DOKŁADNOŚĆ WIZJI


 

Na tym obrazie widzimy puste pomieszczenie, tak puste, że aż uobecnia się w nim jakieś niemal substancjalne Nic, przez pusty otwór drzwiowy dostrzec można zarysy jakichś dalszych pomieszczeń, przez puste otwory okienne i przez sufit (czy raczej jego brak) przezierają obłoki, obiekty, których jedyną niezmienną cechą jest nieustanna zmienność. I tyle. Tytuł cyklu brzmi „Życie jest gdzie indziej”, na pierwszy rzut kojarzy się to z tytułem powieści Milana Kundery o młodym poecie czeskim wstydzącym się swoich kalesonów, w toku dalszego kojarzenia widzimy jednak innego poetę, który najpierw przemierzał Francję w zdartych kamaszach, potem zaś handlował w Afryce kością słoniową: to on wymyślił tę frazę. Gdziekolwiek byśmy nie byli, wyobraźnia podsuwa nam jakieś „indziej”. Każde pomieszczenie, w którym się znajdujemy, jest funkcjonalnie „puste”, odsyła do innych pomieszczeń, w których radzi byśmy się znaleźć, przeczuwamy tam bowiem klujące się „życie”, którego „tutaj” jakoś „brak”. Po chwili wracamy jednak do tego, co nam przedstawiono, patrzymy na to okiem już spokojnym, i co widzimy? Chyba po prostu surrealizm.

Gdy myślę o surrealizmie, przypomina mi się zaraz wiersz Zbyszka Macheja, który tu teraz przytoczę, by wiedzieli Państwo, co mi się wtedy przypomina: Pamiętam, że przed maturą / i na pierwszych latach studiów / rozczytywałem się w antologii / francuskiego surrealizmu, / którą ułożył i przetłumaczył / Adam Ważyk. // Wypożyczałem tę książkę / wielokrotnie / z różnych bibliotek / i bardzo chciałem ją mieć / na własność. / Daremnie poszukiwałem jej / w antykwariatach. // I dopiero pod koniec / lat osiemdziesiątych, / w okresie obrad „okrągłego stołu”, / kiedy pracowałem jako nauczyciel, / kupiłem ją za grosze […]. Przyniosłem antologię surrealizmu / do domu / i postawiłem na półce / z moimi książkami. / Od tego czasu / nie zajrzałem do niej / ani razu.

Machej jest co prawda starszy ode mnie niemal o dekadę, niemniej opisuje tutaj nasze wspólne „doświadczenie pokoleniowe”, przynajmniej jeśli chodzi o doświadczanie surrealizmu. A było to przeżycie nader intensywne, zwłaszcza w latach 70-ych, kiedy to surrealizm stanowił w Polsce zjawisko tyleż podniecające, co i wszechobecne. Pamiętam te reprodukowane a to w „Przekroju”, a to w „Kobiecie i Życiu” reprodukcje Dalego, tak jeszcze wtedy kontrowersyjne, że pisał o nich sam Ludwik Jerzy Kern (którego „Ferdynand Wspaniały”, moja pierwsza dziecięca lektura, też przecież o surrealistyczną wyobraźnię zatrąca), i to przecinane żyletką oko, pojawiające się w telewizji nie wiem już z jakiej okazji. Potem zaś (już na studiach) projekcje pierwszego filmu Buñuela, najpierw bez muzyki, bo były to seanse dla filmoznawców, potem zaś też z muzyką, dogrywaną na żywo przez różnych modnych wtedy grajków. Za stanu wojennego i wieńczącej go „smuty” surrealizm miał się bardzo dobrze, wyrażał tyleż absurd rzeczywistości, co i marzenie o innej (choć zjawiska typu „krowa na salonie” sięgnęły już bruku i bloku), był „rajskim ptakiem”, którego chętnie dojono, pochodził bowiem z zagranicy i był apolityczny.

Jak słusznie zauważa Zbyszek, cała ta dobra passa surrealizmu skończyła się wraz z transformacją ustrojową, kiedy to w miejsce surrealizmu (i towarzyszącego mu „realizmu antykomunistycznego”) wkroczył postmodernizm, wymyślony już zresztą znacznie wcześniej przez Wiktora Woroszylskiego i Jerzego Broszkiewicza (w ich książkach dla dzieci i młodzieży), następnie zaś przez autorów „rewolucji artystycznej w prozie”, którym patronował znakomity krytyk Henryk Bereza. Był to zatem moment, gdy surrealizm stracił swoją pozycję „pionka w grze” (nigdy bowiem nie był w Polsce koniem ni hetmanem), co prawda zaczęły nagle zjeżdżać tu wystawy Dalego i innych Chagalli, lecz chodzenie na nie zyskało tymczasem status obciachu, któż by się jeszcze jarał surrealistami.

Ale też nie jest wcale tak, że zjawiska w sztuce wygasają i już się nie odrodzą, wręcz przeciwnie: nic prostszego niż nawiązać do czegoś, co już fajnie sobie było, budzić nie tyle zaskoczenie, co nostalgię. Lub pomieszanie jednego z drugim, zwłaszcza po latach. A zatem, pośród innych prądów malarskich „powracających” w XXI-ym wieku (wśród których, co poradzić, miejsce poczesne zajęła stara, sprawdzona figuratywność) surrealizm znalazł się też i, wbrew złym prognozom, znalazł się tu całkiem nieźle, jeśli wziąć pod uwagę malarstwo Tomasza Kowalskiego, Aleksandry Waliszewskiej czy Jakuba Ziółkowskiego. Całą tę trójkę określić można mianem surrealistów, choć nawiązują do różnych, by tak rzec, wycinków swojego rdzennego prądu, tak iż pozostają osobni i rozpoznawalni mimo ewidentnej wspólności. (Dodać tu trzeba, że dopiero w latach 90-ych dotarł do Polski surrealizm w wersji kobiecej, choćby Leonory Carrington czy Louise Bourgeois, który okazał się nader inspirujący dla naszych – jak to teraz ująć? – osób zajmujących się sztuką).

Jak na tym tle wygląda Filip Kalkowski? No dobrze, wygląda on dobrze, choć moje oko Ameryki przysłowiowej w tym nie odkrywa, jest to przyjemne nawiązanie do surrealizmu w jego wersji włoskiej, uprawianej przez braci de Chirico (zwłaszcza Giorgia) oraz (później) przez Dino Buzzatiego i jego polską koleżankę, Marię Anto. Niedawna wystawa Anto w Zachęcie potwierdza fakt, że taki, niezbyt może wynalazczy, acz zadziorny surrealizm zdobywa sobie licznych zwolenników. I nagle teraz ten Filip, wpychający się ze swoją wrażliwością już nie surrealistyczną, tylko post-post-post, już nie wiem, jak mam to nazywać, bo w jego obrazach czuję się nie powiem że swojsko, ale jak wyszedłszy wcześnie rano z hotelu na weneckiej Giudecce, gdy nie ma jeszcze ludzi i świeci ostre słońce, kładąc na pustych placach długie cienie. Czuje się wówczas „surrealistyczny nastrój” i o to właśnie, o nic więcej chodzi w malarstwie Kalkowskiego: by surrealizm zaistniał bez swoich surrealistycznych atrybutów. One się oczywiście pojawiają (a to góra-figura jak z Beksińskiego, a to koszmarna jednooka pajęczyca, a to jakiś ni mózg, ni zwój jelit), ale jako relikty, namalowane jakby odruchowo, z przyzwyczajenia, w ogóle się nie liczą, liczy się bowiem nastrój, klimat i wypełniająca go pustka.

Surrealizm był zawsze, mimo swoich nawiązań do religii i psychologii głębi, zjawiskiem „dziwnie pustym”, przedstawiał „coś, co nie istnieje”, zarazem więc przedstawiał i „nieprzedstawiał”, będąc w zasadzie na usługach własnej efektowności, która zresztą zaprowadziła go na mielizny sztuki popularnej typu Olbiński. Gdy więc tę efektowność odjąć, zostaje puste miejsce: jakiś dworzec, jakaś równina, jakiś plac. Wtedy zauważany, że cechą wszystkich surrealistycznych wizji jest ich wyrazistość. W przeciwieństwie do symbolistów (też przecież dysponujących rozbuchaną wyobraźnią) surrealiści stawiali na konkret, na ich obrazach nie świeci księżyc, lecz słońce, nie świece, lecz lampy sodowe – wszystko ma być doskonale widoczne, namacalne i szczegółowe, a przy tym nie utracić swojej Unheimlichkeit. I na tym może poprzestańmy, za to lubmy surrealistów, że opowiadając swoje „niestworzone bajdy” przynajmniej nie mydlą nam oczu.