1
Antoni kokietował nieszczęściem. A skarżyć miał się na co. Pół roku temu wszczepiono mu symulator i potem jakoś nie udawało mu się wyjść ze szpitala. Ciągle coś szwankowało, a to tętno powyżej 150 na minutę, a to zapalenie płuc. – Rozpadam się – jęczał. Ale tylko przed żoną. Szczupła, o postawie charakterystycznej dla byłej tancerki, bywała u niego dwa razy dziennie. – Nic nie mów! Na chuj mi te pocieszenia! Przecież wiesz kurwa, że zdechnę! A potem wyznawał jej miłość. Wokół jego łóżka zbierali się przyjaciele: muzyk z Niemiec, drugi ze Szwecji. Wtedy brylował, przekuwając cierpienie w bonmoty.
Antoni zaprzyjaźnił się z Leszkiem z miejscówki pod oknem. Zwierzał mu się jak obcemu – bez obawy o konsekwencje. Streścił swoje życie znanego tekściarza i wykpiwał żonę, która grosze zarabia, choć tak się stara. Leszek stawiał go do pionu – że dużo w życiu osiągnął, że ma sobie darować kaprysy i dbać o mir domowy.
Leszka nikt nie odwiedzał. Żona też leżała w jakimś szpitalu, a córka daleko w Irlandii. Leszek mówił wolno, z namysłem jak autodydakta, który każdą myśl dokładnie przeżuje, by być pewnym, że się nie pomyli. Nie wstydził się wielkich prawd w stylu Coelha. Nie wstydził się również rozmów o wypróżnieniu, a idąc do łazienki informował figlarnie, że na dłuższe posiedzenie.
Antoni trafił na SINK (salę intensywnego nadzoru kardiologicznego), Leszek poszedł do domu.
2
Miejscówkę pod oknem zajął Albert, czterdziestoparoletni o owadziej figurze: potężnych barach, cieniutkich nóżkach i olbrzymim brzuchu. Jego rozrusznik coś za bardzo stymulował serce, co niepokoiło lekarzy. Zamiast grzecznie leżeć, Albert raz po raz wypuszczał się na papierosa i do sklepu, skąd targał torby jedzenia. W nocy budził się i jadł, nie, przepraszam, pożerał cukierki głośno, szeleszcząc papierkami. Oczywiście miał cukrzycę, jak wszyscy. Miał też piękny głęboki głos. Pewnego popołudnia tym głębokim głosem dokonał coming outu.
Weźmy Szwecję… wiecie co robią w Szwecji? Zadał pytanie retoryczne. W Szwecji ogrzewają domy ciałami spalanymi w krematoriach. Słów brak… Ta ich Europa z genderem, pederastią i mordowaniem nienarodzonych szarga katolickie wartości. Świat się stoczył i nie wiadomo, co dalej. Je wierzę w dobro i zło. I czuję, tu, na ziemi rękę szatana. To on tu rządzi! To jego dzieło!
Tropiciel szatana, wbrew zdaniu lekarzy, na własną prośbę wyszedł do domu. Bóg z nim.
3
Łóżko pod oknem miało szczęście do ekscentryków. Wiesław, następny w kolejce, zaledwie siedemdziesięcioletni wyglądał tak źle, że dawano mu lat co najmniej osiemdziesiąt. Leżał rozwalony, obnażając połcie tłustego cielska. Brakowało mu zębów, więc trudno było zrozumieć, co mówi. Nie, żeby mówił do rzeczy. Na coś się skarżył, z kimś rozmawiał, pytał o dzień i godzinę. W dzień spał, chrapiąc donośnie, w nocy buszował. Wyciągał szuflady, jadł, rzucał butelkami z wodą mineralną. Czasami leżał i kwilił. Miał wyjść do domu, zalecano mu ruch, ale on wolał walić kupę do basenu niż skorzystać z łazienki. Perspektywa opuszczenia szpitala wprawiała go w popłoch: – Kto się będzie mną zajmował? No kto? – rzucał w przestrzeń. Po czym oskarżył innych pacjentów o kradzież dwustu złotych. I jak on teraz, gdy nie ma pieniędzy, wróci do domu? Jak rozpuszczone dziecko oczekiwał, że wystarczy skłamać, by świat dostosował się do jego woli.
A jednak mu się udało. Przyszły po niego wnuki: Ania – kasjerka i Maciek – goniec. Okrąglutcy, opiekuńczy. Przeprosili za pomówienia i wybryki dziadka, umyli go, spakowali, utulili i powieźli do domu. Ten to ma szczęście!
4
Na miejsce Antoniego z SINK-u przeniesiono pana Franciszka. Nikomu nie przyszłoby na myśl zwracać się do niego po imieniu. Nie tylko dlatego, że był przedwojennym 95-letnim dinozaurem. Jego serce zniosło dwa zawały, wstawienie dwudziestu bajpasów. Ciało wychudło, skurczyło się, ale oczy pozostały bystre, a wola silna. Pan Franciszek nigdy nie podnosił głosu. Gdy pielęgniarka się spóźniała, a zupy nie mógł sam zjeść, rozkładał ręce pokazując „no trudno”. Jakby życie było żartem wolnym od gniewu i od złudzeń. Jak przystało na byłego krytyka literackiego cały dzień czytał. Obiad przynosiły bratanice, koło sześćdziesiątki, szczupłe, cienkie w pęcinie. Relacjonowały podniesionym głosem, bo pan Franciszek trochę niedosłyszał, ostatnie newsy: o wygaśnięciu głodówki lekarzy, o sytuacji w Katalonii. Gdy chciały zadbać o prywatność przechodziły na angielski albo na francuski. W prawdziwym świecie trwały przygotowania do zimy, w domu należało przeczyścić rynny, zamówić opał. Pan Franciszek szykując się do wyjścia wydawał telefoniczne dyspozycje, zawsze uprzejmie, z dystansem. Wywożony na wózku uchylił kapelusza, mówiąc „żegnam państwa”.
5
Z tymi i innymi starszymi panami leżałam na oddziale kardiologii nieinwazyjnej, w pokoju, który męskość i żeńskość redukował do roli przypadku, wymagającego łóżka z kardiomoniorem. Nie skarżyłam się na niespotykaną w szpitalach koedukacyjność. Wprost przeciwnie, podglądałam, podsłuchiwałam. Wspólnotę czułam wyłącznie z panem Franciszkiem. Resztę obserwowałam jak okazy w akwarium. Czy byłam niesprawiedliwa? Nie wiem. Być może mikroświat szpitala pogłębia wady i zalety każdego z nas. Być może strach i poczucie bezradności z niektórych wyciągają co najgorsze. A co wyciągnęły ze mnie?
Oparta o ścianę, z laptopem na brzuchu, szprycowałam się cały dzień serialami francuskimi na zmianę z izraelskimi. Pod lewą pachą tkwił dostarczony przez mamę olbrzymi słój z sałatą – nabierałam widelcem, nim doniosłam do ust winegret zdążył uświnić podkoszulek. Ale co tam! Obżarta sałatą, przerzucałam się na pestki słonecznika, których resztki następnego dnia salowy pan Marek wymiatał spod łóżka dziwiąc się obfitości żniwa.
Nie ma co, wyszła ze mnie fleja. Może też i jakieś inne robaki, ale o to trzeba pytać Antoniego albo Leszka, bo człowiek na własne przywary ślepawy.