U Huzara

(fragment większej całości)


 

 

Huzar przyglądał się swojej robocie, a ja paliłem. Miał załzawione od kaszlu oczy, spluwał flegmą i ocierając rękawem usta, w skupieniu, z obrzydzeniem zastygłym na twarzy, tańczył wokół deski. Dwa kroki w tył, dwa w bok.

A bryła lodu zmieniła już kształty. Zaostrzony mocno, nieforemny pręt przechodził w owalne zgrubienie. Powiedziałem:

– Wymyśliłem ją! Najpierw mi się przyśniła, ale we śnie to była lalka. Chodziła, mówiła, ale jak ją chciałem… to okazało się, że ona nie ma tego. Ani znaku.

Pobladł ze złości i drżały mu ręce:

– Domicela Mirinda tutaj była!! Siedziała na tym krześle, co ty teraz! Śmiała się!!

I już ciszej dodał:

– Był z nią Roman i skarżyli się na ciebie.

Krzyknąłem:

– Bzdura!! Kłamstwo!! Durne żarty!

Huzar odrzucił skalpel aż zadźwięczało i kładąc mi jedną rękę na ramieniu, drugą zwalił za mymi plecami stos książek. Kopnął puszkę po konserwie. I podając mi fotografię:

– Ta?

Uśmiechnięta twarz na tle chmur. Sad. Trawa. Stokrotki…

– Byli tu w marcu?

– Byli.

– I nie powiedział, że umarł mu ojciec?

– Nic!

Słyszałem trzask pękającego lodu. Przez blask świec leciały drobniutkie kryształki, spadając na workowy chodnik, i zaraz topniały (…).

Może usnąłem, a może tylko patrzyłem na niego, nie słysząc albo nie rozumiejąc co mówi, i czy mówi do mnie, bo kiedy się ocknąłem był uśmiechnięty. Rzekł uroczyście:

– Czasowniku! Zechciej być świadkiem! Świtą! Asystą!

I pomógł mi wstać.

Ustawił mnie przy świecach i cofając się, jak fotograf dawał znak bym się nie ruszał. Potem manipulował przy desce. Odrzucił gwoździe i młotek. Zbliżył się i odsłonił fartuch. Zmrużyłem oczy.

W wyprostowanej ręce trzymał różę. Roziskrzona, migotała i tańczyła w powietrzu. Śledziliśmy jej ruch. Szepnął:

– Nikt takiej nie widział…

Powtórzyłem:

– Nikt. To najpiękniejsza róża, jaką widziałem.

Szepnął:

– Nikt takiej nie widział…

I wszystko zniknęło. Pokój, i wieża, i miasto pulsujące światłami za ścianą. I on. Byłem ja i róża tańcząca na tle dalekiego światła. I we mnie, gdzieś daleko, coś krzyknęło:

– Nie!!!

(…) Róża, wyzbyta ostrych konturów, leżała na stosie książek, w kałuży wody. Dotknąłem jej i przebiegł mnie zimny dreszcz.

Huzar siedział na podłodze i mówił coś, czego nie słyszałem. Naraz poderwał się, i tańcząc, ujadając i wyjąc, jak wtedy, gdym go spotkał, z twarzą zalaną łzami, podskoczył i zawisnął w powietrzu.

Ugiął ramię i podciągnął się siedem razy.

Gdy rozwiązywałem mu tasiemki fartucha jeszcze tupał nogami i pokrzykiwał:

– Jeszcze mam krzepę! Jeszcze doczekam zimy!!

I wciskając fartuch pod łóżko:

– Dużo śniegu!! Dużo lodu!!

Ale kiedy dopił kawę i usiadł, był spokojny. Patrzył przed siebie, wprost w ścianę.

– Znałeś mego ojca…

– Pawła Hreczanika? Tak.

Odpowiedział nie odwracając głowy. I dodał:

– I twoją matkę…

– Też? Nigdyś o tym nie mówił.

Kaszlnął. Ciągle tam patrzył.

– Miała dziwne imię. Fryzyna! Dziwne imię. I wąż ją…

Dokończyłem szybko:

– Tak, żmija. Co ty tam widzisz?

– Majora Zubana. Albo plutonowego Zubana. I tak dalej…

Przełknął ślinę i uśmiechnął się:

– Czemu pytasz o ojca?

– Powiesz prawdę?

Spoważniał i odwrócił się z krzesłem. Prychnął:

– Prawdę! On chce znać prawdę!

– Bez żartów, Huzar!…

– To nie są żarty! A skąd twój ojciec mógł wiedzieć, że będziesz poetą…

– Analfabetą, Huzar…

– Wiem! Tymczasem radzę przestudiować swoje sny!

Wstał i przechadzał się z kąta w kąt ze spuszczoną głową.

– Nie dogadam się z tobą!

Przystanął i palcem dotknął mi podbródka:

– Jeszcze nie czas. Jeszcze tu nieraz przyjdziesz…

– Po co?

– Po to, co dzisiaj. Po nic. Wyprawy po nic są najbardziej owocne. Ja zawsze wychodzę po nic, a przynoszę lód. Z rzeźni…

Mówiąc potakiwał głową, coraz wolniej, aż usiadł. Powiedziałem biorąc do ręki parę książek:

– Uwzięliście się wszyscy…

Czułem na plecach jego wzrok:

– Połóż to!

Odrzuciłem książki i stanąłem przed nim rozkraczony.

Wstrzymaliśmy oddechy. Powiedział dobitnie:

– Jesteś głupi. Ale ja poczekam.

Zmrużył oczy. Mogłem go uderzyć, ale podbiegłem do drzwi. Otworzyłem. Chłodny zapach stęchłego tynku. Drewniane schodki niknące w mroku. Odwróciłem się. Oczy miał zamknięte.

A potem szedłem w dół i w dół.

W daleki brzask.

[pierwodruk: Życie Przemyskie 1971, nr 23; debiut prozatorski]