Co jeszcze można napisać o Wenecji? Może o młodych parach, które o świcie na placu świętego Marka wobec wielu fotografów po wielokroć odgrywają miłosne sceny zaślubin? O drzewach wciśniętych pomiędzy wysokie mury, które uchodzą za ogrody lub parki? O ciągle dowcipkujących robotnikach ziemnych kopiących w wodzie. O sternikach i konduktorach tramwajów, karabinierach, ratownikach i karawaniarzach dramatycznie i nonszalancko lawirujących pomiędzy innymi łodziami na spienionych falach Canale Grande. To wszystko na pewno już było.
Uciekinierzy ze stałego lądu, od huńskiej nawały przez wieki dostosowywali swoje miasto do morza. Wbili sosnowe pale w miałki grunt, zasypali je istryjskim kamieniem i urządzili na skrawkach lądu jedno z najważniejszych centrów niegdysiejszego światowego handlu, a teraz przekształcili je w równie znaczące centrum turystyki. Ich miasto, Venetia (łać.) jak ogromny okręt utknęła na łasze piasku, wśród bagien w płytkiej wodzie słonecznej laguny, flagowa na czele armady innych pomniejszych wysp i wysepek. Burano i Murano, jak bratnie jednostki z równie ciasną zabudową – kolorowe i pstrokate. San Michele jak barka służąca mieszkańcom za miejsce wiecznego spoczynku i Lido, co po włosku znaczy plaża, służąca im za miejsce codziennego wypoczynku. Improwizuje. Mimo przeciwności, gorliwie i niestrudzenie odgrywa rolę pełnoprawnego miasta. Ujarzmia, obłaskawia lub zjednuje siły morza. Jest prawie taka sama jak inne miasta. Na okręcie jest wszystko co trzeba, w ograniczonej przestrzeni jak w skomplikowanej maszynie mieści się każde urządzenie: szpital, port, kolej, szkoły, urzędy i przyciasne mieszkania – wszystko skomponowane w kreacyjny, czasem koślawy i fantastyczny sposób. Dzwonnica świętego Marka niegdyś była latarnią morską. Bazylika imienia tegoż samego, to naprawdę skarbiec wyhandlowanych okazałości; może i złupionych. Na Moście Westchnień, nie wzdychali (jak dziś) zakochani, a skazani. Ulice to właściwie deptaki, przecież nie jeżdżą po nich samochody i rowery, sporadycznie można zauważyć wózki dziecięce czy inwalidzkie. W zasadzie nie ma ruchu kołowego, wszystko co potrzebne i każdy kto potrzebuje płynie wodą. A mosty udostępniające kanał przepływającym barkom to schodowe bariery; trudno być starcem w takim mieście. U zbiegu ulic Calle de la Pignate oraz Campiello de’l Anconeta jest Teatro Italia, który tymczasowo (mam nadzieję) odgrywa rolę supermarketu. Na scenie w ogromnej oświetlonej białym światłem ladzie, za krystalicznie czystą szybą, co dzień co noc, kiełbaski i salaminki odgrywają swoje krwawe role. Próbują odgadnąć odpowiedzi na trzy zagadki bezwzględnej ekspedientki, a ona bez litości je ćwiartuje, plasterkuje i rozczłonkowuje a potem z operowym namaszczeniem zawija w firmowy papier. Niech nikt nie śpi! Nikt nie może zasnąć,…, czy tej nocy zjawi się nadobny tatar wtłoczony w posrebrzany celofan – jak w zbroję, i rozwiąże zagadki? Jaki koniec znajdzie ta tragikomedia? Czy miłość zagoi niezabliźnione rany pięknej ekspedientki, rozproszy jej pamięć i złagodzi krzywdy mrocznej przeszłości. Czy uda się przezwyciężyć kulinarne przyzwyczajenia klientów? W supermarkecie kupiliśmy cytrynową Torta Paradizo i dwie butelki Cantine Maschio – jedno Chardonnay, drugie Pinot Rosa, oba frizzante i poszliśmy na spotkanie z Marią i Lorenzo, którzy mieszkają w Cannaregio blisko Rio del Battello – boże jak ja kocham wymawiać te nazwy! Szliśmy wąskimi szczelinami pomiędzy poupychanymi co do centymetra wysokimi ścianami, po wyprężonych nad kanałami mostkach, z wysepki na wysepkę. GPS tam nie działa, nie ma gołębi ni innych ptaków, co jakiś czas w prześwitach pomiędzy dachami widać przelatujące klucze flamingów – ich nienaturalnie duże dzioby ciążą ku dołowi, patrzą na nas, nie ma lekkości w ruchu ich skrzydeł. Wędrują z jednej laguny na drugą w poszukiwaniu błotnych złóż pokarmu. Z lotu flaminga Wenecja wygląda jak pełznący ślimak, gdzie: Castello, to jego głowa, Cannaregio, to olbrzymia noga, San Polo, Santa Croce i Dorsudouro to muszla, a San Marko – trudno powiedzieć, czy należy do muszli czy do głowy. Nogi wiodą wśród trzcin tam, gdzie wiatr i przypadek poniesie – zabłądziliśmy, niedaleko Chiesa Parrocchiale di Santa Alvise zawróciliśmy, a na moście: Ponte Bonaventura zauważyliśmy machającą do nas Marię. Udało się zrządzeniem przychylnego losu, dotarliśmy. Tak, kocham te nazwy.
Adriatycka woda w weneckich kanałach jest słona i czysta, konserwuje drewno pali oraz często zalewanych drzwi i stopni, nie służy cegle, ale większość domów, tak jak dom Lorenzo i Marii, ma podstawy z wapienia. Mimo powszechnej wilgoci oraz tego, że nastała już trzecia z czterech pór roku ani razu nie poczułem zapachu zgnilizny w ich domu czy na ulicy. Wtedy też, w drugiej połowie września, podnosi się woda w zatoce. Na tę okoliczność na Placu św. Marka i przy dojściach do przystanków vaporetto (tramwajów wodnych) ustawiono podesty; na wypadek wylewu wody z kanałów i studzienek burzowych. Drobni kramarze nie mogąc przejechać kłócili się z robotnikami ustawiającymi podesty, inni, ci kopiący pod powierzchnią placu św. Marka włączyli na wyższe obroty pompy odwadniające. Wszystko działa. Gospodynie wychodząc na zakupy założyły kalosze lub foliowe okrycia na buty, które też nagle wykwitły na żółto i pomarańczowo w nowym asortymencie kłótliwych kramarzy. Turyści wykupili wszystkie od razu, a ci oszczędni lub co im zabrakło, jak my – po i przez kałuże z podestu na podest. Wszystko działa, no może nie wszystko. W takich okolicznościach poznaliśmy Marię i Lorenzo, wsiadali do rozkołysanego tramwaju wodnego na przystanku Ponte delle Guglie, żal było patrzeć, Lorenzo opierając się na balkoniku wskoczył na pokład chwiejącego się na falach vaporetto, Maria też już niemłoda podpierała go pod ramię, konduktor pomagał jak mógł. Niezrażony trudnościami Lorenzo zaraz po wyjściu zaczepił jakiegoś rozgadanego Francuza i wesoło zaśpiewał mu Marsyliankę. Rozmawiałem z żoną, w pewnym momencie zwróciła się do nas po polsku Maria i zapytała: Czy ja powiedziałem: „chociaż”, zaskoczony odpowiedziałem – że tak, choć to już nie miało znaczenia. Rozpoczęliśmy krótką rozmowę, która po wymianie numerów telefonów skończyła się na przystanku Madonna dell’orto, tam wysiadali, żeby dalej pójść do szpitala. Woda zalewała nabrzeże, a oni brodzili po chodniku po kostki w wodzie. Wysiadała tam też inna starsza pani, która wyglądała naprawdę źle. My popłynęliśmy dalej do Murano, minęliśmy cmentarz na San Michele, minęła nas nadpływająca z naprzeciwka łódź-karawana wioząca trumnę na pokładzie, z dala obserwowaliśmy kilka ratunkowych sanitarek na sygnale płynących do szpitalnej kei. W Murano…, „I mógłbym wam opowiedzieć wszystko dokładnie, lecz byłoby to zbyt długie, więc nie będę mówił na tym miejscu.” – tak podyktował najznamienitszy wenecki turysta i handlowiec Messire Marko Polo w genueńskim więzieni pisarzowi Rusticiausowi. Może to nie jest najciekawsze zdanie z Opisania Świata (str. 113, Warszawa PIW 1954 r. – wydanie pierwsze) ale pasuje, jak ulał do kapryśnej pogody jaka zapanowała w Wenecji tamtego dnia.
Myślę, że Maria zaprosiła nas do siebie dlatego, że do żywego doskwiera im samotność. Mieszkają w pięknym mieście w spokojnej dzielnicy, w tajemniczym domu, ale dla ludzi w podeszłym wieku to złota klatka, są uwięzieni pomiędzy schodami jednego a drugiego mostu. Chyba rzadko kto ich odwiedza. Wszyscy zajmujemy się własnymi sprawami, skanalizowani na tym co tu i teraz, bez refleksji i bez ustanku goniąc za nowym. Każdy z nas wie, ile czasu poświęcał, może poświęcić własnym rodzicom. Każdy z nas wie, że nie może zbyt często odwiedzać dzieci i wnuków.
„To była strawa dla ciała, a teraz strawa dla ducha, porozmawiajmy…” – zarządziła Maria, i Lorenzo się rozśpiewał. Śpiew to język międzynarodowy, nie trwało długo a śpiewaliśmy razem z nim, ja nieśmiało. Na pierwsze danie poszła aria z Traviaty Verdiego, a że pasuje do niej prosecco to ją powtórzyliśmy. W przerwie Lorenzo przyniósł pokazać swój rewolwer. Spojrzałem porozumiewawczo na żonę i na drzwi – czy już uciekać? Po co mu rewolwer? Uspokoiłem się, gdy go schował i przyniósł trąbkę kieszonkową (nazwa sugeruje, że można ją zmieścić w kieszeni, nic bardziej złudnego, to normalna trąbka, tylko krótsza). Następna była trąbka zwyczajna, zagrał, niestety nie wychodziło – tłumaczył, że przeszkadza mu proteza. Myślę, że siły w płucach też już nie ma, choć wigor w nim jak w młodym żonkosiu. Zaintonował kilka początkowych nut Nokturna Es-dur Chopina i gładko podjęliśmy nucenie melodii. Aria Kalafa z Turandot Pucciniego kompletnie nam nie wyszła. Skończyliśmy na „O sole mio”, wielokrotnie powtarzaliśmy „Sto lat”. Lorenzo wskazał na ścianie zdjęcie Orkiestry Weneckiej, pomiędzy innymi muzykami on z trąbką, młody sprzed siedemdziesięciu lat, zdjęcie wisiało obok innych z dziećmi i wnukami.
„Grzecznie byłoby już pójść” – szepnęła mi na ucho żona. „Czas szybko mija…” – zacząłem z żalem, a Maria mi przerwała – „nic podobnego!” i przy użyciu zaklęć – tylko zachęcających, bez gróźb i rewolweru, zaprowadziła nas do warsztatu, który mieścił się zaraz za kuchnią. Szkło weneckie z Murano ma wyjątkowy, niepowtarzalny koloryt. Maria włączając palnik wyjaśniła: „Lorenzo nie miał cierpliwości, to jego brat świętej pamięci Giuliano nauczył mnie robić w szkle”, wilgotne powietrze rozpłynęło się w niebiesko pomarańczowym świetle, miedziany drucik zabłysnął w ogniu na zielono i rozpoczął się seans wulkanicznej magii. Pałki, pasemka i druciki szkła skrzyły się, topiły i łączyły w ogniu w wielobarwne precjoza. Lorenzo usiadł za swoim palnikiem, przez ramię widzieliśmy, jak kształtuje medalion w kształcie serca. Nawijając pasemka, dokładając kolorowe ziarenka, wzbogacając listkiem złota, oblewając to wszystko lukrem bezbarwnego szkła tworzyli małe dzieła sztuki. Podobnie ja teraz, kolejne zapamiętane sceny, historyjki i ciekawostki wiążę jak kolorowe szkiełka w większą opowieść i mam nikłą a żarliwą nadzieję, że będzie równie piękna jak ich koraliki. Te wspomnienia są jak każde inne, może bardziej barwne i ciekawe, ale równie płochliwe jak te choćby najbardziej błahe. Niezapisane zginą gdzieś w pamięci, ulotnej i zawodnej, jak wiele innych które już zniknęły. Wenecja intymna, z młodą parą uwiecznianą w słodkim pocałunku na zdjęciu na San Marko. Z robotnikiem ziemno-wodny udającym, że za pomocą niewidzialnego sznura podnosi płytę chodnikową, ze śpiewającym gondolierem, kluczami flamingów, które niedawno wróciły na weneckie niebo. Z wykładowczynią Università Ca’ Foscari, która popijając kawę przeglądała prace studentów w kawiarni, z nastoletnimi chłopcami grającymi w piłkę na Campo san Silvestro. Z napisem „make Palestyna free again”, który czerwoną farbą głęboko wryje się w każde szklane serce, choć szpeci budynek uniwersytetu. Z Nigeryjczykiem, który omamił mnie i zwiódł, gdybym tylko miał wystarczająco gotówki, kupiłbym od niego oryginalne kościane afrykańskie koraliki. Z Ukrainką śpiewającą Mireille Mathieu w swojej kawiarence z pysznymi frittelle przy San Toma. Szczęśliwie do końca opowieści już niedaleko, choć czy można mieć pewność czy się kiedykolwiek skończy? Skończona czy nie, ułomna czy wypiękniona może przetrwa razem z koralikami złożonymi do szuflady, a może ujrzy światło dzienne jak szklane serce Lorenzo zawieszone na szyi mojej żony Laury?
Wenecja jest rozśpiewana, pieśni niosą się po uliczkach i kanałach, przeskakują przez mosty, odbijają się od ścian pałaców i kościołów, by za rogiem obok winiarni wpaść do teatru lub przeskakując z fali na falę zagościć w gondoli. W innych miastach tego nie ma, zgiełk kołowego ruchu zagłusza ich melodie. W ostatnim dniu, na promie w drodze do stacji Punta Sabbioni spotkaliśmy parę młodych Polaków. Ich rozmowa nie kleiła się, rozejrzałem się dookoła – Marii nie było, tym razem to my podsłuchiwaliśmy. Dziewczyna studziła jego płomienne starania, mierny był z niego amant, mówił wszystko nie tak jak trzeba. „Oj, nie jest to Giacomo Casanova” – zakpiła z niego Laura. Wiedzeni życzliwością, jeszcze w weneckim nastroju wyśpiewalibyśmy im obu: „…prawdziwa miłość zdarza się tylko raz, mądry szybko ją rozpozna i podąży za nią.” Załoga promu zaintonowałaby na wiele głosów: „Co wstaje o poranku razem ze świtem? Co wybucha czerwonym płomieniem jak ogień? Co zimne jak lód, a parzy gorącem? Jakie jest twoje imię? Czy to, aby nie Kalaf a to, czy to Turandot?” A oburzeni pasażerowie odpowiedzieliby chórem po wielokroć: „Wszystkie te zagadki nie mają znaczenia!” i zaraz zagrzmieliby zgodnie wszyscy razem: „Uważaj serce, żebyś nie przegapiło swojego szczęścia. Miłość jest delikatna i trzeba ją pielęgnować.”
Zbyt teatralne zakończenie? Nie może być innego, właśnie taka jest Wenecja, i dobrze jej z tym.