Zaułek bez-troski (10)


Historia prawdziwa


 

– Ludzie mnie nudzą – powiedziała. – Są tacy przewidywalni. A poza tym nadużywają przymiotników. – Byłam jedyną osobą, która jej nie irytowała i nie nudziła jednocześnie, o czym napomknęła, gdy przedzierałyśmy się przez chaszcze na prawym brzegu Wisły. Było to miłe i przerażające zarazem (mnie wybaczała przymiotniki). Ja jako jedyna?

Na owym pamiętnym spacerze prowadziła na smyczy srebrnego lisa, którego kupiła na Stadionie Dziesięciolecia od pijanego Rosjanina sądząc, że to pies. Zbytnio się nie pomyliła, gdyż ukradziono go z syberyjskiej hodowli Ludmiły Trut, gdzie od sześćdziesięciu lat prowadzono eksperymenty nad udomowieniem lisów. Nie bez sukcesu. Lisy upodobniły się do psów – opadły im uszy, zaokrągliły pyski, zgrubiały kończyny. Ich charakter poszedł za ciosem. Dawały się podnosić i głaskać, lizały po rękach, merdały ogonem na widok człowieka, kwiliły, gdy odchodził. Ona swemu lisowi, gdy zorientowała się, że to nie pies, nadała imię Lis, by nie mnożyć niepotrzebnych bytów.

A potem żyli długo i szczęśliwie?

Akurat to nie było im dane.

W czasie wyprawy na Roztocze, gdzie Lis biegał luzem, z włóczęgi w lesie przywiódł rudą pannę. Kochankę? Żonę? Zamieszkali w trójkącie z suczką o imieniu Liszka, która nie przeszła przez szkołę Ludmiły Trut, więc brakowało jej dobrych manier. Posikiwała po kątach, chowała jedzenie do szafy, gdzie gniło, skakała nocą po meblach, udało jej się pazurami rozorać podłogę, potrafiła ukąsić. Lista jej przewin wydłużała się z dnia na dzień. Jednak Lis chyba żywił do niej głębsze uczucia, co by oznaczało, że całkiem spsiał, ponieważ zwierzęta jego rodzaju łączą się w pary wyłącznie w okresie godowym.

Ona też chętnie by spsiała, gdyż mimo postępującej mizantropii nie traciła wątłej bo wątłej, ale nadziei, że się dogada z innym ssakiem swego gatunku. Nie zanosiło się na to, również z powodu nadszarpniętego przez lisy miru domowego. Choć być może ich obecność była wygodnym pretekstem, który usprawiedliwiał jej opory wobec odległej perspektywy ludzkiego związku.

Ostatni raz, gdy ją odwiedziłam, w jej salonie przerobionym na wybieg, baraszkowało pięć lisich szczeniąt. Były urocze i niewiarygodnie smrodliwe. Skróciłam wizytę.

A tak w ogóle to znam ją z podstawówki, gdzie nadano jej przydomek Lisica. A to dlatego, że włos miała rudy, nigdy nie zapraszała nikogo do domu, podlizywała się nauczycielom i choć dobra z matematyki, na klasówkach nie dawała ściągać. Innymi słowy uchodziła za podejrzaną spryciarę bez serca. Ach te stereotypy!

 

Irena Wiszniewska