Furby. Callout


 

 

Przez długi czas nie mogłam zasnąć, bo wydawało mi się, że czuję gaz. Niekiedy wcale nie spałam, tylko patrzyłam w sufit, myśląc o tym, że skoro tak, to pewnie jest to moja ostatnia noc. Koniec, mówiłam sobie tak długo, aż robiło się jasno. Myślałam o doniesieniach na temat wybuchu gazu, które pojawiają się na portalach regionalnych. Zjawisko to dotyczyło zwykle osób 60+, więc pewnie zaniżyłabym statystyki; przez chwilę mnie to cieszyło. Przypominało mi się, że kiedy gazu jest odpowiednia ilość, wystarczy zapalić choćby światło, by wszystko wybuchło. Wyobrażałam więc sobie, że sprawdzenie godziny na telefonie to moje być albo nie być.

Czasem, zmęczona niespaniem, wstawałam i szłam do kuchni. Gaz był zakręcony na cztery spusty, za każdym razem. Potem przychodzili panowie z gazowni i stawiali diagnozę: może pani spać spokojnie. Wierzyłam im, ale i tak czułam gaz, był w mojej głowie.

Czasem sięgałam po walerianę, CBD lub xanax i zasypiałam, marząc o tym, że następnego dnia kupię płytę indukcyjną i mój problem zniknie. Tak się jednak nie działo, w wynajmowanym mieszkaniu stać mnie było na lęk, ale nie na zmiany.

Wszystkiemu winien był rzecz jasna Furby.

 

Pierwszy tydzień

 

Kaczki są stałą częścią pejzażu miejskiego i mało kogo już ekscytują, chyba że zupełne dzieciaki. Reszcie się opatrzyły. Sytuacja zmienia się jednak zwykle późną wiosną, gdy w parkach pojawiają się kaczątka. Puchate i nieporadne, pływają za swoją mamą po trzy, po cztery i wywołują powszechny zachwyt. Są bezwzględnie małe, a więc wydaje się, że nie mają na grzbiecie żadnego grzechu i czeka je świetlana przyszłość.

Kiedy spaceruję po parku i widzę kaczątka, myślę o nim. Na początku je przypominał. Pierwszy raz zobaczyłam go w Młodszej, późno w nocy. Był tak samo nieopierzony, bezradny i można było na niego projektować co dusza zapragnie. Zwłaszcza że siedział w kucki pod ścianą, jakiś taki bardziej zagubiony niż przeimprezowany. Nikogo tu nie znam – powiedział, kiedy go zagadnęłam o to siedzenie. Potem, ale dopiero dużo, dużo później, oczywiście okazało się, że zna wszystkich i to sto razy lepiej niż ja.

Resztę imprezy spędziliśmy na rozmowie, w efekcie wylądował u mnie. Na chwilę się wprowadził, póki czegoś nie znajdzie. Bo był problem: dotychczasowe współlokatorki okazały się zionącymi ogniem rasistkami, po prostu nie dało się przy nich istnieć, a do tego miały szereg idiotycznych zasad typu konkretne sposoby wyrzucania śmieci i odstawiania butów w korytarzu, filozofia prania, ekonomia zmywania, socjologia poruszania się po klatce schodowej. W końcu wzięły na jego miejsce koleżankę, może jej się uda dostosować do tych nieludzkich wymagań. Ale na szybko trudno jest znaleźć nowe lokum, tłumaczył Furby, choć przecież rozumiałam.

I tak trafił do mnie, na tydzień, który w rezultacie trwał miesiąc.

Czasem śpią tu różni ludzie, bo rozpoznaję mój przywilej. Wynajmowana przeze mnie po znajomości kawalerka jest stosunkowo duża – to znaczy z powodzeniem może w niej żyć jeszcze jedna osoba, o ile nie ma terytorialnych zapędów i nie przeszkadza jej prysznic w kuchni i toaleta w piwnicy. Zazwyczaj nie przeszkadza, przynajmniej przez kilka dni. Osoby, które wstają w nocy na siku, przeważnie wytrzymują najkrócej.

Zwykle wystarczy, że dwa Furby znajdą się obok siebie, by zaczęły rozmawiać. Jeśli chodzi o niego i o jego rodziców, to nie był ten przypadek. Być może starsze egzemplarze Furbych nie były przystosowane do tego, by rozmawiać z młodszymi. Przepaść pokoleniowa sprawiała, że rodzice traktowali go jak przedłużenie siebie, a nie osobną osobę. Byli przemocowi i toksyczni. Za żadne skarby świata nie mógł więc do nich wrócić.

Na szczęście znalazł sobie nową rodzinę w postaci naszego kolektywu. Jest nas czwórka, zajmujemy się sztuką oraz szeroko pojętym aktywizmem. Spotykamy się, by dyskutować na istotne tematy i planować. Solidaryzujemy się z osobami i regularnie uczęszczamy na marsze, protesty oraz parady. Do tego robimy koncerty, wystawy, performance’y.

Nie pamiętam już za dobrze, jak to się stało, że Furby do nas dołączył. Jestem jednak pewna, że najważniejszą rolę odegrała tu powszechna podatność na jego kaczątkowatość. A także fakt, że akurat wszędzie chodziliśmy razem, przez cały ten czas wyznając podobne wartości.

Co jakiś czas nasz kolektyw organizuje w Młodszej wydarzenia. Pozyskane w ten sposób środki przekazujemy różnym organizacjom lub przeznaczamy na działalność artystyczno-aktywistyczną.

Trzy dni po naszym spotkaniu miały się odbyć trzy koncerty, wjazd: 25 złotych, start koło 21:00, najpierw Wyspy Świderskie, potem Disco Hospital, a na koniec dying platypus, czyli projekty, w skład których wchodzą członkowie naszego kolektywu.

Impreza się udała, nie mamy się czego wstydzić. Przyszło z trzydzieści osób, czyli całkiem nieźle jak na wtorek. Wszystkim się podobało, a przynajmniej nikt nie mówił, że się nie podobało. Mieliśmy darmowe piwo na barze, częstowano nas szlugami i paleniem.

Ale nie wszystko potoczyło się dobrze. Furby po raz pierwszy w życiu stał na bramce i na własne oczy widziałam, jak doznawał wykluczenia.

– To ty tu stoisz? No to nie płacę. – Nie wiedziałam, dlaczego ludzie tak do niego mówią, ale mówili.

W efekcie zebraliśmy jakieś 200 złotych. Łatwo można sobie policzyć, że większość weszła za darmola. Nie mielibyśmy z tym problemu, bo często organizujemy eventy, które się raczej nie opłacają. Wiemy, że wśród publiczności są głównie nasi znajomi, a nasi znajomi to głównie osoby, których nie stać na regularne uczestniczenie w eventach za 25 złotych. Dlatego też nierzadko przymykamy oko na to, że ktoś nie płaci za wjazd. Problem w tym, że akurat przyczyna niepłacenia była inna.

Furby płakał przez całą drogę do domu.

– Nie martw się, już więcej cię nie postawimy na bramce. Skąd mieliśmy wiedzieć, że ludzie cię oleją, bo jesteś mały i puchaty? – mówiłam.

Ale nie dlatego go olali. Czasem zapominam, że nie wszyscy są tak otwarci i akceptujący jak my. Jeszcze dekadę temu nie było tu przecież niemal żadnych Furbych, dziś też są rzadkością. Co innego stereotypy na ich temat.

Furby zawinął – tak się czasem mówi, kiedy czegoś nie można znaleźć. Ludzie po prostu sądzą, że one kradną. Wierzą, że Furby wciskają się do mieszkania przez uchylone okna, klapki dla kotów, nawet przez rury, że wpuścić takiego do domu to błąd i murowana strata. Nikt nigdy nie przyłapał żadnego Furby’ego na gorącym uczynku, ale fakty nie mają znaczenia, one kradną i tyle. A do tego spiskują, bo przecież chętnie poruszają się w kupie i mówią w tym swoim dziwnym, niezrozumiałym języku. Podobno mają też zamontowane chipy, które rejestrują podsłuchane rozmowy, a zebrane w ten sposób dane wysyłają do obcych wywiadów. Ich sierść jest kancerogenna, w ich ślinie jest rtęć. Wpuścić takiego do domu to śmierć.

Dość powiedzieć, że od kiedy zamieszkał ze mną Furby, nie byłam ulubioną sąsiadką.

 

Drugi tydzień

 

Zwykle ludzie, których przyjmuję pod swój dach, śpią na materacu. Trzymam go pod łóżkiem specjalnie na takie okazje. Ale z Furbym tak nie było, było inaczej.

– Nie rozkładaj, ja przecież nie zajmuję miejsca – powiedział i umościł się w moim łóżku. Od tej pory spaliśmy obok siebie, jak rodzeństwo, Bolek i Lolek. Nam się to wydawało naturalne, wszystkim innym natomiast – dziwne i podejrzane.

Potencjał międzygatunkowego romansu wciąż budził ogromny społeczny opór, choć tego rodzaju związki nie należały przecież do rzadkości. Na Zachodzie legalizowano już małżeństwa międzygatunkowe, wszystko szło do przodu. Ale nie u nas, u nas nawet członkowie zaprzyjaźnionych kolektywów potrafili się czasem popisać.

– Ostatnio byłam w Paryżu, u znajomej – opowiadała pewnego wieczora jedna taka członkini. – I szłyśmy ulicą, i nagle minęłyśmy taką parę: ona i on, Furby i Francuz. I z nimi było dziecko, całkiem normalne, czyste, uśmiechnięte. Trochę niższe, uszka bardziej spiczaste, oczy wyłupiaste, ale tak poza tym to wszystko z nim było okej. To znaczy nie oceniam tych uszu ani tych oczu, co nie, spoko, wszystkie ciała zasługują na szacunek, wiecie. No, chodzi mi o to, że cała ta trójka wyglądała na szczęśliwą i sobie pomyślałam, że o co tyle krzyku, gdyby ludzie ich zobaczyli, to od razu by porzucili te swoje rasistowskie gadki, nie gadaliby tych bzdur o ślinie i o kradzieżach, i nie chcieli wysyłać ich dzieci do innych szkół.

Członkini zaprzyjaźnionego kolektywu sama ukręciła na siebie bat. Rozpoczęła się dyskusja dotycząca toksyczności heteroseksualnego wzorca i długo nie mogła się skończyć.

Nie spałam z Furbym, choć spaliśmy obok siebie. Nie, żeby to miało specjalne znaczenie, ale korzystając z okazji, chciałam rozprawić się z plotkami.

Mówił o tym, że nigdy nie chce pracować.

– Nie partycypuję w maszynce kapitalizmu, pierdolę to – deklarował. – To niszczy ludzi i niszczy Furbych. Nie bez powodu po furbijsku nie ma takiego słowa jak „kapitalizm”.

– To skąd masz pieniądze na życie?

– Mam niewielkie potrzeby oraz swoje sposoby.

Czasem budziłam się w nocy i wydawało mi się, ze czuję gaz. Furby’ego nie było obok, wstawałam i szłam do kuchni. Tam go znajdowałam, stał na parapecie, patrzył w księżyc.

– Czujesz gaz?

– Nie, nic nie czuję.

– Zakręcone jest?

– Chyba tak.

– Sprawdzisz?

– Sprawdzę.

– A co robisz?

– Dbam o self-care. Chcesz się przyłączyć?

Wtedy stawałam obok niego i razem patrzyliśmy w górę. Zapominałam o tym gazie i o całej reszcie też.

Czasem opowiadał mi o swoich przemocowych i toksycznych rodzicach, którzy gaslightowali go od rana do nocy i bili go tak, że aż całe łapy mieli posiniaczone.

– Patrz na to, to twoja wina – mówił mu ojciec, pokazując fioletową kończynę. – Zaraz idę do roboty, jak ja mam tam się pokazać z czymś takim? Czy ty się zastanawiasz nad sobą, zanim coś robisz? Czy ty w ogóle myślisz czasem?

I wtedy przychodziła matka, wyciągała zielony korektor. Smarowała łapę ojca, dodając trochę od siebie:

– Jesteś kurwą, po prostu kurwą – mówiła. Nie dlatego, że tak myślała, a dlatego, że było to jedyne wyzwisko, jakie znała po polsku; po furbijsku się w tym domu nie mówiło. On się śmiał, bo to nic nie miało wspólnego z jego rzekomymi przewinami: dwóją na świadectwie, niezmytymi naczyniami, skitraną w kieszeni płaszcza lufką. On się śmiał, a oni go dalej bili, zielony korektor zostawiał ślady na jego dziobie.

Czasem opowiadał mi o swoim wujku, który walczył o prawa Furbych. O to, by mieli PESEL, godne warunki zatrudnienia, dach nad głową. Żeby mieli wstęp do szpitala, mogli lecieć samolotem. Aby nie lokowano ich w ogródkach działkowych i rozpadających się blokach, do których nie dojeżdżają autobusy. Całe życie podporządkował działalności aktywistycznej i póki co głównym rezultatem był podsłuch na jego telefonie. A więc rodzina do niego nie dzwoniła, nie chciała mieć z nim nic wspólnego.

– Zmiany muszą się pojawić, ale to, jak mój brat chce je wymuszać, jest niedopuszczalne. To trzeba stopniowo, na spokojnie – mówił ojciec Furby’ego. – Nikt nas nie polubi, jeśli tak się będziemy awanturować – walił pięścią w stół, zostawiając na nim zielony ślad.

Po takich historiach zupełnie mnie nie dziwiło, że Furby czasem w środku nocy musi sobie postać i powyglądać przez okno. Wtedy był jak najsmutniejsze kaczątko na świecie. A mnie wciąż budził gaz.

Jedni patrzą w księżyc, inni w sakiewkę. Ja mam taką, którą wyszyłam w podstawówie na lekcji techniki. Jest krzywa, utrzymana w kolorach rasta, zamyka się ją, ściągając warkocz trójkolorowej muliny. Dostałam za nią czwórkę, niestety. Sakiewkę trzymam w szafce nocnej, a w sakiewce mam mleczne zęby. Wrzuciłam je tam od razu, lata temu, więc choć ten wyrób już mi się nie podoba, jest częścią mojej tradycji.

Zaglądam do środka, kiedy nachodzi mnie nostalgia, czyli raz na jakiś czas. Patrzę na trzy zęby, które udało mi się zachować, kieł i dwa trzonowce, wspominając czasy, kiedy problemy polegały na tym, że na technice dostałam czwórkę, a nie piątkę. Choć tak się starałam, znów najwyżej ocenione zostały prace wykonane przez rodziców. Przeżywam te zaprzeszłe niesprawiedliwości, żeby oderwać się od teraźniejszych.

To nawet działa, przynajmniej zwykle.

Ale tym razem akurat nie, bo brakowało jednego trzonowca.

Nikomu o tym nie powiedziałam, bo nikt nie wiedział, że mam sakiewkę z mlecznymi zębami.

I jemu też nie powiedziałam, choć przecież rozmawialiśmy sporo i spędzaliśmy wspólnie prawie całe dnie.

 

Trzeci tydzień

 

Na początku trzeciego tygodnia wyciągnęłam ze skrzynki na listy zdechłą mysz. Przenosząc ją na ulotkę z napisem „młode małżeństwo szuka mieszkania do kupienia w tym budynku”, myślałam, że ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby uprzykrzyć mi życie. Znaleźć, przynieść, wrzucić – to już trzy rzeczy. A przecież wcześniej trzeba jeszcze na to wpaść i uznać, że to dobry pomysł.

Nikomu nie powiedziałam też o tym, że nie mogę znaleźć bordowych martensów, pendrive’a, 20 złotych w banknocie, pewnej ilości bilonu i kolekcjonerskiego wydania DVD z filmami Kennetha Angera.

Potem zginęła kawa od zapatystów, pół opakowania xanaxu, resztka perfum Commes des Garcons, na które odkładałam pół roku i Hard Core Lindy Williams.

Napawało mnie to niepokojem. Próbowałam go uśmierzyć, zaglądając do sakiewki z zębami, ale natychmiast robiło mi się gorzej, gdy przypominałam sobie, że w środku są tylko dwa. W końcu zniknęła też druga połowa opakowania xanaxu.

A potem okazało się, że cały nasz kolektyw zgubił raptem swoje skarby: mongolskie gazetki, thermomix, autograf Kathleen Hanny. Wszyscy zaczęli mówić o swoich zaginięciach, więc i ja musiałam.

Zawsze rozmawialiśmy o wartościach, pierwszy raz zajęliśmy się przedmiotami. Dowiedzieliśmy się, że mamy ich sporo.

– Ale nie myślicie, że – i tu zrobiłam cudzysłów palcami, choć tego nienawidzę – „Furby zawinął”?

Rozpoczęła się dyskusja dotycząca rasistowskich stereotypów, która zakończyła się ustaleniem, że nie chodzi tu o to, że Furby jest Furbym jest Furbym, ale że zaginięcia zbiegły się w czasie z pojawieniem się Furby’ego w naszym kolektywie. Zapadła decyzja o tym, że muszę z nim pogadać. Taktownie, delikatnie, nie wytykając palcami.

– Jest to rasistowskie oskarżenie – powiedział Furby i mogłam się w sumie tego spodziewać. Starałam się zacząć łagodnie, ale nie ma nic łagodnego w rozmowie o tym, czy ktoś nakradł. – To jest toksyczne. To makroagresja. To gaslighting. To podwójny victim blaming.

– Dlaczego podwójny?

– Po pierwsze jestem ofiarą rasistowskiego państwa. Po drugie jestem ofiarą twoich bezpodstawnych oskarżeń.

– To chyba nie to oznacza „victim blaming”.

– Przestań mansplainingować!

– Chyba nawet nie mogę

– Jesteś człowiekiem, znaczy, że możesz. Dotyka mnie intersekcjonalne wykluczenie, więc nie dokładaj do tego jeszcze tych swoich rasistowskich fantazji, że niby kradnę.

Przepraszałam go przez pół nocy, a po policzkach płynęły mi łzy.

Rano znalazłam pod łóżkiem moje bordowe martensy.

Na początku trzeciego tygodnia wydarzyła się jeszcze jedna rzecz: jego wujek trafił do aresztu. Rzekomo napadł na funkcjonariusza na służbie i go podziobał. Facet prawie stracił wzrok. Zastanawialiśmy się, czy pójdzie na wcześniejszą emeryturę.

– Niech zdejmie mundur, niech wypierdala – mówiliśmy poruszeni.

Wiedzieliśmy, że nie podziobałby policjanta bez powodu. Musiał zostać sprowokowany.

Na proteście przeciwko aresztowaniu pojawił się cały nasz kolektyw i kilka innych też. Generalnie było trochę ludzi, ale znacznie więcej było Furbych. Nigdy nie widziałam ich tylu naraz. Zwożą je autokarami – pisano potem w internecie. Póki co były skandowane hasła, część po furbijsku, część po polsku. Przez megafon przemawiał starszy Furby.

– Nie zgadzam się na to, by mój jedyny brat był za swoją działalność tłamszony, poniżany i więziony przez państwo. Nie zgadzam się na to, by państwo odmawiało nam praw – krzyczał, gdy ja próbowałam znaleźć w tłumie mojego Furby’ego, ale nigdzie go nie widziałam. Od czasu kłótni nie za bardzo gadaliśmy. Ale przecież musiał gdzieś tam być.

Wracałam do domu tak jak z niego wyszłam – sama. Z nerwów nie mogłam wysiedzieć w autobusie, bo czytałam, że policja zatrzymała wielu protestujących Furbych. Ktoś dostał gazem, kogoś skuli kajdankami i wlekli po ziemi, ktoś miał rozbitą głowę. Cały czas myślałam, że to on; obgryzałam paznokcie.

A on był w domu. Kiedy przyszłam, spał pod kocem.

– Cały czas tak leżałeś?

– Ee-tay, doo?

– Mów po polsku.

– Doo?

– Bo chcę, żebyś mówił po polsku.

– Boo.

– Nie „boo”, tylko „ee-tay”.

– Dah-boo!

– E-tay! Przestań. Wiesz, co się dzieje?

– Boo.

– Twój wujek siedzi w areszcie, podobno podziobał policjanta, był protest, setki, tysiące Furbych, twój ojciec przemawiał

– Boo.

– Co znowu „boo”?

– To nie jest mój ojciec.

W Furbym nie było już nic z kaczątka. Próbowałam się z nim dogadać, ale nie powiedział już ani słowa po polsku. Na każde moje pytanie odpowiadał „boo”.

Tej nocy znów wydawało mi się, że czuję gaz.

– I co, w końcu nie przyszedł? – pytała mnie reszta kolektywu. Staliśmy na przystanku, szykując się na kolejny protest. Mieliśmy transparent z napisem „may-may”. Mijające nas Furby uśmiechały się, bo to po furbijsku „miłość”.

– Nie przyszedł, powiedział, że nie będzie na to chodzić.

– Uzasadnił to jakoś?

– Agorafobia.

– Czyli self-care.

– Tak, self-care.

Pod koniec tygodnia sąsiadka wzięła psa na wieczorny spacer. Ona jest starsza, nie przepada za tymi spacerami, w nocy się boi. Pies też jest starszy, ale jeszcze lubi sobie pohasać. Dlatego dzielą się tak: ona staje w drzwiach klatki, a Drops biega aż mu się nie znudzi.

Tak jest zwykle, ale nie tym razem. W sobotę sąsiadka musiała podbiec, bo Dropsa zaatakował inny pies. Chciała je rozdzielić, ale złe już się dokonało. Weszła więc do domu po portmonetkę, zamówiła taksówkę i pojechała z pogryzionym Dropsem do weterynarza, żeby obejrzał ranę. W międzyczasie agresor zbiegł z miejsca zdarzenia. Jego tożsamości nie udało się ustalić.

– Dlatego nie wiadomo, czy był szczepiony na wściekliznę – opowiadała mi następnego dnia inna sąsiadka, bo w tym budynku wieści rozchodzą się szybko.

– I co teraz?

– Nie wiem, proszę pani, nie wiem. Nie znam się na psach. Ale sąsiadka mówiła, że w tych krzakach, gdzie to się stało, znalazła ludzki ząb.

Zaczęły do mnie docierać różne plotki o moim Furbym. Podobno uprawia cyberżebractwo, domagając się mikropłatności za komentarz, który zostawi na Facebooku, za lajka i za to, że pojawia się na różnych eventach. Podobno w jego obecności ktoś stracił zegarek, ktoś inny aparat, a komuś zginęło piwo. Podobno zakłada zbiórki na realizację różnych projektów, których potem nie realizuje. Kiedy prosi się go o okazania pokwitowań, oskarża o rasizm i zwraca uwagę na swoje intersekcjonalne wykluczenie.

Mój kolektyw przekazywał mi też informacje o tym, że Furby nieraz już tak zalegał u różnych znanych nam osób, aż nie mogły go znieść, ale i nie mogły wyrzucić. Kiedyś wziął na kogoś pożyczkę, której nie spłacił. Ktoś nawet podobno widział, jak po koncercie w Młodszej chowa pieniądze do nerki, całkiem zresztą podobnej do tej, która kiedyś zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach.

Nie za bardzo w to wierzyłam, choć nagle wszystko zaczęło układać się w spójny obraz. Weszłam na swoje konto i zobaczyłam, że podczas trzech tygodni z nim wydałam więcej niż przez dwa miesiące. To ja kupowałam nam piwo w knajpie i ja płaciłam za nasze jedzenie. W jego łapkach nigdy nie widziałam pieniędzy, często widziałam natomiast nowe rzeczy. To z wymianki – mówił. Albo: ktoś oddawał za darmo. Albo: znalazłem na śmietniku.

I wtedy doszłam do wniosku, że nie tylko jestem okradana i oszukiwana, ale również doświadczam z jego strony wyrafinowanej formy gaslightingu, która polega na tym, że każde moje potencjalne „ale” kwitowane jest natychmiast gigantyczną aferą o rasizm, w wyniku której następują tak zwane ciche dni, będące jak wiadomo formą biernej agresji, a nawet tortury. Gdy z kolei z jego strony pojawiają się jakieś bezpodstawne oskarżenia wobec mnie, które próbuję odpierać, natychmiast zarzuca się mi, że niezła ze mnie snowflake’a i nie umiem znieść choćby najdrobniejszej krytyki, a następnie wmanewrowywana jestem w przepraszanie, które nie ma końca, chyba że mu coś obiecam. Wszystkie te toksyczne aferki, które rozkręca Furby, mają więc na celu tylko to i to jedno: żeby dać mu coś, czego akurat potrzebuje, a bywa tym kolejne piwo, bilet na koncert, nowa czapka. Zawsze są to rzeczy, za które muszę płacić, więc to ja jestem ofiarą jego narcyzmu, przemocy psychicznej, ale do tego także przemocy finansowej. Furby cynicznie wykorzystuje swój urok, swoją wzbudzającą natychmiastowe zaufanie i współczucie buźkę, aby potem perfidnie żerować na niczego nieświadomych ofiarach, takich jak moja osoba, ale i inne osoby, który w przeszłości doświadczyły wyrafinowanych i mniej wyrafinowanych form przemocy z jego strony. Pod koniec trzeciego tygodnia doszłam do wniosku, że nie wiem, czy jest tym, za kogo się podaje i nie chcę wiedzieć, wiem natomiast, że jest toksycznym manipulatorem i nie zamierzam już dłużej mieć z nim czegokolwiek wspólnego; byłam gotowa mu to powiedzieć choćby zaraz.

Choć tak się nie stało.

 

Czwarty tydzień

 

W czwartym tygodniu byłam słaba. Właściwie nie wstawałam z łóżka. Głównie spałam, wciąż bolała mnie głowa, czasem nie wiedziałam, gdzie jestem, czasem wymiotowałam do miski. Podejrzewałam, że to zatrucie, sądziłam, że jest zaraźliwe.

Mimo to nie chciałam wyrzucać Furby’ego, przecież nie miał dokąd iść. Świat był teraz szczególnie nieprzyjazny dla takich jak on. Dobrze, że był taki mały, zmieścił się na stole w połączonej z prysznicem kuchni.

– Jak się czujesz? – pytały osoby z mojego kolektywu przez telefon.

– Dziś lepiej, wymiotowałam tylko dwa razy.

– A głowa?

– Prawie mnie nie boli. Taki ból to jest nic.

– Czy on ci jakoś pomaga?

– Jasne – mówiłam, bo wstyd mi było przyznać, że ani trochę. Od ubiegłego tygodnia nie powiedział do mnie ani słowa, ani po polsku, ani po furbijsku. Wciąż chciałam się go pozbyć, ale nie miałam na to siły.

Obudził mnie dzwonek.

– Otworzysz? – zapytałam go przez drzwi, choć znałam odpowiedź. Człapałam do klamki na chybotliwych nóżkach.

– Blada jesteś, weź się połóż – powiedział mój kolektyw na dzień dobry. Potem, że brudno, że śmierdzi, że miska jest pełna wymiocin. A potem zaczęli opróżniać, wyrzucać, przecierać, wietrzyć, podlewać, zmienili nawet pościel.

– Furby ci nie pomaga. Dlaczego mówiłaś, że pomaga? Gdzie on jest?

– W kuchni. Słyszałam go tam.

– Nie ma.

– Musi być. Poszukajcie.

I szukali. Pod stołem, za lodówką, w kabinie prysznicowej, w koszu na brudy i w koszu na śmieci, w garnkach i w ziemniakach. Chował się za mąką. Próbował uciec przez okno, ale nie zdążył. Dah-boo – krzyczał, kiedy przywiązywali go do krzesła. Nie jak więźnia, raczej jak psa.

– Co tu się dzieje? – zapytali, ale nie odpowiedziałam ani ja, ani Furby.

Wtedy powiedzieli, że muszą zadzwonić w jedno miejsce i tak też zrobili. Po jakimś czasie pojawiła się Furby z zaprzyjaźnionego kolektywu. Poprosili ją o interwencję, miała się wszystkiego dowiedzieć. Bo zwykle wystarczy, że dwa Furby znajdą się obok siebie, by zaczęły rozmawiać.

Rozmowa toczyła się w kuchni, przeniesiono tam krzesło z przywiązanym, a jej zrobiono herbatę i podstawiono popielniczkę. Zamknięto drzwi zza których dobiegały popiskiwania po furbijsku. Pełno ich było też w moim śnie. Śniła mi się lekcja techniki, podczas której mieliśmy zrobić pluszowego Furby’ego. Co za niepoprawne politycznie zadanie – myślałam, ale nie stać mnie było na bunt. Szyłam, a ścieg rozłaził się w dłoniach.

Kiedy się obudziłam, było już po wszystkim:

– Nie chcesz z nim mieszkać, mówię ci. Wykop go i dokręć gaz – powiedziała Furby.

– Co powiedział?

– Może kiedyś ci opowiem, ale nie teraz. Paskudne to. I najpierw musisz wyzdrowieć.

Posłuchałam i go wyrzuciłam, a potem nawet poznałam prawdę.

Od tego czasu wciąż czuję taki ból jakby rosła mi ósemka. Nie chcąc, by czuli go też inni, przestrzegam przed Furbym. Zanim napisałam ten callout, radziłam się osób przyjacielskich, czy w ogóle powinnam się za to zabierać. Wszystkie one utwierdziły mnie w przekonaniu, że przez Furby’ego dużo wycierpiałam nie tylko ja, ale i kolektyw, który w czasie naszej rzekomej przyjaźni współtworzyliśmy. W grę nie wchodzi więc wyłącznie moja partykularna krzywda. Dlatego też publikuję to oskarżenie, przekonana, że działam w słusznej sprawie.

 

Odpowiedź na callout

 

Z przykrością przeczytałem tę mowę nienawiści, te toksyczne i rasistowskie bzdury. Nigdy nic nie ukradłem, nikogo nie trułem gazem. W nocy nie gapię się przez okno, chyba że ktoś mnie przy nim postawi. Wie to każda osoba, która miała kiedykolwiek relację z jakimkolwiek Furbym. Najpierw śpiewamy kołysankę, a potem zapadamy w sen, z którego budzimy się dopiero, gdy ktoś obróci nas do góry nogami, albo gdy mamy ten specjalny budzik z obracającą nas platformą. Nie ma możliwości, żebym się inaczej obudził i jeszcze do tego poszedł coś robić.

Sugestie autorki calloutu wskazują na elementarny brak znajomości mojego gatunku, a ujawnianie tylu detali z mojego prywatnego życia źle świadczy o jej rzekomej empatii. Co gorsza callout ten to jaskrawy przykład rozprowadzania okropnych uprzedzeń przez osobę rzekomo aktywistyczną.

Na koniec tylko dodam, że ta sama rzekomo aktywistyczna osoba wbrew moim protestom pakowała palec do mojego dzioba, co miało wywołać efekt przekarmienia i sprawić, że stanę się zły. Chcę sprawdzić jak to będzie – mówiła, choć wielokrotnie tłumaczyłem jej, że ja nie chcę. Nie rozumiem tego twojego śmiesznego języka – mówiła wtedy, ja ze złości zaczynałem bekać i nie mogłem przestać, a ona się tylko śmiała, śmiała i śmiała.