśnie do tego mostu i trzeba było odpalić silnik. Przepływając pod nim słyszałam właśnie to bzyczenie, to buczenie i pomyślałam o wielkiej ważce unoszącej się nad powierzchnią oceanu. Teraz patrzę na pofałdowaną delikatnymi falami wodę, na rzekę Wisłę. I nagle staje się ona woalem, który z poziomu unosi się do pionu i delikatnie nas otacza.

 

Dalej siedzimy obok siebie, patrzymy przed siebie, w wodę. Nagle powoli zaczynasz zdejmować buty. Teraz to jestem naprawdę przerażona. Myślę – zaczniesz się rozbierać. Widziałam przecież te wszystkie twoje zdjęcia z różnych artystycznych spływów rzecznych, kiedy hasasz sobie w naturze, tak jak cię ona stworzyła.

 

 

Gra na harmonijce ustnej, mnie to wygląda na organ, to wibruje dla ciebie i dla mnie

 

Nigdy nie czułam, żeby ktoś tak podążał za mną jak ty przez te dwa, trzy majowe tygodnie. Ktoś na kim mi zależy, kto wydaje się być tak bliski. I o kim tak mało wiem, bo nie widzę przestrzeni na bezpośrednie zadawanie pytań, bo wydaje mi się, że porozumiewamy się na innej płaszczyźnie i te słowa idą jednak na opak, a może zupełnie w nieprzystającym do nas porządku. Na plaży musi się jeszcze oczywiście znaleźć muszelka – gdy zdjąłeś buty, postanowiłam również ściągnąć swoje. Stanęłam obok ciebie na tym naszym kocyku otoczonym woalem z uniesionej wcześniej wody. I trafiłam stopą na coś twardego, a jednak – organicznego. – Co to? – sięgam dłonią do stóp. – Muszelka – mówisz. – Ale skąd się tu wzięła? – uśmiecham się. Leżała tu obok kocyka, znalazłem ją… dla ciebie. Sama nie do końca wierzę, w to, co słyszę – mówisz takie rzeczy jak z „Bravo” z lat dziewięćdziesiątych. – Popatrz na nią – wyciągasz ramię, pokazując mi spiralny kształt niegdyś ślimaka pod słońce – czy ona nie wygląda jak penis?

 

 

Próbuję chwycić się telefonu, żeby to jednak jakoś w sposób zmediatyzowany wyrazić. – Jest taki wiersz Majakowskiego o telefonie, znasz? – pytam cię, nie licząc jednak na wiele. Nie znasz, ale podejmujesz wyzwanie. – To jest taka historia o dość nieudanym połączeniu, o zdawaniu pokiereszowanej relacji z własnego emocjonalnego stanu osobie, która jest bliska, którą się kocha.

Szukamy, szukamy w telefonie wiersza Majakowskiego o telefonie.  – Chyba znalazłem – mówisz, ale po drodze pojawia się dygresja i już sami nie bardzo pamiętamy, czego właściwie szukaliśmy (trawka). Ale pamiętamy, bo odcisną się jeszcze w przyszłości – te mechaniczne, kawałkujące nas urządzenia powrócą jeszcze w przywoływanych przez nas wierszach.

 

„Halo!
Dajcie mi Lilę!
Brik.
Nie może podejść?
No to przekażcie:
Wiersz mi się właśnie rozpadł na wersy,
każdy o niej!
Każdy – płacze.
Głos mi się krztusi
w kablu jak w gardle,
pęka,
pali –
aż piszczeć chce!
W słuchawce dudni
ból nieodparty –
czy mnie słyszysz?
Czy chociaż chcesz?
Widzisz,
w głowie –
tylko twój uśmiech,
twoje oczy –
rozwarte sny.
Słowo za słowem
wiersz się usnuje,
tylko nie mów,
że to już nic…
(…)”

Halo.

 

Warszawa, 07.03.2024 – 05.05.2025

Ewa Opałka