Wincenty Grajewski


ONIRESKI


 

 

Śniło mi się…

 

 

I.

 

Zacząłem pisać drugi odcinek „Jak nie zostałem profesorem” i utknąłem przy „pępku”, metaforze, podsuniętej przez niesforną podświadomość… Było późno, poszedłem spać.

Czy zdarza się Państwu czasem mieć po przebudzeniu odczucie, że to, co nam się śniło, było kpiną, ironiczną obróbką problemów, z którymi zasnęliśmy?

Sen zaczął się rutynowo, to śniło mi się setki razy: błąkam się po „innej scenie”, w jakimś chaotycznym mieście, przez chwilę znanym, ale zaraz, prawie na oczach, ulegającym dziwnym zmianom. Tym razem jest to miasto więzień. Z któregoś mnie wypuszczono, szukam innego, w którym trzymają kogoś bliskiego, boję się nowego aresztowania. Mgła, przechodnie, nie wiadomo, kto jest kim. Zmęczony trafiam do wielkiej sali.

Siedzą, stoją, przechadzają się w niej ludzie. Część znam z dawnych lat, kiedyś bliskich. Jest tam gdzieś ONA. Jestem intruzem, nie poznają mnie.

W centrum prawie gotowy tort. Do końca snu nie widzę nic innego, nie widzę tych, którzy na mnie patrzą. Na torcie czeka, by ją wykończyć, ozdoba-emblemat, wyczuwam, jak jest ważna.

To prościutki rząd czekoladowych (?) toporków wbitych w polewę. Z otworami, przez które przechodzi spojrzenie… Przygotowana nić z usztywnionego lukru. Mam ją przeciągnąć przez otwory. (To próba, ostateczna. Uda się, będę rozpoznany. Jedni mnie powitają, inni pierzchną. Nie uda się, wyrzucą mnie i pobiją…). Operację trzeba wykonać pewnie, szybko, jednym ruchem. Chwila zawahania, jedna nieudana próba, zaraz nić straci swoją konsystencję, nie trafi prosto w prześwit. Już ją wziąłem, przechodzi przez pierwszy, drugi otwór..

Tu nić snu się urwała. Wyrwałem się z więzienia snu. Strażniczka Erudycja przywitała mnie konkluzją: „O, kogo widzę, Odyseusz-cukiernik!”

 

II. Traumdeutung

 

Nie pójdę z tym snem do freudysty. Wiem, czego by się dokopał, co w raporcie o śnie podkreślił, Sen zresztą kpi sobie z użytych w nim seksualnych motywów, jak z wszystkiego, Jest naśmiewającą się ze mnie zabawą. I ja też się śmieję.

Posłużę się zaimprowizowaną nauką (pewnie istnieje jej wersja oficjalna), niech się nazywa neurosemiotyka fraktalna. Freud jest dla niej ważny, rozwija go w ramach zmienionego paradygmatu.

W skrócie:

My, czyli nasz mózg, jesteśmy magazynem (graciarnią) danych. Nie wygląda jak uporządkowana biblioteka, raczej jak chmura (kiedy ktoś idzie „z głową w chmurach”, „buja w obłokach”, mamy chmurę w chmurze, podwójne zachmurzenie…). Kontakt ze światem zewnętrznym nadaje chmurze strukturę, mobilizującą jakąś część danych, Wchodzą wtedy do gry rutyny, logika, mózgowe ścieżki prawdy i notoryczne manowce.

A kiedy śpimy? Chmura zastyga, przyczajona.

Bo „danym wrażliwym” (intymnemu ja) coś się nie podoba, przewracają się z boku na bok. Trzeba je poskromić, pomóc w zaśnięciu. Chmura włącza program prania „resztek dziennych” (termin Freuda), z płukaniem i odwirowywaniem. Zaczynamy śnić. W pralce rozpuszcza się kapsułka kojarzeń (o jej chemii kiedy indziej)…

Resztką dzienną był „pępek”, powszechnie występująca blizna po nieuniknionej traumie. Ale, jak wszyscy demonstrujący pępki, patrzący na nie, nie myślałem, że to blizna, tylko że jest w centrum, wczepiony w nie. W quasi-erotycznej asocjacji zobaczyłem w pępku kolczyk…

W pępku snu kolczyk się rozmnożył, centrum stało się zorientowaną ku czemuś linią, rzędem toporków do związania w znak, w emblemat.

Nie będę nudził szczegółami „pracy snu” (też termin Freuda, choć u mnie to raczej zabawa…), przejdę do prowizorycznej konkluzji.

Sen drwi sobie: głupi Odysie od słodyczy, wróciłeś do swojej Itaki (lukrowanych wspomnień). Skąd? Jakie morza i dale? Ile lat z jaką Kalipso? Żeglowałeś tylko po sadzawkach wspomnień. I Itaka to wiązka danych w starzejącym się mózgu.

Czy ktoś z Państwa pamięta dawny, piękny i zwięzły, esej Ryszarda Przybylskiego z Itaką w tytule i w epigrafie z Mandelsztama? O czym?

O „Klęsce”.

O klęsce.

 

12 września 2020

Cetno i licho. Śniło mi się…(2)

 

Wczorajszy wieczór spędziłem przed laptopem i telewizorem naraz. Wrocławskie żużlowe grand prix oglądałem niejako „w delegacji”: miałem synowi, który przygotowywał relację, a nie mógł na zawody pojechać, ani ich obejrzeć, opowiedzieć „jak wypadł Gollob”. Wypadł znakomicie.

Laptop kopiował 40 płyt z legendami pianistyki. Klikałem. Na moich kolanach na zmianę znieczulały swój ból istnienia kotka i koty (Kaziuka, Kola  i Klusek). Zacząłem pisać trzeci odcinek, aż żużel się skończył, Mezzo dograło Dziewiątą Mahlera, Rumpi zrobił aluzję do spaceru…

Rumpi przyziemny, nie zwykł wyć do księżyca. Ja pogapiłem się na jego kastrujący sierp…

Uśpiłem laptop, Fanny Price przyjechała z bratem do Portsmouth. „Drozd” już na redzie, koszmar w nowym domu Price’ów; wreszcie zasnęła.

Zamknąłem książkę, zgasiłem światło, zasnąłem.

Przyśniło mi się, że w tłoku, jakby autobusowym, czy tramwajowym, jadę gdzieś. Półmrok. Nie ufam współpasażerom, nikogo nie znam, prawą ręką przyciskam kieszeń, w niej wciąż mam portmonetkę. Pojazd nie ma okien, trzęsie. Wolną ręką trzymam się czegoś. Mężczyzna obok przerywa ciszę: „Pan do Dukli, nie samochodem, jak zwykle?”.

Zna mnie z widzenia.

Więc jadę do Dukli? Jak setki razy?

Staję się rozmowny: „Nie mam prawa jazdy, a dziś nie miał mnie kto zawieźć. Przy innej pogodzie najprzyjemniej byłoby rowerem, Wie Pan, prawym brzegiem Jasi0łki, przez Zręcin, obok lasu, kopalni…”

Po kiego licha to mówię, przecież to tubylec… „Jasiołka!?”

Nagłe przejście do drugiego epizodu. Noc, mrok, mokro. Idę z walizką wiejską drogą z resztkami bruku. Dochodzę bo bramy, za którą w pewnej odległości majaczy kilkupiętrowy budynek.

Potykam się i wpadam, jak podcięty, w błotnistą, głęboką kałużę. Czarne błoto życzliwie amortyzuje upadek. „Nic mi nie jest” – mówię do, nagle się wyłonili z ciemności, idących obok, po suchym, ludzi.

Wstaję, lekki, brnę wprost przez kałużę. i po chwili jestem w środku. Hotelu? Ośrodka szkoleń?

Hol, jasno, na prawo akwarium recepcji. Czekam, rozluźniony, ścieka ze mnie brudna maź, nie czuję jej, bo zaraz kąpiel, brudne do prania, w walizce czyste: będę jak nowy.

Pani przede mną w kolejce wyjmuje ze swojej walizki starannie złożone jasnokremowe (żakiet?, spódniczka?), patrzy na zagięcie, nie w tym miejscu: „Gdybym wiedziała, że prasować będzie mężczyzna, oddałabym gdzie indziej…”

Z fałdą w cienkiej wełnie(?), grubej bawełnie(?), plisą-defektem przed oczyma budzę się nagle – z obrazem Jasiołki na (mentalnej) mapie:

„Prawym brzegiem”???

Wzywam („Wezwij hydraulika!”) swego neurosemiotyka. Nic nadzwyczajnego, mówi, ale trochę potrwa…

Fanaberie czasu. Wariacje jazd w tłoku (Zagórz-Warszawa, Warszawa-Zagórz; Kickiego-Nowy Świat rankiem), zabawa w tłok – znak dekady (Ile osób pomieści budka telefoniczna?), sztuczny tłok, by cię okraść… Masz wtedy 20-40 lat. A Dukla, do której się jedzie pekaesem – zatłoczoną ciężarówką z demobilu… Pod Duklą, na wiejskim letnisku, miałeś 6 lat, i nie ty byłeś w ciężarówce, tylko ojciec (przyjeżdżał na niedziele, zanim nie zjawił się na dobre spędzić z wami urlop). A  jazda skrótem przez Zręcin… Masz rower i lat 14-20.

Nie samochodem, bo nie ma kto cię zabrać, samochodowego pasożyta?

A kto cię woził, kogo nie ma?

Dukla – trwa w swoich przemianach. Pokiereszowaną przez wojnę, bezradną w kilkuletnim zapuszczeniu (tylko jej kościoły nie straciły fasonu) widziałeś jako dziecko, potem nabierała ciała, świeże tynki kryły podziurawione, osmolone wojną mury, Dukla odnawiana. Coraz starsza, a co rok młodsza.

Runąć w kałużę? Upadłeś, emeryt prowadzący psa na smyczy, bo nie patrzyłeś pod nogi, w półprzytomnej  głowie szedłeś ku jakiejś prawdzie, a ciało sunęło ścieżką („nie była to ścieżka prawdy, tylko zwykła ścieżka”…), but zaczepił o krawędź ukrytego w trawie hydrantu i ciało bęc. Na trawę, nie w błoto. Błoto jest na zakręcie, omijasz je zawsze, by się nie pośliznąć.

Przyjechałeś, dawno temu, na konferencję, nie wiadomo którą z tych kilkunastu, na których byłeś, bo miejsce we śnie miesza różne miejsca realne z jawnym filmowym stereotypem. Może ta pani i zagnieciony żakiet naprowadzą?  Kto ubolewał nad stanem ubrań? Będzie o tym w tekście, który piszesz?

 

4 maja 2021

Sen dwuczęściowy

 

3 maja nad ranem przyśniło mi się, że,

I

student na wakacjach, idę z rodzicami do kościoła. Jest słoneczny ranek, mocne rozproszone światło jest wszędzie, nie daje cienia. Nieznane miejsce. Żeby trafić na ścieżkę, którą dojdziemy, trzeba przejść przez płynący w zagłębieniu potok. Jest czymś przegrodzony, ale to nie most. Ostrożnie schodzimy trawiastą skarpą. Czysty, bystry strumień ma kamieniste dno, można próbować przejść po wystających kamieniach. Skok jest prawie niemożliwy, bo drugi brzeg jest za blisko, ukośnie zabetonowany, z wąskim występem na 1/3 wysokości. Widzę, jak Mama przechodzi przez strumień, zanurzając w wodzie buciki na obcasach, jasnokremowe, pod kolor sukienki. Przechodzę po kamieniach. Wspinamy się jakoś na górę. Ścieżka prowadzi obok niskiego ogrodzenia, za nim w różnych odległościach wiejskie domy. Ludzi nie ma.

Zdążymy, mówi Mama, tylko co z tą koszulą. Bo Tata niesie przewieszoną przez ramię flanelową koszulę. Wahanie, co z nią zrobić. Powiesić na płocie? Nikt chyba nie zabierze…

Nie mam ochoty na kościół, ale nie wypada mi się urwać.

Na chwilę tracę świadomość. Ocknięcie w pustym pomieszczeniu, jest w nim tylko stół i kilka krzeseł. To, nie jestem zdziwiony, poczekalnia. Wejdziemy dalej o określonej godzinie. Na stole leży płasko zegarek wielkości budzika. Wskazuje 8:40, a po chwili 8:20. Co się dzieje – myślę. Czekać nie wiadomo ile? Nagle

II

jestem w mieście, które znam (we śnie), to jakby okolice Tamki, ale z całkiem inną zabudową. Zmierzch, już zapalone lampy. Idę z dawno niewidzianą N., jest w czerwonej sukience i lekkim jasnym płaszczyku. Chudziutka i drży. To z głodu, mówi, muszę coś zjeść. Mała restauracja jest na tarasie piątego piętra. N. odwiesza płaszcz i siada przy barze. Zamawia. Na talerz nakładają jej coś przypominającego śląskie kluski, ale to nic z mąką, choć prawie białe. Na wierzch kładą grube plastry pomidora. Skosztuj, mówi N., więc wkłuwam widelec w pomidora, ale zamiast jednego plasterka podnoszę prawie wszystkie. Udaje mi się je zsunąć. I wtedy na pomidorach pojawia się duży plaster ciemnego mięsa, prawie surowego, z zostawionym stylowo tłuszczem. Dziwię się, a wtedy N. prosi o podanie płaszcza, znów zrobiło jej się zimno. Wstaje i przechodzi na rodzaj wąziutkiej kładeczki, belkę wystającą z brzegu tarasu, tu mam podać płaszcz. Jest na wysokich obcasach, i „ćwiczenie na równoważni” staje się ryzykownym numerem cyrkowym. Przyglądają się jacyś młodzieńcy. Jeden bierze N. pod pachy i strąca z belki do przypominającego parasol metalowego pojemnika wiszącego na cienkiej linie. Uwięziona w nim spada, pojemnik uderza o płyty chodnika, podskakuje. Na spodzie miał coś w rodzaju amortyzującej piłki… Nic jej nie będzie, mówi z uśmiechem żartowniś.

Zbiegam. Rzeczywiście cała i zdrowa, nie bardzo wystraszona. Nie wracamy już na górę, stromymi schodami wchodzimy na skarpę. Na górze mamy wejść do windy (zjechać na przystanek metra?). Ale przy zamkniętych drzwiach pomieszczenia z windą jestem sam. N. zniknęła. Winda utknęła między poziomami. Zastanawiam się, co robić, zagubiony i bezradny. Przypomina mi się tytuł „Windą na szafot”, jakbym słyszał trąbkę…

Budzę się, na budziku 4:45, za oknem prawie jasno, niemrawe ćwierkanie. Znowu mniej jest ptaków, myślę.

Coś jeszcze w tym śnie było, ale nie przeniknęło do jawy. Zapamiętałem go, nie próbując zrozumieć.

 

29 maja 2021

Kuchnia snu

(dla Magdaleny Zawisławskiej)

 

Senna lekkość bytu. Punktowe, bezproblemowe poczucie istnienia.

Przedwczoraj, późnym popołudniem, zasnąłem na chwilę, by zapomnieć o problemach ze światem i sobą. We śnie oczywiście wróciły, ale jako czyste obrazy: ja i świat po prostu, absurdalni i oczywiści, bez szukania sensu i zmagania się z nim.

Jestem na tłumnej konferencji w jakimś prowincjonalnym ośrodku uniwersyteckim, nieokreślenie interdyscyplinarnej, prawie nikogo nie znam. Przerwa w obradach, konferencyjny tłum wali do podziemnej stołówki, posiłek przygotowano pewnie solidny… Jednak mam apetyt na coś innego, nie stadnego…

Więc najpierw się urwać! I chyba mam to w swojej minie, bo po chwili kiwa na mnie znana z widzenia urocza lingwistka: też chce się urwać, poszukać jedzenia na wolności…

Ma samochód, zna okolicę. Jest teraz w innym stroju: sukienka na gołe ciało, cudownie zgrabne, bardziej muzyczne niż erotyczne. Dotykam, kilka chwil radości bez pożądania, jedziemy.

Lokal jest pusty, przed nim długi stół i krzesła. Ale wchodzimy do środka, by zamówić. Zamawia ona, to gastronomiczny poemat i trzeba trochę poczekać na wykonanie.

Potrawy się spóźniają i, równocześnie, zjawiają się niespodziewanie wcześnie. Bo nie przynoszą ich do stolika w sali, więc idę na zaplecze powtórzyć zamówienie. Ale kiedy wracam, mojej towarzyszki nie ma: wyszła na zewnątrz, tam przynieśli.

Żeby nie zrobiono tego samego powtórnie, idę anulować  swoje zamówienie. Szukam kogoś z obsługi, idę na zaplecze. Kuchnia i dyżurka oficjantów są daleko w podziemiu, za solidną metalową ścianą, pomalowaną na ciemnoczerwono. Wchodzę za kimś w stroju kelnera (czerwień ze złotym obszyciem, takaż czapeczka). Ale to nie kelner, bo wchodzi do osobnego pomieszczenia ze zgoła niegastronomiczną tabliczką: jest nie z obsługi, tylko ze służb…

Inne drzwi znikły w metalowej barierze. Wracam, niczego nie załatwiwszy. Przy stole grupa gości, moja towarzyszka popija bladoróżowe wino. Szukam swego talerza, ale na stole nie ma nakryć, tylko koszyczki z potrawami zawiniętymi w koronkowe obrusiki. Po rozwinięciu potrawa znika, jakby zjadał ją wieczorny wiatr.

Wybieram koszyk z prostopadłościanem przyprószonego cukrem ciasta. Samo się rozdziela, widać, jak wymyślnie jest przełożone owocowym nadzieniem: siedem poziomych „esek”. Ledwie spróbowałem, znika.

Ale nie trzeba mi więcej, liczy się poznanie smaku.

„Posmakować i umrzeć”.

Wracamy, lekko spóźnieni, na obrady. Już nie straszne, już tylko się śnią.

 

5 czerwca 2021

Resztki dzienne, resztki senne

 

Wczoraj (4 czerwca 2021) czczono niepaństwowe święto, rocznicę deklaracji odzyskania wolności, a ja miałem dwie godziny odświętności: gościa, który budzi we mnie zapomnianą na co dzień intelektualną bestię. Rozmowa o książkach, autor(k)ach, badacz(k)ach, artyst(k)ach, stanie ducha (osobniczego i tego Dziejów). Kawa, szarlotka – jedzona na granicy ryzyka, bo labradorka Mrówka nie spuszcza z niej oka.

Potem spacer z Rumpim; przy ławce na jednym ze skwerków osiedla Bernardyńska czerwoną farbą napisane „Janek był tutaj”. A to imię mojego gościa.

Na nocnym spacerze zazdrościłem sąsiadom i i ich gościom rozmowy przy zastawionym stole (strzęp, który pochwyciłem, dotyczył psychologii władzy zatrudniającej bezkrytycznych sługusów).

Z tego i z oglądanego/podczytywanego wyłonił się teatrzyk snu, w nim dwie jednoaktówki i jedna sztuka w dwu aktach, niezborne, fragmentaryczne, anachroniczne.

 

I. 4 czerwca – Święto Kredek

 

Jestem dzieckiem (albo – ojcem dziecka) w jakimś kraju na dalekiej północy, w którym dopiero 4 czerwca można być pewnym, że nie będzie mrozu. To dzień Święta Kredek. Kredki (trochę podobne do świecowych kredek z dzieciństwa) są u nas jedynym i uniwersalnym narzędziem pisania/rysowania. Nieodporne na mróz, w zimie dzielą się na domowe i szkolne, ich „wyjście na zewnątrz” jest wykluczone, bo zaraz się rozpadają w bezużyteczny pył. Od 4 czerwca można z nimi chodzić gdzie się zechce, pisać i rysować na murach i chodnikach sezonowe teksty i obrazki (zima je unicestwi: pamięć przywołuje obrazy rozpadających się kredek i znikających napisów).

Początek święta: we wszystkich domach dzieci pakują do tornistrów swoje kredki…

[Tu sen się urywa. Na nucie radości: kredki wreszcie wolne!]

 

II. Wypić i zapłacić

 

Jestem sam w dużym mieście. I jestem nie wiadomo kim. Myślę, jak wzmocnić swoje poczucie istnienia, Wybieram gest ostentacyjnej konsumpcji. Wspinam się na wysoki taras restauracji, siadam przy dużym stole z widokiem na ulicę w dole, a stamtąd jestem widziany, jakbym występował na estradzie. Zamawiam. Zjawia się wysmukła litrowa butelka wódki ze srebrną etykietą. Skupia i odbija światło.

Nie napoczynam jej, wcale nie chce mi się pić. Zostawiam ją i schodzę na ulicę po kogoś do pomocy „w obaleniu”. Ale, wybredny, nie znajduję nikogo odpowiedniego.

Tymczasem na górze „moją” wódką częstuje się jakieś miłe towarzystwo, popijają, rozmawiają.

Idę do nich, ktoś nalewa mi pozostałą resztkę, ¾ kieliszka. Wypijam obojętnie, trochę zdziwiony, że to takie zwykłe, zadowolony, że nie muszę wypijać więcej.

Rozmawiamy przez chwilę, żegnam się. „Ja zapłacę, to była moja wódka” – mówię. Protestują, ale zgadzają się.

Kelner o wyglądzie policjanta przechadza się przed wejściem. „Sto złotych” – oznajmia, ku mojemu zadowoleniu, bo nie jestem bogaczem. W portmonetce, pamiętam, mam cztery całe stuzłotówki i plik mniejszych banknotów: będzie i na napiwek bez wydawania reszty.

Ale zawartość portfela uległa niewytłumaczalnej metamorfozie, to już nie pieniądze, a kawałki jakiejś starej subtelnej tkaniny, pomięte, jasnoniebieskie, delikatne. Badam je palcami i wzrokiem, próbując sobie przypomnieć, co to. Kelner-policjant czeka cierpliwie. Za chwilę zapyta o moją tożsamość. A ja nie wiem, kim jestem…

 

III. W roli cenionego stażysty

 

Czasy się pomieszały: sen dzieje się teraz, ale ja jestem młodym uczonym, chyba z Polski, i odbywam staż w Instytucie Słowianoznawstwa i Bałkanistyki, w sektorze, którym kierują, też całkiem młodzi, Iwanow i Toporow.

Wejście jest z ulicy, osobne drzwi z elegancką tabliczką. Posiedzenie z moim referatem. Siadam przed audytorium, wyciągam tekst. To nie zwykły maszynopis, ale wydruk czegoś, co ma być opublikowane w małonakładowym czasopiśmie: na kartce dwie strony z pretensjonalnym układem tekstu (jakby z drugorzędnego modernistycznego almanachu).

Zrazu rozpoznaję „swoją” frazę, trochę zbyt wymyślne zdanie o „Innym”. Ale po chwili wiem, że to nie mój tekst…

I co mówię, zaskakując sam siebie?

„Drodzy Państwo, śniło mi się, że mam do przeczytania całkiem inny tekst. I nie wiem, co mam zrobić: czytać ten, czy przypomnieć sobie tamten?”

„Jeden i drugi, po kolei, porównamy” – mówią naraz Toporow i Iwanow.

Nie całkiem przytomny, wykonuję polecenie.

I…nic złego się nie stało.

Innego dnia jestem na posiedzeniu, na którym ma być głosowanie w sprawie przyznania stopnia naukowego pani, której nie znam. Egzamin już się odbył, teraz odczyta się kandydatce uzasadnienia ocen jej odpowiedzi na pytania, które zadali członkowie komisji.

Ktoś mówi: „Mimo wszystko powinna dostać.”

Więc są problemy, myślę, i wtedy mnie proszą, żebym z protokołem podszedł do ocenianej, odczytał jego punkty, do których kandydatka będzie mogła się ustosunkować.

Uczestnicy siedzą po jednym przy osobnych stolikach, nie wiem, do kogo mam podejść. Idę, pewnie rozpoznam po minie. Ale nie muszę, bo dama odzywa się sama, wybuchając protestem.

„Wiem, co sobie myślicie, że się nie nadaję. Ale w tym, co robię, nie ma lepszych. Tylko ja wiem, o co naprawdę może chodzić…”

Widzę, że jest niewidoma. Przypominam sobie, że z tym wiąże się tematyka jej dysertacji. Patrzę na oceny wypisane w protokole. Przeważają negatywne. Co będzie, jeśli błędnie odczytam je jako pozytywne? Protokół jest ręcznie pisanym brudnopisem. Wersja ostateczna będzie stenogramem odbywającego się posiedzenia.

Staję przy stoliku niewidomej uczonej, zaczynam czytać, tam, gdzie nie narusza to prawdopodobieństwa, zmieniam ocenę. Nikt nie protestuje…

Zbudziło mnie szczeknięcie psa. Jest blady świt 5 czerwca, sobota, jeszcze trzy godziny do karmienia labradorek i kotów.

Wracam do łóżka. I już nic mi się nie śni.

Komentarz (Urszula Kotalska):

A mnie się śniło, że byłam służącą…

I inny sen przedtem: mieszkanie jakieś puste a w nim pełno lamp, miałam wybrać którąś i kupić.

 

Amor – intermedium senne

 

Zacząłem kiedyś opowiadać tę historię źle skończonego romansu, ale było tylko niewinne preludium, z „pliską”, bieganiem po korytarzu i w las, żaglem jej spódnicy…

Niedawno spotkałem ją we śnie. Sen zbudował to spotkanie w swoim absurdalnym bezczasie, naśmiewając się ze mnie, starego idioty.

Siedzę w poczekalni nieznanej sobie lekarskiej przychodni, nie wiem nawet, w jakim mieście. Coś mnie trapi, zdaje się, że mam numerek do psychiatry. Wśród nieznajomych oczekujących nagle pojawia się Ona. To jest dzisiaj, a ona wygląda, jak wtedy, kiedy rozwodziła się z pierwszym mężem, nawet dorodniej.

Tryska zdrowiem. Zadowolona z kolejnego rozwodu. W ciąży z kochankiem.

To hrabia N. (we śnie padło nazwisko, ale nie zapamiętałem).

– Wyjdziesz za niego? – pytam.

–  Ani myślę! – odpowiada.

–  A za mnie? – pytam natychmiast, bez zastanowienia.

– Oczywiście! – brzmi odpowiedź, bardziej jeszcze asertywna w mince, cudownie, dziecinnie, ufnej i rozradowanej.

I zaraz pojawia się mnóstwo ludzi z jej rodziny, wychodzi lekarz i mówi, że wszystko w porządku, ale dla pewności jeszcze jedno badanie. Mam zaczekać u niej w domu: wróciła do tego, którego adres znam sprzed… czterdziestu lat.

Idę na piechotę, szczęśliwy, trochę zdziwiony tym, że kobieta po siedemdziesiątce może być w ciąży. Myśl o postępach medycyny w końcu mnie zbudziła…

Ach, moja ciąża urojona!

 

13 czerwca 2021

Nie usłyszeć, nie zobaczyć

 

Dwa sny, jeden po drugim, przerwane tuż przed spodziewanymi finałami.

W pierwszym koczuję w zaroślach na szczycie piaszczystej skarpy. Wszędzie pełno suchych liści, moja kryjówka przestała być niewidoczna. Oddalam się od niej, bo w niej byłbym widziany i ułatwiał jej namierzenie. Nic to jednak nie daje, bo po chwili widzę w niej jakieś postacie. Młodzi spacerowicze znaleźli szałas, miejsce na ognisko, schowki. Siedzą na moim kamiennym siedzisku i ironicznie chwalą urządzenie pustelni. Dostrzegają mnie i zapraszają do siebie…

Już nie do mnie, już nie mam co tam robić.

Schodzę ze skarpy nad brzeg wielkiej szarej wody. Idę sam, aż do doliny, w której jest droga z miasta do morza. Z dużego samochodu wysiada znane mi z dzieciństwa małżeństwo. Najpierw on, starszy pan z jak zwykle starannie ufarbowanymi kruczoczarnymi włosami i wąsikiem. Jest chorobliwie blady. Witam się, pytam z troską o zdrowie. Mówi: Już nie ma dla mnie ratunku. Operacja się udała, ale nie pomogła.

Wchodzi do wody po kolana i zatrzymuje się.

Jego żona pilnuje wyładunku. Z samochodu zsuwa się wielkie ciemne pudło instrumentu. Po chwili stoi na piasku. To pianola. Zaraz popłynie z niej muzyka, której nie znam…

W coraz większym zbliżeniu widzę gładkie powierzchnie obudowy. Tracę świadomość w szarej ciszy. Nic nie słyszę.

Budzę się w drugim śnie, kolorowym i ludnym, To Warszawa za parę lat.

Idziemy z Anią Nowym Światem, dziwnie szybko, bo ulica przesuwa się w odwrotnym kierunku. Już Aleje Ujazdowskie.

– Chyba pójdziemy piechotą do domu – mówię.

I wtedy zatrzymuje nas cudzoziemka z otworzonym bedekerem w ręku.

– Gdzie to może być? – pyta, pokazując w przewodniku zdjęcie porcelanowego arcydzieła, owalnej tarczy z tajemniczym niebieskim malowidłem.

Ma przewodnik dla cudzoziemców po miejscach, gdzie są dzieła, które powinny być w muzeach, z adresami prywatnych domów i urzędów. W urzędach jest ich najwięcej, zdobią gabinety szefów.

Rozpoznajemy, o który urząd chodzi (w przewodniku zamiast adresu jest kopia urzędowej pieczątki). Wchodzimy z panią do sekretariatu, dwoje urzędników wita nas z uprzejmą niechęcią. Szefa nie ma. Gabinet zamknięty, Zresztą tego (pokazujemy im reprodukcję) tam nie ma, nigdy nie widzieli.

– Bo nie śmieli podnieść oczu tak wysoko, wpatrzeni w podłogę, albo w oblicze szefa.

To mówię, kiedy Ania bezceremonialnie bierze z biurka klucz i rusza ku drzwiom gabinetu…

Zbudziłem się, zadowolony ze swego konceptu, pewny, że dzieło tam jest.

Dlaczego sen nie pozwolił mi zobaczyć?

 

15 czerwca 2021

Pokolenie tiramisu

 

W tym śnie zachowywałem się jak nastolatek. I chyba byłem studentem.

Wszystko było odmienione, zdaje się, że zmienił się ustrój. Po niezałatwieniu  czegoś na uczelni (teraz funkcjonującej jak urząd rejestrujący dokumenty), poszedłem szukać kolegów. „Są z guru, dzisiaj biesiada” – usłyszałem. Na pytanie gdzie, kolega powiedział, że sam będzie szukał, bo z góry nie wiadomo, dokąd pójdą. „Zawsze szukają lokalu z najlepszym tego dnia jedzeniem.”

Rozpytujemy. Są różne opinie. Idziemy w najprawdopodobniejszym kierunku, prowadzi tam wiele dróg.

Mam mało papierosów, zatrzymuję się przy kiosku. W środku jest sprzedawca, ale nie otwiera, zajęty składaniem gazety. Jedynej (znów ustrój jednopartyjny?). Tytuł – Czerwony Głos Wybrzeża. Już  wiem, dlaczego uniwersytet jest teraz wędrowny.

Idziemy skrótem przez rzekę, trzeba wspiąć się na prawie pionowy brzeg z nadwyrężonego betonu. Kiedy cudem dochodzimy do szczytu, okazuje się, że od drogi oddziela wystająca półka, której nie sforsujemy bez lin. Zsuwamy się, zawracamy, rozdzielamy się.

Idę miłą ulicą, taką tylko dla pieszych. To turystyczna (i dla miejscowych) atrakcja: kwiaciarnie, kawiarnie, księgarnie, butiki. Zachodzę do księgarni, kupuję powieść niemiecko-żydowskiej pisarki. Pamiętam imię autorki – Inga.

Mijana dama zerka na książkę, potem na mnie. To Marlena Dietrich, wprawdzie czarnowłosa, ale na pewno ona.

„Bardzo tę autorkę cenię” – mówi. – A pan też?” Wyjaśniam, dlaczego tak, po czym wypytujemy się o inne swoje preferencje. Kiedy zgodziliśmy się co do kręgu ważnych lektur, pani Marlena powiedziała coś, przy czym się prawie obudziłem:

„Teraz nikt tego nie czyta, to – pokolenie tiramisu, ono szuka czego innego”.

Musiałem się pożegnać. U wlotu do węższej i biedniejszej ulicy czekał na mnie mój tata z nieporęcznym drewnianym meblem, półką, a właściwie ławą z wysokimi ściankami bocznymi (minimalistyczny konfesjonał, pomyślałem potem). Niosłem to coś nie bez trudu. Właściwie było lekkie, ale zaczepiało o otwarte okna, czasem przechodnie nie zdążyli uskoczyć.

Ulica kończyła się ślepo szarym biurowcem. Tam wniosłem przedmiot. Kiedy wskazano miejsce, gdzie miał stać, nagle się rozpadł. Zgubiłem po drodze tę część jednej z pionowych ścianek, która mocowała deskę do siedzenia.

Zawstydzony, zawróciłem szukać zguby. Nie wierzyłem, że się znajdzie. Pewnie już porąbana na szczapy pozwoli biedakom przygotować ciepły posiłek…

Rozglądając się za tą „deską ratunku”, wróciłem do jawy.

 

28 czerwca 2021

Onireski poranne

 

Marta, brązowa labradorka, rzeczniczka wygłodniałych, zaszczekała asertywnie o 6:15: „Jeść!”

Spać! – zamamrotało bezradnie egoistyczne ciało, wstając, by szczekanie ustało. Senność wciąż w nim była, kiedy nakarmiwszy szóstkę (tylko Rumpi zadowala się posiłkiem raz na dobę, w rozsądnej, obiadowej, porze), zalegalizowałem porannego papierosa uprzednim zjedzeniem banana i łykiem kawy. Włączyłem komputer, pomyślałem, że niezupełna przytomność pozwoli mi dokończyć fragment o marcu, ten „dorabiający ideologię” do postu z 25 czerwca, przezwyciężyć wstyd „perorowania na tematy”. Ale, poprawiwszy jedno zdanie, dałem za wygraną, uśpiłem komputer i poszedłem dospać.

Zanim, po godzinie, zbudził mnie dzwonek listonosza („Polecony!”), prześniłem, jakbym przeglądał swój senny repertuar, cztery warianty snów, chyba o wstydzie.

 

Raz

Jestem u fryzjerki-terapeutki. Samo południe. Poza kolejnością, ale że jeszcze nie przyszła osoba zapisana, mistrzyni zaprasza mnie na fotel. Byłem tu niedawno, włosy prawie nie odrosły, powinienem odczekać, bo ma być korelacja między włosami a problemami. Włosy fryzjerki są ciemnorude, lekko kręcone, obfite. W tym samym kolorze są jej obcisłe spodnie. W słońcu cała jej postać pokryta jest złotym pyłem. Ustalamy, co zrobić z włosami. Problemy likwiduje fizjoterapia. Inwersyjna: to pacjent dotyka terapeutki. Już mam dotknąć jej łydek, kiedy salon się zaludnia. Spóźnialski dopytuje, kiedy on. Inni rozsiadają się na fotelach, z zaplecza wychodzą koleżanki mojej fryzjerki. Wszyscy na mnie patrzą…

 

Dwa

Tu, nagle, „zaszła zmiana w scenach mojego widzenia”…Jestem w salonie domu kogoś bliskiego, schodzą się (prawie) znajomi goście. Na jedzenie, ale przede wszystkim na rozmowę: coś mają ustalić. Mogę być pomocny, jeśli znajdę swoje notatki. Powinny leżeć na stojącym w kącie biurku. Nerwowo szukam; zniknęły. Wymykam się bocznymi drzwiami. To drugie wyjście, od razu na zewnątrz. Nigdy tędy nie wychodziłem. Okazuje się, że nie od razu, bo trzeba przejść przez pokój przejściowy schludnie zagospodarowany przez sąsiadów. Waham się…

 

Trzy

Hyc, zmiana sceny. Spaceruję z Rumpim Marszałkowską zmienioną w ogromny deptak i psi wybieg. Słoneczny dzień, psy, ludzie. Spotykam niewidzianego od lat znajomego. Rozmawiamy, najpierw opowiada swoje dzieje on. Kiedy moja kolej, czuję, że nie trzymam uchwytu smyczy: nie ma smyczy, nie ma Rumpiego. Żegnam się i zawracam. Długo nic. Aż wreszcie na pozostawionej psom tramwajowej wysepce jest, konwersuje z o głowę wyższym kolegą. Ale gdzie smycz? Nie ma, komuś się przydała… Ile będzie kosztowała nowa? Czy Rumpi bez smyczy będzie posłuszny i rozważny?

 

Cztery

Pstryk, któraś z ulic prowadzących z górnego na dolny Mokotów. Ciemno. Z bliskim znajomym szukamy przystanku. Jest, w dziwnym miejscu[1], ledwie widoczny. Mamy wspólną część trasy, pojedziemy razem. Ale kiedy nadjeżdża autobus, jestem sam. Wsiadam. Cięcie. Jestem na Powiślu, jest ranek, pada deszcz. Ulicami płyną strumienie przeźroczystej wody, jest jej coraz więcej. Nie muszę wypatrywać studzienki kanalizacyjnej, właśnie koło jednej przechodzę. A z niej wypływa mętna, biaława ciecz. Jeszcze można ją omijać. Nie będę się starał, myślę. I tak dojdzie wszędzie.

 

Dzwonek, psi tercet, podpis i podpis.

I w wątpliwym natchnieniu szybko dopisałem „Marzec 1968”, od „Rozrabia”. Kopiuj, wklej, o nic się nie martw.

 

Nitki jesienne

„Napisz coś.”

 

JK zwykł sprawdzać ślady mojej piktomanii na fb, komentuje, nawet go to bawi, ale konkluzja jest najczęściej ta: napisz coś…

No, nie z posłuszeństwa wyłoni się nowy archipelag mojej fb-grafomanii, tylko, tfu!…, z wewnętrznej potrzeby, z, okropność, twórczego kryzysu, kryzysu tożsamości… Pod dyktat uprzejmie milczącej Muzy.

O czym? Najpierw o sobie, o sobku, statystycznym i niepowtarzalnym.

Statystycznym stałem się wczoraj po spisaniu się w ojczystą powszechność. Wpisałem banały znane biurokracji, rutynowo szukając wartości literackich kwestionariusza. Np. kilka punktów, w których możliwa odpowiedź to „nie chcę o tym mówić”, albo „nie wiem”. Powrócił lekko temat miejsca urodzenia, którym musi być państwo i to to dzisiejsze, jakby mogło się upomnieć o uchodźcę, czy też sugerowało miejsce ekstradycji. Przyznałem się tedy do Ukrainy.

Na ekranie telewizora Elektra. W zakrwawionej białej, więc białoczerwonej koszuli. Założyła sandały. Zapaliła papierosa. Rozmawia z Orestesem. Orest – ukraińskie imię, filmowe, wąsate. Operowy ma pięknie wygoloną czaszkę… Śpiewają forte, fortissimo (ona). On musi uciekać. Jej włosy w nieładzie. Erynie…Muchy…

Meloman, teatroman?

Tak, ale odruchowy, prawie automatyczny, nie nadużywający swoich kompetencji. Ryszard Strauss zagłusza codzienny, śmieszny ból istnienia…

 

Piktomania i poruszenia duszy

 

Piktoman, kompulsywnie wklejam obrazki. Nie całkiem bezmyślnie i z jakąś szansą, że w ich chaosie zarysuje się „coś”.

Co? Może mój metaforyczny quasi-portret, nie figura ciała, tylko – nienaturalistyczna wersja arcimboldowskiego montażu – myśli i uczuć. Kombinacja obsesji, fobii, fascynacji, minoderii… Portret samokrytyczny i kokieteryjny jednocześnie. Albo – obrazkowa mapa (mojego) świata

Czasem obrazek jest (też) po prostu zaczepką: uprzejmością/złośliwością adresowaną do Osób, które do mnie zaglądają. Próbą kontaktu, rozmowy…

Ale często zachowuję dla siebie motywujący wybór obrazu podtekst, nitkę, która zaczepia coś w nim o, nazwę to staroświecko, strunę/struny mej duszy.

Na duszę trzeba zaczekać, mam w ręku nitkę.

 

Sen

Piktomania i poruszenia duszy (2)

 

Po nitce dostajemy się do kłębka nerwów. Kiepski instrument, ale nie ma innego. Wypruta z turkusowej sukni de Pompadour kieruje ku innym sukniom, innym paniom, innym królewskim faworytom. Najpierw zjawia się czerwona suknia E.. Jeśli królową jest dziś opinia, E. jest kandydatką na królewską faworytę. Podziwiam E., lubię nawet jej pastisze pretensjonalnych językowych niechlujstw innej damy, a suknia w dobrym guście.

Skąd nerwowe zainteresowanie sukniami? W duszy garderobie kryje się powód: nieskazitelna „mała czarna” N.. Kolorowe, wielka i duża, miałyby ją przesłonić, pomóc o niej zapomnieć.

Kłębek nerwów nie pozwalał zasnąć i dopiero nad ranem włączyła się łagodząca maszyna sennych marzeń. Och, nie z programem „godząca ze światem idylla”, tylko z turpistycznym luzem, pięknym piekłem rozchełstania i bezsensu.

U mnie w domu goście, tak liczni, że zjawia się nawet E. w swej subtelnej czerwieni. Kogoś szuka i ze mną rozmawia zdawkowo. Niby jestem gospodarzem, ale zamiast pełnić honory domu, wymykam się z T. na nocny spacer – spokojnie podyskutować. Jednak ciekawi, kto jeszcze przyszedł, wracamy. Ciemno, przyćmione czerwonawe światło. Ktoś tańczy, większość gości odpoczywa na kanapach, które sen rozmnożył, by starczyło dla wszystkich. E. drzemie wpół rozebrana.

Wchodzi D., jest ogromna, ma wielki dekolt w brudnobiałej sukni. Ignoruje moje powitanie. „Proszę mi wydrukować” – mówi do posłusznego młodzieńca obok. Pomagam znaleźć drukarkę zaniesioną na strych, który zmienił się w kafkowskie biuro. Jest.

Na piętrach niżej półnagie cytaty z zachodniego malarstwa. E. jest arcydziełem. Podziwiam ją przez chwilę. T. mnie odciąga. Noc, powietrze, filozoficzny dystans.

Budzi mnie szczekanie psa, słońce. Kłębek nerwów rozplątany. Sen zrobił swoje.

………………………

To nieświeży sen przedwczorajszy, trochę już zapomniany i nie dający się dobrze opowiedzieć. Ma w tle pandemiczną tęsknotę za towarzystwem, ambiwalentną u samotnika. A pępek? Chyba z kolczykiem intertekstu, tego z sukniami – smołową i błękitną…

 

Powtórka z niedocenionej rozrywki

 

Moje „onireski” – zapisy snów z minimalnymi komentarzami – mają dużo mniej polubień niż świadectwa mojej piktomanii. A myślę, że „coś w nich jest”, nie tylko subiektywne powikłania. Dlatego, zapisując dziś sen całkiem nowy, postanowiłem przypomnieć niedawny. Może ktoś się skusi.

 

Sen o badaniach terenowych („zwrot graciarniany”)

 

W tym śnie, eks-literaturoznawca, wracam do zawodu. Ktoś finansuje mój udział w nietypowym projekcie badawczym, który umożliwiła pewna wielka współczesna pisarka.

Postanowiła ona uciec od swoich dotychczasowych dokonań, zniknąć i zacząć od nowa. Już ani słowa o tym, co napisała. „Żadnych autokomentarzy, koniec z dopytywaniem się o wszystko we wnikliwych wywiadach. Możecie co najwyżej poszperać w moim porzuconym na zawsze domu,  poszukać w tej graciarni kluczy do tego, co tam pisałam.”

Jestem na miejscu pierwszy. Zostawiam bagaż i psy w kwaterze wynajętej u chłopa po drugiej stronie szosy. Przechodzę na pasach, zatrzymując samochody włączeniem przycisku zmieniającego światła, wspinam się na niewielkie wzniesienie. Tam, z widokiem na „trasę szybkiego ruchu”, wieś po jej drugiej stronie i rzekę w dole, stoi duży parterowy dom, teraz wraz z duchem swojej eks-mieszkanki obiekt badań. „Zwrot graciarniany”, mruczę pod nosem, ale chcę pracować rzetelnie.

Drzwi otwarte. Przez przedpokój wchodzę od razu do rozpoznawalnego, nie raz fotografowanego gabinetu pisarki. Wielkie, trochę pokraczne, biurko z kilkunastoma różnej wielkości szufladami. Dziwnie mało książek, dwieście na oko. „Tylko te, które wykorzystywała: da się ogarnąć” – myślę. Wysuwam pierwszą z brzegu szufladę, a tam karty katalogowe i na niektórych notatka o użyciu w tym, czy innym utworze. „To przyspieszy robotę” – mówię sobie. Pakuję fiszki do teczki: prawo pierwszeństwa. Wychodzę niezauważony.

Przed furtką czeka na mnie Rumpi. Ktoś musiał bezmyślnie wypuścić psy, przyzwyczajone do chodzenia na smyczy, bez której są tylko w domu, albo bardzo z dala od szosy. „Mądry Rumpi! Zaczekał na zielone światło…” – przemawiam, żeby się uspokoić, i rozglądam się za labradorkami.

Są, po drugiej stronie szosy. „Nie wybiegnijcie!” – zaklinam bezgłośnie. Poskutkowało.

Psi obiad. Spacer.

Wracam do willi pisarki. Teraz jest w niej kilka osób, urzędnicy z gminy.

„Było niezamknięte. To pana sprawka?” – pyta jeden.

Tłumaczę się, że nie miałem klucza, a on pokazuje mi na ekraniku telefonu „mapę zagrożeń kradzieżą”. Jesteśmy w czerwonej strefie. Klucz musi się znaleźć.

Szukają w dużym pokoju na lewo. Niby salon, jednak meble ustawione chaotycznie, jakby przewidziano kilka wariantów. Znaleźli dla mnie klucz, ale mnie pochłania znalezisko.

W kącie stoi stół bilardowy.

Olśnienie: to nie tylko metaforyczny model fabularnych rozstrzygnięć, to warsztat autorki, o której powieściach ktoś napisał esej „Fabuła jako klinamen”…

Zapominam o reszcie, idę zaczerpnąć świeżego powietrza. Na drodze reporter z wielką kamerą na statywie. Poluje na okazję.

Z naprzeciwka pewnym krokiem idzie N.. Też na pewno prowadzić badania. Ma na sobie czarną koronkową suknię, z przodu krótszą, ledwie zakrywającą kolana, z tyłu dłuższą. Fotoreporter pstryka, N. nie zwraca na niego uwagi.

Chcę się przywitać, ale N. nie patrzy na mnie.

Reporter w zachwycie, robi zbliżenia. Oko kamery przesuwa się w dół, na nogi N..

„Takie nogi to skarb!” – mówi głośno. Obraca kamerę, bo N. właśnie go mija, wciąż zapatrzona w coś tylko jej znanego.

Ujęcia od tyłu. Z każdym pstryknięciem suknia robi się krótsza: prawie ryzykowna mini, kiedy fotografowana znika za zakrętem.

No tak, nie zajrzałem do szafy… Co zostawiła? Stroje-instrukcje, tropy…

Padną łupem N.. Rozdziału „Klucze westymentarne” w moim opracowaniu zabraknie. Pewnie też wypyta kucharkę…

Ale ze mnie gapa! Mam tylko bibliotekę i bilard.

 

30 września 2021

Sen grubymi nićmi szyty

 

Tak go nazwałem, bo powstał z brutalnie zestawionych rozmaitych „resztek dziennych’ i, a jakże, n-tej wersji mego erotycznego fantazmatu. Ale ta brutalność przydała się w „pracy snu”, zmuszonej do nierutynowej pomysłowości.

Pierwszą resztką podlegającą obróbce był odmieniony parking na ul. Bonifacego, ten przylegający do cmentarza. Przechodzę tamtędy z Rumpim, albo z labradorkami: parking, jak parking. A wczoraj nie parking, a kamping! Rząd kamperów i dwa jasno oświetlone mieszkalne autobusy…

Myśl (dzienna), kiedy jeszcze nie wiedziałem, że to baza ekipy filmowej: uciekli z (zagraconych) mieszkań, biwakują, gdzie chcą, mają niewiele rzeczy (wszystkie potrzebne do życia). Podczas nocnego spaceru widok potrójnej przebieralni na platformie i jedna podsłuchana kwestia („Nie mogę trzymać kostiumów w kamperze”) naprowadziły na właściwy trop. Kręcą film w pobliżu.

We śnie będę intruzem na planie filmowym.

Druga resztka była z innej parafii. Pomysł telewizji opartej na nanotechnologii neuronalnej wziął się z chińskiej powieści sci-fi, której słuchamy z synem w odcinkach przy podwieczorku.

Niektóre inne resztki miały charakter, by tak rzec, negatywny: ucieczki z zagraconego domu, od kotów i psów, gdzieś w nieznane. Coś było echem wklejanych obrazków (chyba kobieca twarz z profilu).

Sen zaczął się od wędrówki zmierzchem po nieznanej okolicy, jakby na granicy miasta. Kiedy zatęskniłem za jakimś towarzystwem, po chwili się znalazło: na ustawionych w kręgu ławkach siedziały po trzy albo cztery osoby, patrzyły w centralnie ustawione źródło łagodnego światła. Przysiadłem na wolnym miejscu i zapatrzyłem się w blondynkę dwie ławki dalej. Miała twarz zwróconą ku mnie, ale spojrzenie jej spuszczonych oczu nie docierało do mnie. Patrzyła na nie wiadomo co pomiędzy nami. To była Kinga Preis w lirycznym wcieleniu, szczupła, poważna, tylko z zapowiedzią uśmiechu. Kiedy zwolniło się miejsce obok niej, usiadłem, teraz wpatrzony w jej profil, w śliczny, jakby zafrasowany nosek.

Poczułem krótkie, kontrolujące, spojrzenie mężczyzny, którego od innych zdawała się odróżniać jakaś władcza koncentracja. Usłyszałem też, o czym mówią sąsiedzi. I w końcu zrozumiałem, o co tu chodzi.

To było telewizyjne show, konkurs piosenek przy ognisku. Gatunek zgrzebny, prawie archaiczny, ale realizowany z użyciem najnowszej technologii. Bez kamer, reflektorów, scenografii. Wszystko rejestrował mózg reżysera, by natychmiast przekazać do zsynchronizowanej obróbki (w niej dołączano efekty specjalne, np. płonące ognisko), po której spektakl trafiał do widzów. „Występ” artysty liczył się tylko na poziomie zdarzeń neuronalnych, wprawni umieli działać (śpiewać, poruszać się) w swoich mózgach bez zewnętrznych tego przejawów. Taki mentalny impuls uruchamiał awatara na, tradycyjnie mówiąc, ekranie. (Tradycjonaliści wciąż gapili się na wielkie ekrany telewizorów, innym wystarczał odbiornik wielkości piega, przyklejany, taka moda, na nosie, by komunikat realizował się bezpośrednio w mózgach).

Nie miałem odbiornika, anty-medialny sierota. Ale też nie interesował mnie konkurs, tylko Kinga.

Już występowała, teraz czekała na werdykt. „Wygrasz, na pewno!” – szepnąłem energicznie. Nie słyszałem ogłoszenia wyników, pochłonięty perspektywą odprowadzania mojej Pięknej, jak najdłuższego sam na sam.

Ale spacer trwał krótko. „Tutaj mieszkam” – powiedziała, kiedy stanęliśmy przed dużą bramą jakiegoś pomieszczenia (sklepu?, garażu?). „To moja córka” – dodała, bo podeszła do nas rezolutna pannica i pytająco spojrzała na mnie. I na koniec: „Idź już, jestem zmęczona.”

Ostatnią moją kwestią było, niby skierowane do córki, ale z nadzieją, że matka usłyszy: „Zakochałem się w twojej mamie”.

„To nietrudne” – brzmiała odpowiedź.

Potem jeszcze snułem się po mieście, coraz bardziej podobnym do Krosna sprzed lat. U Jaźwieckiego wziąłem na kredyt papierosy (nie miałem przy sobie pieniędzy).

Zbudziłem  się i, horrendum, na czczo zapaliłem.

 

Inny sen

 

Wczorajszy sen był o mnie hipotetycznym, umieszczonym w rzeczywistości paralelnej, takiej w trybie „co mogłoby być, gdyby…”. Oczywiście kontrfaktyczny, był też niejasno retrospektywny: być może przedstawiał moje sześćdziesiąte urodziny.

Jestem w nim uznanym, choć problematycznym i zdziwaczałym, badaczem, wciąż literaturoznawcą, ale mieszkam, sam, jak prawdziwy ekspert: willa w ogrodzie, wielka pracownia, pewnie dzieło wziętego architekta wnętrz. Na środku okrągły niezbyt wysoki stół, drugi, niższy, na osiem osób, kryje się za bufetem-lodówką z gładkiego, matowego metalu. Dwoje drzwi wejściowych: dla gości i prywatne.  Szklane drzwi na taras naprzeciw.

Czekam przed wejściem na gości, roztargniony i obojętny. Prowadzę do szatni, pomagam zdjąć płaszcz, odbieram prezent, zawsze dwa pakieciki, większy i mniejszy – książka i coś. Pierwsza zjawia się charyzmatyczna profesor J., ale niedługo czeka na młodsze koleżanki. Rozsiadają się przy okrągłym stole: improwizowane seminarium. Na kwadratowym stole będzie jakieś śniadanie dla chętnych, jeśli w metalowym zasobniku są potrawy. Tym zajmie się mój syn i zarazem asystent. Przygotował poczęstunek: w szafie rzędy pojemniczków z nie wiadomo czym.

Kiedy jednak zaczyna rozkładać, wchodzi energicznie I.. „Gdzie jest ten tekst?” – pyta syna, a ten grzebie w wielkim prostokątnym pudle pod ścianą. I. niecierpliwi się.

Wtedy słyszę rozpaczliwe szczekanie psa. Zamknięty na tarasie?

Podchodzę do tarasowych drzwi, ale głos dobiega nie zza nich, tylko ze szklanej szafki w rogu. Jak się tam zamknął? – myślę. Otwieram drzwiczki. Szczeka, głosem Rumpiego, dziwna istota: ciałko nietoperza z przeźroczystymi skrzydłami wielkiej ćmy. Skrzydła oblepione jakby miodem kleją się do tylnej ścianki. Próbuję oderwać. To nie miód, tylko jakiś neutralny żel. Stworzonko cicho obraca się w moją stronę.

Szczekanie przenosi się na taras. Tam jest prawdziwy, niezmieniony Rumpi. A ćmo-nietoperz?

Moje alter-ego?, Nie! To jestem ja, a figurant, u którego zjawili się goście, moim awatarem, akceptowalną wersją, taką „dla ludzi”…

Goście niczego nie zauważyli. Seminarium trwa. I. wychodzi ze znalezionym wydrukiem. Sadzam figuranta przy kwadratowym stole. Jest tam teraz siedmioro gości i gospodarz.

Mnie nikt nie widzi.

 

18 sierpnia 2023

Przedpremiera

 

Jestem początkującym twórcą: awangardowe kino autorskie, śmiałość artystyczna przy niskim budżecie. Zaprosiłem N., by przed ewentualną premierą obejrzała i (d)oceniła nowy film.

Siadamy obok siebie w ciemnej salce, ona patrzy na ekran, ja na nią – badam reakcję.

Film w jednym ujęciu przedstawia kolana dwojga widzów oglądających w prawie ciemnej sali domyślny film-horror.

Czarne i szare spodnie. Pomiędzy nimi siedzi wciśnięty, trochę jaśniejszy, duży szary pies, który nagle, ale właściwie stopniowo, wgryza się w ściskające go ludzkie nogi. Szare cielsko rośnie, zaraz wyleje się z ekranu…

I wtedy pojawia się ręka, która powstrzymuje bestię, ratuje nogi-spodnie.

N. się uśmiecha. „To tylko film – wiem” – szepce.

Całuję jej policzek na znak wdzięczności.

 

Kaptur

 

W obcym mieście, mijana przez obojętnych przechodniów, przechadza się piękna kobieta w białej sukni, niezwykłej, bo z tyłu ma duży kaptur.

Wiem, kto to. Wielbiłem ją, z daleka, jako wcieloną poezję.

A teraz jest obok, o krok.

No i robię ten krok. Dama patrzy na mnie, rozumiejąc, co czuję.

Po chwili głowy wielbiciela i wielbionej są pod kapturem, kolistą zasłoną oddzielającą od świata i, paradoksalnie, włączającą w świat.

Ale teraz całym światem jest Ona.

Kontynent jej policzka…

 


[1] Był po lewej stronie dwukierunkowej ulicy.