Marta Zelwan


Dziwne ślady
w nieznanych krajobrazach


(fragment)


 

 

Pierwsze z brzegu ślady pisma asemicznego odkryte przed południem. Chwilowa zmiana warunków, w Tatrach spadł pierwszy śnieg. Zimno, październik, drzewa jeszcze zielone, ale już napływa arktyczne powietrze, pracownicy zieleni miejskiej strzygą żywopłoty. Wiadomość z #recyklingu: magia codzienności skomplikowała przyszłość światowego bluesa. Na początku była magia, magia i obrazki. Teraz przynoszę z paczkomatu „Pociąg do Imperium”.

 

Grzegorz Wróblewski, Common Knowledge 2

 

W Imperium wszystko musi być odpowiednio duże, rozległe, majestatyczne. To jest właśnie perspektywa Imperium, w którym musi dokonywać się ciągły wzrost, przyrost i aneksja.[1] W zasięgu myśli zjawia się zaraz potem wojna w Izraelu, wojna w Ukrainie. Najważniejsi generałowie polskiej armii składają dymisje. Zimno. Cztery celsjusze rano. Kaloryfery nie grzeją. Tym bardziej zapasowe myśli o spełnianiu się przepowiedni nie przynoszą rozwiązania, a wiersze wybranych do czytania poetów są krzywe.

Jeśli to nie wszystko, gdzie podziała się po przeprowadzce farelka? Dwa małe, spiralne piecyki elektryczne? Pustelnik Hias mówi: podejdźcie tutaj, odważcie się. Siedzi pod drzewem, w które uderzył piorun, patrzy w dal i widzi przyszłość, a co zobaczy, to się staje. Włączam film „Szklane serce” (1976). Wszyscy tam ogarnięci są szaleństwem z powodu tajemnicy rubinowego szkła, która zaginęła. Huta szkła zniknie z tego świata, domy pójdą w gruzy, grasuje czarny niedźwiedź, idą ciemne chmury, wszędzie dymy, piach i mgła. Przyjdzie wojna, a po wojnie pokój nie nastanie. Nie odróżnisz lata od zimy, mali staną się wielkimi, czas zapadnie się aż po krańce. W końcu wszystko stanie się lekkie, uniesione. Dusza szkła jest niezmiernie krucha.

Na oknie wieszam szklane kulki, aby łapały światło, na parapecie stawiam kilka szklanych zwierząt. Aktorzy w tym filmie są zahipnotyzowani. Mówią, że Hias ma szklane serce. Toczy walkę z niewidzialnym przeciwnikiem. Bardzo wyraźnie, daleko na morzu widzi skalną wyspę, na której ludzie myślą, że ziemia jest płaska. W małej łupinie wyprawiają się na ocean, aby zobaczyć, czy świat kończy się przepaścią. Kołują nad nimi białe ptaki.

Bardzo cicho w otoczeniu przez nieznane. Było szczęśliwe życie na Szczęśliwicach, a teraz jestem tu, w tym domu, w tym mieście, dopiero od  miesiąca i dowiaduję się, że wszystkie huty szkła, z których to miasto słynęło, zostały zamknięte. Huta Hortensja produkowała szkło w latach 1889-2004, huta Kara od 1897 do 2005, huta Feniks od 1923 do 2003 roku. Szkło wytapiało się z piasku, wapnia i sody, następnie masa szklarska była prasowana, walcowana,  formowana w kształty. Oglądam zdjęcia ruin, które ciągle stoją, ogromnych budynków o powybijanych szybach, wielkich pojemników na płynne szkło, żelaznych prętów, schodów donikąd, widzę wyłamane deski o sterczących, pordzewiałych gwoździach, miejsca te wyglądają na opuszczone w pośpiechu, notuję adresy. Chcę tam kiedyś pójść. Tutaj raczej się chodzi niż jeździ, w ten sposób poznaje się drobne rzeczy i szczegóły.

 

Idę na kasztany, zbieram w dwie kieszenie, dzień prześwietla się i przemienia, wiatr ustaje, liście żółtozielone, niewielki zameczek, zagłębiony wśród drzew, z wieżyczkami, załomami, przeznaczony jest do rozbiórki. Idę na ukos, pod płotem, i robię zdjęcie białoprzezroczystemu duchowi, który tam jest.

Wszystko powoli owija się światłem szarym. Sklepy zamykają się o czwartej, piątej po południu. W kałużach toną źdźbła. Szukam patyka, który można by ukośnie zaostrzyć, maczać w tuszu i robić nim ślady na papierze pismem asemicznym, potrzebuję pisma, które by nic nie znaczyło, tylko po prostu było, pismo znaczące biorę z #recyklingu: teraz inny uczy nas być każdym, taki czas.

 

Śniłam przeprowadzki. Na Podhale, do Piotrkowa, za granicę, do Argentyny, Paryża, Łodzi, Węgorzewa, gdzie są rdzawe bramy i ciemne strychy, i dalej, do mieszkania o ciemnych boazeriach, rzeźbionych kolumnach, nierównych stopniach schodów, włóczyłam się w długiej sukni po starym mieście jako nowym miejscu zamieszkania. Przechodzę teraz przez łączkę między domami. Dużo jeszcze zielsk w trawie. Rano wychylam się przez okno i mogę dotknąć liści krzewu, który wspina się na parapet.

W sklepie papierniczym kupuję farby wodne, blok papieru do malowania akwarelami, dwa pędzle, pisak miękko zakończony. Przeglądam swoje wycinanki #recyklingu. Otwieram plik obrazków słownych nazwany „Sezon jaszczurek”, wszystko to można rozwijać, uzupełniać, przełamywać. Malować tło. Wytwarzać szum, w którym dobrze się zasypia.

Będzie obrączkowe zaćmienie Słońca, u nas niewidoczne i kulminacja nowiu o 19:55. Początek nowego, poprzedzony zakończeniem starego, według Julesa Verne’a pogoda zmieni się zasadniczo. Czytam Verne’a przed nocą, a potem poranek słoneczny i ciepły się chmurzy, zbieram małe spostrzeżenia, przyglądam się drobnym rzeczom, wypróbowuję akwarele. Nie od razu te sekrety się odsłaniają. Nigdy nie malowałam. Wytwarzam chmury i kałuże.

W niedzielę, w sierpniu, kiedy Księżyc też szedł do nowiu, Roman Lis przysłał mi I tom i początek tomu II swojej ostatniej powieści „Śnik”. We środę albo we wtorek umarł. Przedostatnie słowa jego powieści zajmuje fraszka, jedna z tych, którymi ozdabiał swój tekst: Temu, co spał co noc, raz się przyśniło/ Że się nie obudził i już go nie było.(…). Mogło tak właśnie być. Ale sypiał raczej w dzień niż w nocy, trudno się zorientować.

 

W pogodzie zmienionej zasadniczo o 12 stopni chłodniej niż wczoraj. Idę przez nieznany krajobraz, przez łączkę, po trawie. Po powrocie oglądam akwarele Juliana Fałata i film ośmielający do malowania. Potrzebne mi to dla pisma asemicznego, którym chcę opisywać dziwne, drobne ślady życia poza naznaczonymi przez słowa.

 

We śnie jak na wystawie, jakby obraz, wzór z pasm szarych, białych, brązowych, wszystkie w milionach odcieni, najdziwniejszy brąz z przenikaniem się fioletowym, jaki widziałam, materia nieodgadniona. Przybliża do jesieni. Myślę o drzewach brązowych pod szarym niebem. O pejzażu jesiennym Fałata, akwarelach na papierze, górach w tle.

W odrębnej rzeczywistości, która jest śnieniem dla każdego innym i niezależnym od dnia czy nocy, bez żadnego powodu, żadnego smutku, żadnej śmierci zaczynają spadać z wysoka różne przedmioty dawne, takie jak chiński medalion, słomkowy kapelusz ze wstążką, zielone kolczyki. Przez szybę widać tymczasem w pejzażu jesiennym aleję wysokich drzew, których liście zmieniają już kolor. Ma się to zacząć. Został ustalony czas. O szyby uderza gałęziami wielkie drzewo, wielki duch, który nie na wszystko się zgadza. Gdy nów mija i Księżyc powoli rośnie, podejmuję pisanie, które ciągle jest linearne, w ten sposób staram się o alibi, że gdzieś jestem i coś robię, i próbuję wyczuć to, co jest.

 

W paczkomacie leży tym razem powieść Jona Fossego „Drugie imię”, z początkiem, który natychmiast przypomina mi sen o przedziwnym kolorze brązowym: I widzę siebie, jak stoję i patrzę na obraz z dwiema kreskami, fioletową i brązową, które krzyżują się pośrodku, na podłużny obraz, i widzę, że malowałem te linie powoli, gęstą farbą olejną, a farba spłynęła w miejscu, gdzie brązowa linia krzyżuje się z fioletową, kolory, ściekając, pięknie się mieszają, i myślę sobie, że to nie jest żaden obraz, ale jednocześnie obraz jest taki, jaki powinien być […]. [2]

Pogoda dziś chłodna, ale słoneczna, taka, jak powinna być, pójdę poczytać drzewom.

 

W nowym życiu, tym tutaj i teraz,  zawsze jestem tylko na brzegu myśli, nie dalej, w miejscu, którego nie umiem bliżej określić ani gdy się śni, ani kiedy się budzę.

W dniu pochmurnym przyłączam się do przełażących przez zwałowisko starych, grubych, pni, przez osobne sterty połamanych konarów i mniejszych gałęzi, a przechodząc na drugą stronę, widzę policjanta i robi się za późno na odwrót. Ma się zdarzyć coś wielkiego, jawnego, niezbyt legalnego.

Czytam drzewom o ludziach, o tym, że nie wiadomo, kto jest kim, z tą różnicą, że jeden z nich drży aż się trzęsie i na pewno nie wyprowadził psa, który z tego powodu też na pewno się trzęsie, a drugi wyobraża sobie, że mógłby jakoś odciągnąć od niego ciężar cierpienia wywołujący to trzęsienie się, pewnie są też inne objawy, ale dzień już zaczyna się mroczyć, a najpiękniej jest chyba pod wieczór, kiedy światło znika, gdy do światła przenika ciemność, mówi Fosse.

Wtedy wracam, próbuję nie spaść, ale zsunąć się powoli z urwiska po schylonym drzewie. Urwisko nieduże, lecz strome. Najpierw spadają książki, które ze sobą przyniosłam i małe, pomarszczone jabłka ze sklepu ze zdrową żywnością, a następnie ja, chociaż z całej siły staram się utrzymać.

 

Z deszczu w deszcz, pada na trawiaste łączki, na drzewa przy placu zabaw, na blaszane daszki pod oknami, a „Sny” Kurosawy (1990) też zaczynają się wielkim deszczem. W taki dzień Lisy mają swoją procesję ślubną i nie lubią, kiedy ktoś na to patrzy, nie wychodź, mówi matka, jeśli tam pójdziesz, będą złe. Mały chłopiec idzie. Widzi w lesie ceremonialny orszak Lisów w odświętnych ubiorach, maszerujący w rytuale. Nie mogę cię wpuścić do domu, mówi matka, zły Lis cię szukał i zostawił ci nóż. Widziałeś to, czego nie powinieneś, musisz się zabić. Lisy zwykle nie wybaczają. Musisz być gotów na śmierć. Idź i proś o łaskę. Dopóki ci nie wybaczą, nie mogę cię wpuścić. W takim dniu jak dzisiejszy powstają tęcze. Lisy żyją pod tęczą.

 

Pod tęczą, w domenie Lisów, przydarza się wiele, białe światło rozszczepia się tam, załamuje i odbija od kropel wody, w przypisie do pierwszej powieści Romana Lisa jest wyjaśnienie, że rozszczepionego światła używa się tu jako własnego rekwizytu[3], a czasami na tęczy kładzionej na chmurach pojawiają się napisy. Jako autor na okładce książki widnieje Lis Le Roman, monsieur Czytaj Powieść, czytałam powieść na wyrywki w nieuporządkowanych jeszcze fragmentach rozproszonych w internecie i zapiskach ocalałych w Czurnej Czhidrze z katastrofy w Enghien-les-Bains. Czurna Czhidra to pismo kręgów czarnodziurskich. Lis mówił wtedy, że znajdujemy się we wnętrzu czarnej dziury, którą jest nasz rozszerzający się wszechświat. Jedność wszechświata opiera się na zasadzie przeciwieństw. Brakuje mi Lisa do rozstrzygania, co jest czym. Teraz już nie ma go w czarnej dziurze, jest pod tęczą. Mówił o piekłach. Ale i o niebach, te z sanskrycka nazywając nabhas.

 

I dzieje się coś takiego, że co prawda obiecuję sobie pismo asemiczne, wolne od uporczywych sensów, i przeprowadzam się na drugi koniec rzeczywistości, ale jakimś sposobem znów ląduję w pobliżu czarnej dziury, która ciągle się rozszerza. W #recyklingu okazuje się, że z różnych powodów duch w dolinie jest oburzony, wycofuje ochronę, ale sny nadal tworzą rzeczywistość w zamkniętych pomieszczeniach, w zdumionych tym ludziach.

Potem przez okno wydobywa się na zewnątrz cała wytworzona w ten sposób ulica miasta, którego wciąż nie znam i na jej rogu staje drzewo o dużych, złotych, przypominających orzechowe liściach. Ludzie biorą te liście, skręcają i jedzą jak waflowe rożki. A gdyby ktoś spytał, jak to jest możliwe, nikt by mu nie odpowiedział. Decyduje coś, co przychodzi z głębi, z zamknięcia, z czarnej dziury, gdzie robi te sny.

Po południu znów pada. W trawie tworzy się błoto. Krople zawisają na sznurach drabinek, na których okoliczni mieszkańcy w dni pogodne wywieszają pranie.

 


[1] Maja Wolny, „Pociąg do Imperium”

[2] Jon Fosse, „Drugie imię. Septologia 1-2”

[3] Lis Le Roman, „Instytut Hegemonii Człowieka”