Testament poety kapłana albo kapłana poety

Andrzej Wałdowski
„33 wiersze”
Śrem-Puszczykowo 2024


 

 

33 wiersze księdza Andrzeja Wałdowskiego jak 33 lata życia Chrystusa. To oczywiste, tylko że tych wierszy jest 34. Dlaczego? Być może dlatego, że 33-ci tekst to: „Mój testament”, a ostatni jest już pożegnaniem z doczesnością. Tak czy inaczej tomik Chrystusowca to mocno uduchownione dzieło, w którym autor rozlicza się ze światem, kulturą i żegna z bliskimi. Pojawiają się odniesienia do malarstwa, architektury i literatury, ale zawsze stawiane gdzieś poniżej ostatecznego sensu, jakim jest dla podmiotu lirycznego wieczność i moralność, raz sugerowane wprost, a to znowu naświetlone subtelnie jak we fragmencie wiersza:

 

 …być na boso człowiekiem
wśród tych żywiołów
uspokoić doznania ducha
nutą fletu łagodnego…

 

Autor zadaje też kilkakrotnie pytanie, dlaczego kultura, rozumiana jako wszelka działalność człowieka, również polityczna, ceniona jest wyżej niż sam jej podmiot i jego trwanie.

 

…moje krzesło stoi dalej tam
gdzie bywałem
było tam
gdy je van Gogh
namalował
o jego nędzy i utrudzeniu
już nie pamiętamy
słoneczniki w wazonie
za miliony
teraz

 

A czym jest teraz? Pozostawimy po sobie jakieś przedmioty albo dzieła. Nie przedłużymy nimi samego życia. Nie uleczą naszych bolączek i nie zagwarantują nam wieczności. A co ją zagwarantuje i czy każdy na nią zasłuży? Podmiot liryczny wyraża taką nadzieję w „Krótkim czasie”:

 

…sąsiad z naprzeciwka umarł
na raka
a ja mam trochę wolnego
czasu
i palę papierosa obok stróżówki
owego dnia i ja odejdę
wówczas nie patrz
na czarne paluchy ubrudzone
zapisz w zeszyciku
białym
kilka chwil moich
co cieszyły Ciebie Stwórco

Prosi Boga, żeby nie pamiętał ciemnych plam w jego życiorysie i dostrzegł wszystkie jasne punkty. Przyznaje się do swoich słabości, zdaje sobie sprawę, że im ulega mimo otrzymywanych znaków, ale ma nadzieję na wybaczenie, gdyż wierzy w nieograniczone Boże Miłosierdzie.

Można odnieść wrażenie, że przemierzamy z ich twórcą jego życie, pasje, nostalgie, pejzaże zabytkowych miast i wiejskich sadów, poznajemy jego przyjaciół i bliskich, których wspomina albo dedykuje im całe utwory, modlimy się razem z nim i podążamy za jego refleksją nad tajemnicami nauki zawartej w Biblii. Pojawiają się takie figury jak: Góra Tabor, Raj, Chrystus, Boże Ciało, Matka Boska i kilkakrotnie Bóg. Te słowa wcale nie przeszkadzają w czytaniu, bo są wplecione w teksty subtelnie i swobodnie, nie jakoś kaznodziejsko i indoktrynacyjnie. Autor też nie stara się jak Wisława Szymborska szukać ostatecznych sensów za pomocą rozbudowanych metafor z użyciem kamienia czy wody, albo jak Jarosław Rymkiewicz chowający te refleksje we kwiatach utkanych z chmur. Wałdowski zwykle pisze prościej, co nie oznacza, że nie potrafi świetnie zabawić się rekwizytami takimi jak na przykład: wiosło, klucz, słońce czy płot ze słonecznikami i pozostawić czytelnika z niedopowiedzeniami, pozwalając mu nacieszyć się obrazami, wejść w energię tekstu i jego egzystencjalną podróż.

 

…odjeżdżając  powoli stanowczo
w kierunku Słońca
w głąb życia wiecznego
Stwórcy

 

Tomik Andrzeja Wałdowskiego to lektura dla każdego artysty, który chciałby zmierzyć się z pytaniem, po co tworzyć i czym jest właściwie poezja? Autor jest księdzem i jego misją jest nawracanie ludzi na Ewangelię. Dla niego może to być klarowne, że wiersze powinny prowadzić do Boga:

 

…aż dotrzemy naszą łódką
na nadbrzeże
gdzie On nam poda dłoń
byśmy już wysiedli

 

A czym się kierują inni poeci? Chęcią zysku? To raczej nie. Większość pism nie płaci za teksty, a żeby dostać nagrodę trzeba się wstrzelić w kanon promowany przez jurorów oraz tematy społeczne lansowane przez elity polityczne i kulturalne dominujące w kraju. Ale nawet jeśli komuś się chce w to bawić, to ileż tych głównych nagród musiałby zdobywać rocznie, żeby się z tego utrzymać? Poeci pracują jako copywriterzy, tłumacze, didżejki, bibliotekarze, nauczycielki, i w wielu innych zawodach, ale bardzo rzadko wystarczają im gaże za pisanie. To po co to robimy? Dla uznania przez wąskie środowisko jednego czy drugiego miasta, żeby pokrzyczeć na slamach i znaleźć sobie chłopaka, żeby ktoś zaakceptował naszą inność, dla mitycznego języka, żeby przełamywać schematy myślowe i tworzyć nowe połączenia między neuronami, synestezje fantazji i odurzenia, medytacji i pożądania, et cetera? A może ktoś ma misję, żeby moralizować, naświetlać palące problemy relacji, komunikacji i wnętrza zagubionego w konsekwencjach zewnętrznych bodźców nachalnie narzucających nam kierunki myślenia? Weźmy sobie taką pierwszą lepszą poetkę lansowaną przez poetyckie elity kraju. Czytamy jej zaszyfrowany przekaz. Gubimy się w kolejnych przejściach między zdaniami. Wnikamy w jej samopoczucie, świadomość świata i języka. Zachwycamy się nowatorstwem, frazą, energią, czasem brzmieniem. I co? I co z tego? O to chodzi, żeby niczym sztukmistrz zabawiać czyjeś oczy, rzucać słowami jak piłeczkami, znikać i pojawiać się znowu, wyciągać coś z kapelusza, kolejną metaforę wymuszoną jak licencjat z Mickiewicza na polonistyce gdzieś w Podkarpackiem czy na Kostaryce.

Ksiądz Wałdowski przyznaje w wierszu: „Poezja”, że w jego przypadku pisanie to coś w rodzaju iluminacji:

 

dyktujesz mi wiersz
on ma być zapisany
żadnych zmian
czy domysłów niepoważnych
tylko z trawy świeżej
rosę czerpać…

 

No, ale to tylko poezja. Dlaczego mamy przed nią klękać. Czy tutaj, korzystając z etymologii kapłana, nie czai się szatan? Pierwsze przykazanie mówi wyraźnie… Ale pokusa zatracenia się w języku jest tak silna, że trudno jej nie ulec. Niech nas zatem pochłonie, zawładnie naszymi wyborami, zmysłami i światopoglądem. Stańmy się szaleńcami, co to tylko piszą, odczytują, głoszą i żebrzą, kiedy głód obezwładnia, śpią gdzie popadnie i krążą po świecie aż po blady kres i jeszcze dłużej.

 

Jakub Węgrzyn