Podczas zwiedzania Stanów, latem 2000-go roku, trafiłem do Ossining w hrabstwie Westchester w stanie Nowy Jork. Miało to, obok innych, także swoje względy ekonomiczne – wynajmowanie hotelu czy mieszkania w NYC jest koszmarnie drogie – mała hotelowa klitka, w której spędziłem pierwszą noc po przylocie kosztowała wówczas 300 dolarów, a ja ledwie się mogłem w niej obrócić. Okna pokoiku wychodziły na ścianę wewnętrznego komina wentylacyjnego i gdyby nie łazienka i biurko, bardziej przypominałby więzienną celę. W Ossining była przestrzeń i świeże powietrze – miasto ma uroczą przystań, pola golfowe, okazałą bibliotekę publiczną, gdzie sprawdzałem maile z Polski na ogólnodostępnych komputerach w czytelni (to były początki maili oraz lata młodzieńcze internetu, a wifi nikt jeszcze wówczas nie wymyślił).
Ossining najbardziej znane jest z więzienia Sing Sing, którego nazwa pochodzi od zamieszkującego kiedyś te tereny plemienia Sint Sinck. Biały człowiek ziemie zakupił i pozbył się Czerwonoskórych. Więzienie, w którego nazwie pobrzmiewa wspomnienie rdzennych mieszkańców Ameryki, jest sławniejsze niż samo miasteczko – to w Sing Sing spalono na krześle elektrycznym małżeństwo Rosenbergów za szpiegostwo na rzecz Sowietów, a powszechnie stosowaną metodą penitencjarną był nakaz milczenia – więźniowie, by stać się lepszymi obywatelami, w ogóle nie mogli ze sobą rozmawiać, a noce spędzali w jednoosobowych celach na rozmyślaniach nad popełnionymi wcześniej błędami. Resocjalizacja w Sing Sing miała też swój wkład do języka – wyrażenie „up the river”, czyli „w górę rzeki”, stosowane było jako określenie osoby zmierzającej do więzienia i pochodzi od praktyki wysyłania skazanych na odbywanie kary w miejscu, które znajduje się w górę rzeki od miasta.
Hudson River rozlewa się tutaj w szerokie jezioro i, dalej, mijając Long Island wpada do Upper Bay i Atlantyku. Z Ossining do Nowego Yorku, gdzie większość mieszkańców pracuje, można szybko dojechać koleją Central Railroad lub rzeką, „down the river”, jednym ze stateczków Ossining Ferry. Dworzec kolejowy, który zapełnia się rano i wieczorem ludźmi podążającymi do i powracającymi z biur, składa się z uroczych budynków z czerwonej cegły, z kamiennymi węgłami z piaskowca, zielonymi, drewnianymi przybudówkami i zadaszeniami nad kładkami dla pieszych. Takie podmiejskie dworce są częstym tłem dramatycznych scen małżeńskich z opowiadań Cheevera.
Biblioteka uczciła swojego byłego mieszkańca i kuracjusza domu dla alkoholików salą jego imienia – pisarz zamieszkał w miasteczku w 1961-ym roku i pozostał tu do śmierci. Zamieszkał w starym wiejskim domu kolonialnym z rozległym ogrodem, wybudowanym w stylu holenderskim dwieście lat wcześniej przez kapitana żeglugi morskiej. Pierwszą napisaną tutaj książką była „Kronika Wapshotów”. Posiadłość, po śmierci wdowy jest właśnie w tej chwili na sprzedaż i jeśli chcielibyście zamieszkać w domu Johna i Mary Cheeverów w Ossining, a macie wolnych kilka milionów, to skorzystajcie z tej jedynej w swoim rodzaju okazji. Warto dodać, że John, za pieniądze z nagród i filmu, dobudował żonie nową, wysuniętą część budynku, do której przechodzi się wąskim korytarzem na piętrze, a która wygląda na idealne miejsce do pisania.
Nowa powieść i sława związana z poprzednimi książkami dały mu wreszcie sowite przychody – po jej publikacji znalazł się na okładce magazynu Time w 1964-ym roku i odbębnił swój sukces. The New Yorker opublikował w lipcu tego samego roku moje ulubione opowiadanie pt.: „Pływak” – literacki majstersztyk szorttelingu. Tekst wzbudził wielkie zainteresowanie i został szybko zekranizowany – film trafił na ekrany już w roku 1966-ym, a zagrał w nim apolliński Burt Lancaster, aktor o idealnej pływackiej figurze. Sam pisarz pojawia się w nim gdzieś w drugim planie, wśród towarzystwa podmiejskiej socjety bez reszty zajętej przyjęciami, drinkami, zabawą, tańcem i opalaniem się nad brzegiem prywatnych basenów, bo takie życie ci rozpieszczeni przez los ludzie prowadzili – w beztrosce i dostatku, braku jakichkolwiek zmartwień o potrzeby doczesne, nawet jeśli przez chwilę przydarzyło się im stracić pracę lub wpaść w alkoholizm. W tym towarzystwie nie wypada jednak nie posiadać pieniędzy, stąd zabawna historia bohatera „Włamywacza z Shady Hill”.
Ale ja niestety o tym wszystkim nie wiedziałem, zwiedzając Ossining i rozmawiając z władzami miasta o przekształceniu najstarszej części więzienia w muzeum. Rzecznik city hall, z pasją opowiadał mi o najdziwniejszych przestępstwach popełnianych przez podopiecznych Sing Sing, jakby życie miasta sprowadzało się do kryminalnej przeszłości więźniów. Dało mi to jednak ogląd tego, co mnie samego miało spotkać już w niedługim czasie, jakby służył mi tą historią przygotowując mnie na moje własne kłopoty. Cheever i jego krótka proza objawili mi się znacznie później, co okazało się wyjątkowo ważne, ponieważ poczułem silne pisarskie pokrewieństwo z autorem „Radia”, „Sezonu na rozwody”, „Spotkania” i „Pływaka” – historii wprost z życia wziętych, którym sens nadaje jednak zaskakująca pisarska wyobraźnia, hiperbolicznie wyolbrzymienia i parabolicznie schematyzowania – radio nie jest zwykłym radiem, ale nasłuchuje i nadaje intymne rozmowy mieszkańców całej kamienicy, zmieniając życie głównych bohaterów pod to dyktando; bohater „Pływaka”, którego niedzielny powrót do domu na potężnym kacu – eskapada poprzez posiadłości sąsiadów i ich baseny, nie jest historią głupkowatego wyczynu, ale wędrówką-ku-śmierci, wyjściem na przeciw końcu, bez świadomości, że ten już dawno nastąpił, alegorią życia i jego klęski. Poszukiwanie bliskości z ojcem-alkoholikiem jest wyzwaniem niemożliwym w realizacji i musi skończyć się klęską. Wreszcie odrzucenie możliwości, jaką daje mężatce miłość wielbiciela-kochanka, życiowej szansy na odmianę, kończy się tym, co zwykle w życiu widzimy – brakiem jakiejkolwiek zmiany i podążaniem utartym śladem, który nie wymaga żadnego wysiłku, jest łatwiejszy, prostszy, ale i śmiertelny już za życia. To świat, z którego nie da się uciec – ta konstatacja dotyczy nie tylko żony w „Sezonie na rozwody”, ale w ogóle bohaterów Cheevera.
Time od 1963 roku szukał kontynuatorów wielkiego pokolenia wojennego – następców takich gigantów jak Hemingway, Faulkner, Dos Passos i Steinbeck. Cheever, jak pisze Wacław Sadkowski, znalazł się wśród pisarzy, w których najczęściej pokładano te nadzieje – obok Jamesa Baldwina, Albee’ego, Trumana Capote’a, Josepha Hellera, Jamesa Jonesa, Bellowa, Updike’a, Josepha Rotha i Johna Bartha. Doprawdy zacne towarzystwo! Samo wymienienie nazwiska wśród takich tuzów pióra może wprawić pisarza w przerażenie – no bo jak sprostać tak wysoko postawionej poprzeczce?
Pamiętam, że któregoś dnia, moja córka, która mieszka w południowo-wschodnim Londynie, a wówczas jeździła do pracy na jego przeciwległy kraniec na północnym zachodzie, pracując dla wytwórni Disneya i malując kostiumy do filmów z fantastycznymi postaciami z amerykańskich komiksów, napisała podczas jednej z przydługich wczesnoporannych podróży: tato, jadę właśnie pociągiem do Oksfordu, naprzeciwko mnie siedzi chłopak, który czyta „The Journals of John Cheever”, znasz tego pisarza? Nie, nie znałem! Zazwyczaj jest mi w takich sytuacjach bezdennie wstyd, że czegoś lub kogoś nie czytałem lub nie znam. Tym razem miało to ten pozytywny efekt, że kupiłem, a następnie przeczytałem wszystko, co Cheevera ukazało się od lat 60-ych w peerelu, a było tego sporo…
Okres życia w Ossining, a przynajmniej ten do 1969 roku, był najbezpieczniejszym materialnie momentem jego życia. W 1958 roku został laureatem National Book Award – dzisiaj nagroda wynosi 10 tys. dolarów, ale chodzi w niej nie tyle o pieniądze, co o prestiż – nowe wydania, zamówienia i zainteresowanie. Cheever zbierał kolejne laury, otrzymując w tym czasie kilkanaście nagród i medali: dwukrotnie stypendium Guggenheima, nagrodę Benjamina Franklina, stypendium American Academy, medal Howella, dwukrotnie O.Henry Award. Do tej kolekcji doszedł później Pulitzer (za zbiór opowiadań, co było pierwszym przypadkiem w historii, od kiedy ten gatunek został dopuszczony do rywalizacji o nagrodę w 1948) i McDowell, American Book award, National Medal for literature – ciekawe, dlaczego w Polsce nie dają nam takich medali…? Posypały się pieniądze za tłumaczenia na całym świecie (pierwsze polskie Zofii Sroczyńskiej ukazały się w 1964 pod tytułem „Miasto pogrzebanych nadziei” – piękne piwowskie wydanie), artykuły w najważniejszych amerykańskich tytułach. Zniknęły finansowe kłopoty, pogłębił się za to alkoholizm.
Cheever był „pisarzem na pełny etat”, jak nazywają go słowniki literatury amerykańskiej, żył z tego, co sam napisał i szczerze mu tego zazdroszczę. Ponadto uczył pisarstwa – przez chwilę nawet w więzieniu Sing Sing w latach 1971-72. Jednak los autora opowiadań nie jest łatwy ani prosty. Krótka forma musi zawsze stawać na wysokości zadania – czytelnicy czekają na fajerwerki: ciekawą puentę, błyskotliwą fabułę, anegdotę, zaskakującą konstrukcję, niespodziewane zakończenie. Krytycy zaś czyhają na najmniejsze potknięcie autora – nietrudno o nie, kiedy tworzy się setki krótkich form – w końcu któraś z nich będzie słabsza, nie wywoła takich samych zachwytów, co poprzednie, po prostu zwyczajne opowie o ludzkim losie, jak to miała w zwyczaju od tysięcy lat ludzkiego opowiadactwa. O wpadkę zatem łatwiej, bo ostatnią kropkę pisarz stawia częściej. Jeszcze łatwiej o nią, kiedy szortstorysta weźmie się za dłuższą formę – powieść lub nowelę. Tak stało się w przypadku Cheevera. Jego złoty okres życia popsuł krytyk, jak to często w życiu pisarzy bywa. Ponoć fatalna recenzja „Bullet Park” zdruzgotała go do tego stopnia, że musiał rozpocząć leczenie w klinice psychiatrycznej. Alkoholizm był tego upadku równie ważnym motorem.
Cheever napisał ponad dwieście krótkich tekstów. Nazywano go Czechowem nowojorskich przedmieść, chociaż jego twórczość obejmowała pejzaż całego Massachusetts, w którym spędził, poza służbą wojskową w Europie (1942-43), większość życia. Jak miliony Amerykanów w tamtych czasach, był jednym z mieszkańców przedmieść, które rozwijały się na potęgę dzięki programowi kredytów hipotecznych faworyzujących budowę jednorodzinnych domków, wprowadzonych ustawą Federal Housing Authority w 1956 roku. Tym różnił się od Updike’a – podnowojorskie terytorium jego opowiadań okazało się ostatecznie zbyt ograniczające, bo nie dawało pełnej panoramy czasów. Ale była też inna przyczyna śmierci tego puentylistycznego realizmu w dobrze ułożonej formie obyczajowej historyjki – nadszedł rok 1968, który ostatecznie zadał cios takiej literaturze. Z dzisiejszej perspektywy Cheever jawi się jak piewca drobnomieszczańskiej rzeczywistości i rozterek purytańskich członków podmiejskich klubów. Może Cheeverowi zabrakło do prawdziwego Czechowa jego własnego „Wiśniowego sadu”, ale nie napisał też powieści na miarę „Paragrafu 22”.
Pracując w hotelu na islandzkim interiorze, pośród tysięcy amerykańskich gości, trafiły mi się dwie turystki, z którymi, jak to na recepcji bywa, długo rozmawiałem. Cóż, wokół były tylko wzgórza porośnięte trawą, na których pasły się owce, a hotel nie oferował innych rozrywek poza rozmową z recepcjonistą. Okazało się, że obydwie z Ossining pochodzą. Ich szybko rosnąca sympatia doprowadziła do tego, że jedna zaczęła namawiać drugą, by ta zaproponowała mi pracę w miasteczku, gdzie była radną. Może do biblioteki? Tam mógłby pracować, pomyśl. Pomysł najwyraźniej wzbudził zainteresowanie i padł na podatny grunt. Ostatecznie jednak do niczego nie doszło. Panie wyjechały na dwa dni, zostawiając bagaże na recepcji, a ja, przez pomyłkę, wynająłem ich pokój komuś innemu. Panował tam ogólny rozgardiasz, nad którym nie panowałem. Kiedy wróciły, przez moment nie miałem co z nimi zrobić, i choć ostatecznie sprawę uratowałem, to jednak do tematu pracy w ossiningowskiej bibliotece już nie wróciły.
Zwieńczeniem moich spotkań Cheevera, było pojawienie się postaci alkoholika, geja, dokonującego żywota na Elbie w „Partenope” mojego ulubionego Paolo Sorrentino. (Partenope to pierwsza grecka nazwa stolicy Kalabrii z okresu Wielkiej Grecji, stolicy filozofii epikurejskiej.) Filmowa Partenope najwyraźniej korzysta z porad Epikura – radość życia, a zwłaszcza miłość smakuje z ostrożnością, podążając drogą własnego egoizmu. Przelotne uczucie do filmowego pisarza natrafia na całkowity brak wzajemności – niewłaściwie skierowana i zbyt późna by być spełniona. Tak to z miłością bywa, nieprawdaż?
Ważna część twórczości Cheevera ciągle czeka na polskie tłumaczenia – mnie interesowałaby zwłaszcza lektura „Letters” (1988) oraz „The Journals” (1991), a także „Conversations with Cheever” Scotta Donadsona (1987), ale już cieszę się na opowiadania, które macie niezwykłą okazję przeczytać, „The Pot of Gold” oraz „The Day the Pig fell into the well”, w tłumaczeniu Wioli Perzanowskiej. To ich polskie premiery – nie były dotychczas ani tłumaczone, ani publikowane, ani wydane w żadnym z polskich zbiorów opowiadań Johna Cheevera – a zatem miłej lektury!