ISTNIENIE
JEST GDZIE INDZIEJ


 

A mówiąc dokładniej – na moim stole, w zasięgu wzroku i ręki. Wszystkie jego cztery egzemplarze. Powinno być pięć numerów le suréalisme, même, lecz piąty nie był mi dany. Tylko cztery otrzymałem w darze od Ryszarda Krynickiego. W którym to mogło być roku? 1971? 1972? Na pewno nie później. Ryszard był wtedy kierownikiem literackim pewnego teatru, w którego bibliotece wypatrzył, przejrzał i doszedł do wniosku, że większy z nich będzie pożytek, jeśli mi je podaruje. To mogłoby mieć posmak kradzieży, gdyby nie głębokie moje przekonanie, że kradzież książki nie jest występkiem. Tym bardziej czasopisma.

Na okładce pierwszego numeru czytam – le suréalisme, même…1. Zaś poniżej, mniejszą czcionką: directeur André Breton. Tym razem jeszcze nie, ale już w następnym numerze zaznaczono, że jest to revue trimestrielle, printemps 1957. W trzecim: automne 1957; czwartym: printemps 1958. Następny, ten którego nie mam, ukazał się dopiero jesienią 1959 i podobnie był trimestrielle. To po polsku znaczyłoby – kwartalnik. W Polsce taka rzecz jest całkiem normalna, ale że we Francji kwartalniki ukazują się dwa razy w roku!? Czysty surrealizm. A raczej, jego dogasanie. Breton ma za sobą ogrom dokonań, a przed sobą tylko siedem lat życia.

Ale bynajmniej nie utożsamiam Bretona z tym, co dziś potocznie i przymiotnikowo określa się – surrealistyczny. To, co nazwał i zawłaszczył dla wymyślonej przez siebie formuły kulturowej, istniało już grubo przed Bretonem. I nie mam tu na myśli „surrealizmu”, który w roku 1917 wypsnął się Guillaume Apollinaire’owi, a który Breton również zawłaszczył, zresztą w całkiem innym sensie. Podobnie jak zawłaszczył Zygmunta Freuda, także w sensie nieco przekabaconym. Same zawłaszczenia. Niemal kradzieże. Wraz ze swymi kompanami Breton wkładał to wszystko do szuflady, która nigdy się nie domykała. I tak to poszło już na całego, że nawet grubo po śmierci Bretona surrealizm będzie nieskończenie pączkował. Skąd taka jego siła żywotna? Ano stąd, że jest to fenomen odwieczny.

 

*

 

Mogło być tak, że po skończonej robocie cała ekipa tych, co się na tym znają, z zadowoleniem opuściła tę norę. Siedzącym wokół ogniska nie chciało się nawet mówić o tym wszystkim. Może dlatego, że takie było wspaniałe, a może po prostu brakowało im słów. Aż wyrwał się jeden, któremu nie brakowało. I powiedział: Druhowie moi, posłuchajcie, wykonaliśmy swoją pracę na medal, tworząc wspaniały przykład malarstwa jaskiniowego, czy, jeśli kto woli, paleolitycznego. I za jakieś dziewiętnaście lub piętnaście tysięcy lat ludzkość będzie nam za to wdzięczna.

To oczywiście mogło być, i na pewno było inaczej, bo jak świat światem, najpierw mają miejsce fakty, które później dopiero otrzymują tytuł. Czasami z wielotysiącletnim opóźnieniem. Chodzi tutaj o te fakty, które zwalone na kupę po upływie czasu paradują jako sztuka. Ale to tylko nazwa, w dodatku nadzwyczaj smarkata. Liczy sobie lat zaledwie czterysta, bo przed rokiem 1500 o sztuce zasadniczo nikt nie słyszał. Budowniczy, rzeźbiarze czy malarze mieli swoje cechy i całkiem wygodny status rzemieślnika. Nieco inne było położenie muzyków, uzależnionych od kościołów lub dworów. Mniejsza też o tańce, teatr, czy poetów i pisarzy, bo to nie należy tutaj do tematu. Były oczywiście rozmaite sztuki – ars amandi, ars vitae, ars moriendi i podobne. Lecz nic nie miały wspólnego z tym co się w dobie baroku skurczyło do naszego pojęcia sztuki. Zresztą podobnie jak dzisiaj, kiedy „sztuką” nazywa się znów coś całkiem innego.

 

*

 

Jeszcze nie pod szyldem sztuki, ale przez wszystkie te tysiąclecia malowano obrazy, wznoszono sanktuaria, śpiewano i tańczono. Pisano opowieści i poematy. Ułożono tysiące utworów muzycznych. Tak się wyrażał tętniący w człowieku instynkt magiczny. Najprościej można go uznać za odruch niezgody na rzeczywistość taką, jaką ona jest. Marzenia, sny i przeczucia, a czasem zwykłe urojenia są tej niezgody potocznym przejawem. Od zawsze człowiekowi o to najbardziej chodziło – o inną rzeczywistość.

 

*

 

Po tym historycznym skandalu w Sarajewie nie pozostawało Austro-Węgrom nic jak tylko wypowiedzieć wojnę Serbii. Zatem Rosja zarządziła mobilizację. Na to Niemcy też ruszyły do boju. A za nimi Francja, Wielka Brytania, Turcja i Włochy. W końcu doszusowały też Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Nawet w państwach neutralnych czuło się oddech wojny.

Zdemobilizowany w roku 1918 psychiatra wojskowy nie zaznał tej europejskiej rzeźni na linii frontu, gdzie w okopach gniły trupy wojaków. Miał tylko do czynienia z trupami psychicznymi. Tymi, dla których wojenka była na tyle łaskawa, że darowała im życie. I skazała na rzeczywistość we większości zaludnioną neuro-psychotykami. Z duchowych odmętów tej nowej Europy, jedna za drugą wylewały się fale absurdu. Szczytowym tego wyrazem będzie Traktat Wersalski, jakoby kończący wojnę. Wśród absurdów pomniejszych królował absurd kultury, na który się już zanosiło od dawna. Impet katastrofy wojennej tylko go wzmocnił.

W tym stanie rzeczy zdemobilizowany psychiatra wojskowy, Andre Breton, zaczął odkrywać (i zajmie mu to kilka lat), że piękno będzie konwulsyjne, lub nie będzie go wcale. Pięknem mianowicie miało być wszystko, co tylko uczyni umysł spuszczony ze smyczy. Wolny od terroru konwencji, rozumu, obyczaju i norm. Chwila była ku temu wymarzona.

 

*

 

Oczywiście, to wszystko w dużym uproszczeniu, bo intencje, intuicje i objawienia ówczesnych wszelkiej maści twórców krzyżowały się. Rykoszetowały się. Wpadały jedne na drugie. Mieszały się w różnych koteriach, z których Dada czasowo królował w rankingach. Niewielu mu się oparło, a sam Andre Breton łapiąc za jeden z jego wielu ogonów nie tylko uległ, ale czuł się powołany, by mu nadać formalny szlif. Czyli upstrzyć go szyldem i wzmocnić stosownym manifestem. Założyć mu postronki teorii. Jednym słowem, nadać temu tworowi jakiś kartezjański szyk.

Nie można też wykluczyć, że sam koncept manifestu miał jakiś związek z marksizmem, do którego Breton i jego kompania zdradzała słabość. Śmiem wątpić czy studiowali Marksa. Najlepiej znali pewnie ów słynny manifest, którego widmo krążyło po Europie. W okresie późniejszym, gdy już interes surrealistyczny kręcił się w najlepsze, Breton, w przeciwieństwie do swych towarzyszy broni – Louisa Aragona, Paula Eluarda i kilku pomniejszych, których zaraz skreślił z listy przyjaciół – zdołał tę słabość do komunizmu przezwyciężyć. Ale jeszcze na samym początku napisał manifest, który w istocie jest zręcznym esejem. Breton lubił pisać i robił to znakomicie. Ostatniego zdania tego pierwszego manifestu pozwoliłem sobie użyć jako tytuł dla niniejszych słów.

Tym tekstem, który ze względu na jego rozwlekłość nazwałbym raczej gawędą, literacko nienaganną, Breton jakby zapowiadał rychłe powstanie Biura Poszukiwań Surrealistycznych (Le bureau de recherche surréaliste). Została po nim długa lista antenatów. W swoim „manifeście” retrospekcja Bretona poprzestała na Dantem i Szekspirze, ale – bądźmy szczerzy – mógłby spokojnie cofnąć się do Gilgamesza, do autorów Biblii, do zawrotnej fantastyki staroegipskich piktogramów i ezoteryki w ogóle. Bo surrealizm istniał zawsze, zanim jeszcze urodził się pra-pra-dziad Bretona.

 

*

 

Wzmianki o Zygmuncie Freudzie są zrazu nikłe, ostrożne i bywa, że nawet krytyczne. Ale Freud jest ważny. Twórca psychoanalizy sam chyba nie wiedział, jak silny będzie jej apel do podświadomości, tak jak ją rozumieli budowniczowie surrealizmu. Po latach uzna to zresztą za nadużycie. O André Bretonie, w roku bodaj 1934, napisze dosadne słowa, których tu nie powtórzę. Freud jednakże był człowiekiem – podobnie jak sam Breton – nie całkiem miłym w obcowaniu i jest na ten temat obszerna literatura.

Ten początkowy kult Freuda bardzo się z czasem skurczył. W pierwszym numerze le suréalisme, même (przypominam – 1956) nazwisko Freuda pojawia się już tylko jeden raz, w eseju René Alleau Gradiva. Ale wtedy Breton miał już najlepsze za sobą. Europa w międzyczasie zaliczyła kolejną, choć nie tak makabryczną jak tamta, zwana Wielką, drugą wojnę. Breton spędzi ją w USA stosunkowo wygodnie, dzięki wsparciu Peggy Guggenheim. Wróci stamtąd jako weteran świętego spokoju. Dziesięć lat później, w ostatnim porywie, zacznie wydawać owo le suréalisme, même. Czyli surrelizm po przejściach.

 

*

 

Znam względnie dobrze zawartość wszystkich tych czterech numerów. Pobrzmiewa w nich nieco spóźniona fascynacja Bretona magią, okultyzmem i religijną fantastyką. O tych jego inklinacjach wiem zresztą skądinąd. Wzbudzający niegdyś skandale, zaczepny i nonkonformistyczny późny surrealizm, mający za nic wszelkie artystyczne „izmy” stulecia, zostawił nam w wiekuistym darze widmo wolności.