Krzysztof Zabłocki


CZAS

Podszepty queerowej pamięci


 

Uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie…

(Annie ErnauxLata”)

 

Winieneś stać się tym, kim jesteś…

(NietzscheWiedza radosna”)

 

(…) Amor fati: że nie żąda się nic innego, ni wprzód, ni wstecz…

(NietzscheEcce Homo”)

***

Disclaimer:

Wszelkie podobieństwo do realnej rzeczywistości i realnych osób jest czysto przypadkowe… (Z up. Pierre Menard, autor Don Kichota)

***

0

(Krótki?) (paranaukowy?) wstęp – osadzający w kontekście, w sumie redundantny (czyli dla chętnych)… dopiero od numeru jeden powinno być nieco mięsa (jak w sklepach mięsnych dla gejów w dzielnicy Cruz we Frisco, co relacjonował pewien młody i ładny pisowski sekretarz stanu…).

 

W pierwotnym zamyśle miał to być krótki tekst naukowy, no, paranaukowy, do książki (para?)naukowej o elgiebetach za Peerelu… Ale pozostałych autorów ponoć straumatyzował koronawirus, więc wiele nie nadesłali, zaś redaktorka uleciała do Oksfordu…

Pamięta, jak to za Peerelu mawiała czasem dziatwa szkolna, gdy odwoływano szkolną zabawę czy wyjście do kina na adaptację nudnej lektury (panie od polskiego szły uczniom na rękę, a bryków internetowych wtedy jeszcze nie było): sjewodnia kancjerta nie budiet, Iwan nasral w fartiepian, Kolja napisal w harmoszku….

I pomyślał, że może to i dobrze…

Bo otóż od zawsze miał problem z tak zwaną „naukowością” w kontekście nauk społecznych czy kulturoznawczych – zgrabne, „naukowe” wizje, konkluzje i uogólnienia nie całkiem odzwierciedlały jego osobiste odczucia albo były jakąś strukturą „obok”, w którą własne przeżycia, doświadczenia i przemyślenia niekoniecznie dawały się wpasować. Ale może to po prostu syndrom poznawczej paralaksy albo kwestia postrzegania cząstkowego, a nie z szerszej perspektywy („podstawowy błąd atrybucji”?) – tak czy owak, gdy zagłębia się w swoich wspomnieniach ma przed oczami duszy rozmigotaną, kalejdoskopową mozaikę, która jak gdyby wymykała się wszelkim uogólnieniom. I pomyślał, że chyba najlepszym sposobem oddania tych bardziej osobistych i niekoniecznie uporządkowanych doznań byłoby podpięcie się pod pewną literacką formułę, którą pięćdziesiąt lat temu zastosował amerykański grafik i pisarz Joe Brainard w swojej książce „I Remember”,  a którą kilka lat później wykorzystał Georges Perec w „Je me souviens”. Choć z początku to książeczka pisarza francuskiego zdobyła większy rozgłos z uwagi na rangę jej autora i dopiero ona zwróciła uwagę na jej amerykański pierwowzór. Perec (1936-1982) w kilkuset ponumerowanych zdaniach bądź krótkich akapitach wspomina rozmaite fakty, drobiazgi i niuanse z życia Paryża lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, które pamiętać mogą także inni, natomiast wspomnienia Brainarda (1942-1994) to nieco dłuższe akapity i dotyczą bardziej jego własnego życia, składając się na swego rodzaju gejowski Bildungsroman. W obu wypadkach każde wspomnienie zaczyna się od słów „I remember” bądź Je me souviens, co oddać można w różny sposób: fragment wspomnień Pereca, które w 1996 roku przełożył dla monograficznego numeru Literatury na świecie zatytułował „Pamiętam…”, natomiast cała książeczka miała później tytuł „Pamiętam że” (to „że”, i w dodatku bez poprzedzającego przecinka, inspirowane chyba tytułem prawicowego tygodnika Uważam Rze, było pomysłem zaprzyjaźnionego wydawcy Pio Kalińskiego, ale uznał, że ma to wdzięk!), natomiast tytuł książki Brainarda zachował w oryginale (tyle że zgodnie z regułami polskich tytułów „I Remember „zamienione zostało na  „I remember”) i spotkał się nawet z zarzutem, że „nie chciało mi się” przełożyć tytułu.

Obie książki miały w polskiej wersji niemało recenzji i były też omawiane w radiowych i telewizyjnych literackich programach. Co więcej, dostarczyły bodźca rozmaitym „polskim” wspomnieniom w tejże stylistyce – w tym „teatralnym” profesora „Big Zbiga” Majchrowskiego, zamieszczonym w Dialogu, czy bardziej osobistym, filozofująco-egzystencjalnym Tadeusza Komendanta (skądinąd także naukowca) w Twórczości.

Doda jeszcze, że zanim obie te książki ukazały się po polsku, wykorzystał ich formułę w swoich własnych wspomnieniach z PRL-owskiej młodości opublikowanych jako „Przypominam sobie…”, a kilkanaście lat później w całkiem innych, zatytułowanych „Pamiętam że/jak/gdy…”… Pierwsze były bardziej Perekowskie, natomiast te drugie bardziej osobiste i raczej w „pedalskich” klimatach Brainarda, co wpisywało się w kontekst cudownego, choć już niestety uśpionego portalu homiki.

Teraz ponownie otwiera swój kranik pamięci, nawiązując po części do opublikowanych już w różnych miejscach wspomnień „homiczych” bądź „translatorskich”, rozszerzając je i powiązując z innymi wątkami „życiorysu”, i wiedząc, że nie uda mu się ich połączyć w linearną, koherentną całość; no więc cóż lepszego, jak mądrość akapitów: podpisuje się, „teraz i zawsze”, pod słowami Susan Sontag, że

forma fragmentu ma bardzo doniosłą funkcję – wskazuje na luki, przestrzenie i ciszę pomiędzy zjawiskami. (…) Odwołuje się do mnóstwa zjawisk, dzięki czemu pozwala czynić aluzje i komentować różne rzeczy bez konieczności wyjaśniania każdej z nich. (…) My jednak wiemy wiele i jesteśmy świadomi możliwości spojrzenia z wielu perspektyw – użycie fragmentu jest jedną z metod, by to podkreślić.

Nie czuję się dobrze w formie eseju o liniowej argumentacji. Mam wrażenie, że muszę wówczas układać rzeczy w porządku, w którym pierwotnie nie występowały, ponieważ mój umysł wykonuje przeskoki, a rozumowanie przypomina raczej szprychy w kole roweru niż ogniwa łańcucha (Sontag 2014: 68).

 

***

 

A tak w ogóle, to teraz jest już bardziej kran niż kranik, i ten strumień stopniowo staje się coraz intensywniejszy, a jednocześnie coraz bardziej nierównomierny, nasila się i momentami zanika, a woda jest to zimna, to gorąca – jednym słowem hydraulika siada, przydałby się jakiś remont, ale wpuścić „fachowców” do domu – wiadomo…

 

Ale nie dość, że te akapity, to jeszcze niejednorodność, hybryda (jakże to modne obecnie słowo), a także zmiany reguł gry w trakcie, bo oprócz Brainarda czy Pereca kolejni patroni, no choćby Annie Ernaux czy nadwiślańsko-nadwełtawski Mariusz Szczygieł. Bo przecież nie ma niczego bez przykucnięcia na ramionach poprzedników (niekiedy „gigantów”), no Nie ma. I – co za niespójność – Paul Auster, a także Brytyjczycy Martin Amis czy Ian McEwan; zwłaszcza do McEwana nawiąże dalej w tekście, bo proza Iana orgazmicznie zniewala bogactwem zapisanych odczuć i emocji, swoją krystaliczną (niekiedy) prawdą, a zrazem po prostu obezwładnia swoją (programową?) prostodusznością. Tak, prostoduszności autorowi, co pamięta, z pewnością nie brak.

Heureux et bénis les pauvres en esprit, car le royaume des cieux est à eux. (Mt 5,3)

Jedynie w wersji francuskiej, dzięki wieloznaczności słowa esprit, ten przekaz staje się jasny.

 

1

Pamięta, jak po raz pierwszy napotkał słowo „homoseksualizm”. Było to w 1965 roku w New Delhi, stolicy Indii, na ogromnym odkrytym basenie przy miasteczku ambasady radzieckiej, dostępnym także dla osób z innych krajów „obozu” (był to bez wątpienia najlepszy wówczas basen w stolicy Indii). Na basen pojechał z mamą. Był wtedy uczniem St. Columba’s High School, szkoły irlandzko-jezuickiej kongregacji Christian Brothers (w krajach takich jak  multireligijne Indie z nauką religii sensu stricto jedynie dla Catholic boys; choć tak zwani Catholic boys stanowili mniejszość, a reszta miała rodzaj ekumenicznych „nauk moralnych” zamiast sensu stricto „religii”; takie szkoły w byłych koloniach i dominiach miały najlepszy poziom i chodziły do nich dzieci na przykład z placówek polskich, „najweselszego baraku w obozie”, ale nie z pozostałych „krajów socjalistycznych”, nie wspominając, rzecz jasna, o USSR; do szkoły tej uczęszczali między innymi synowie kolejnych indyjskich premierów) i był siłą rzeczy odcięty od uświadamiającej gadki krajowych rówieśników. Mama siedziała wraz z innymi kwoczymi mamami przy jednym ze stoliczków wokół basenowej płyty, opalając się, czytając pisma, rozmawiając. Podczas obowiązkowego drugiego śniadania przeczytał na pierwszej stronie anglojęzycznego dziennika The Statesman krótką relację z londyńskiej Izby Gmin, gdzie toczyła się wówczas debata na temat homoseksualizmu. „Witrioliczny” atak na zwolenników depenalizacji aktów homoseksualnych („depenalizacja” to słowo współczesne, wówczas pojawiało się chyba określenie „legalizacja”) przypuścił Quentin Hogg, jeden z ówczesnych liderów Partii Konserwatywnej. Zapytał mamy, co to jest homoseksualizm: usłyszał, że to coś tak okropnego, że mama nie może mu teraz powiedzieć, dowie się, jak będzie starszy. Co znaczy słowo „witrioliczny”, wydedukował sam. Zawsze miał dryg do języków.

 

2

Pamięta, jak wtedy w Indiach intensywnie bawił się w doktora i „starożytną szkołę” (rzecz jasna z obowiązkową chłostą na gołą pupę) z rówieśnikami polskimi, choć także z innych krajów. Najczęściej był to szkolny kolega, ładny, delikatny chłopiec, który obecnie jest łysawym, żonatym, dzieciatym i wnuczatym (choć nadal świetnie wygląda) egipskim miliarderem. Pamięta ich maksymalistyczne erekcje, które nie chciały ustąpić jeszcze długo po opuszczeniu „sekretnego” pokoju zabaw, a de facto rzadko używanej pakamery, i bał się, że te wybrzuszenia w krótkich spodniach zobaczy mama. Bo przecież wiedział, że to coś złego, no i wstyd. Pamięta, jak przechwalali się swymi wyimaginowanymi girlfriendami, bo te nagie „tortury” miały być niejako w intencji ich wyimaginowanych „obiektów miłości”.

 

3

Pamięta, jak z kolegami z klasy – wspomnianym Egipcjaninem oraz Nowozelandczykiem – w jakimś delhijskim sklepiku ze wszystkim, co możliwe (ta wspaniała hinduska tradycja została z wielkim sukcesem przeniesiona do byłej kolonialnej metropolii: bez małych indyjskich przybytków „ze wszystkim” otwartymi niemal na okrągło, Londyn padłby z głodu i alkoholowego pragnienia) natrafił na amerykańskie pisemko naturystyczne; nie mogli się nadziwić, że na zamieszczonych w nim fotografiach wszyscy – mężczyźni, kobiety, chłopcy – byli tak zupełnie nago. Było w tym coś jakby ośmieszającego, a może degradującego. A jednocześnie ogromnie nęcącego.

 

4

Pamięta, jak pod koniec indyjskiego etapu spędził dwa miesiące (w celach językowych) na radzieckich półkoloniach we wspomnianym powyżej przyambasadzkim miasteczku. Pamięta, że został pionierem (już nie kwalifikował się wiekowo do aktiabriaty, czyli „dzieci Wielkiego Października”). Pamięta, jak w przebieralni przy basenie jeden z radzieckich pionierów pokazał – na prośbę kolegów – swaju dyrku czyli swoją dziurkę. Pamięta, że dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że przylegające do siebie pośladki skrywają ową dziurkę – do tamtej pory podświadomie zakładał, że między pośladkami jest coś w rodzaju podłużnej szczeliny. Wspominał to odkrycie także Joe Brainard, choć bardziej w powiązaniu z defekacją. Pamięta, jak inny pionier podczas obowiązkowego poobiedniego „snu” prezentował „współśpiącym” rozmaite ciekawostki swojego ciała, a kulminacją był mały masturbacyjny show; pamięta, że to radzieccy pionierzy wprowadzili go głębiej w te podniecające sfery życia (i wszystko, co było nielzja), a także nauczyli go gry w szachy. Pamięta, że odtąd zawsze lubił Rosjan i język rosyjski, ba, stał się prawdziwym internacjonalistą. To, co zdarzyło się ponad pięćdziesiąt lat później, to już inna planeta.

 

5

Pamięta, jak po powrocie z Indii tata powiedział mamie, że spotkał na mieście pana Janka, którego to spotkanie lekko zawstydziło, i który – jak zawsze – był bardzo schludnie ubrany. Pan Janek był w Indiach kierowcą w polskiej ambasadzie. Czasem wracał do domu (do żony i dzieci) nad ranem. Miał opinię strasznego kobieciarza, mówiono, że chodzi do klubu sikhów na dziewczynki. Później okazało się, że owszem, chodził do klubu sikhów, ale na chłopców. Po Indiach wysłano go do Paryża i owo miasto doprowadziło pana Janka do pełnej rozwiązłości i dekonspiracji. Stracił atrakcyjną pracę w służbie zagranicznej. A tego swojego zboczenia nauczył się wcześniej od artystów, gdy pracował jako kierowca w Estradzie. Był zawsze taki schludny i kulturalny; tych cech można było się od niego uczyć. Tak mówiła mama. Pamięta również, że kierowcami żółtoczarnych delhijskich taksówek byli z reguły sikhowie, a obok nich na przednim siedzeniu siedział niekiedy młody chłopak, wręcz „siczek”, często jeszcze nie w „dorosłym” turbanie, ale z kokiem nieścinanych zgodnie z zaleceniami religii włosów, umiejscowionym na czubku głowy i obwiązanym białą chusteczką. Mama z niejakim niesmakiem mówiła, że w takim przypadku nigdy do taksówki nie wsiada.

 

6

Pamięta, jak po powrocie do Polski znalazł w drugim rzędzie na wysokiej półce regału kilka anglojęzycznych książek typu „How…” na temat seksu. Były to książki taty. W jednej z nich (wydanej w Anglii jeszcze w czasie wojny, tata służył na Wyspach u generała Maczka) przeczytał, że homoseksualizm to grzech śmiertelny. Postanowił, że nigdy nie zostanie homoseksualistą. Przeczytał także, że homoseksualiści są uzdolnieni we wszystkich dziedzinach sztuki – czy to jako malarze, czy inni artyści plastyczni, czy to pisarze, tancerze baletu, czy nawet jako kucharze, czyli artyści kulinarni. I że autor lubił homoseksualistów pomimo ich zboczenia; ta konstatacja nieco go uspokoiła, że jakby co, to nie musi być aż tak źle. Zawsze chciał być lubiany.

 

7

Pamięta, jak kilka lat później w Londynie przeczytał słynną w początkach lat siedemdziesiątych żółtą książeczkę „Everything You Always Wanted to Know About Sex* (*But Were Afraid to Ask)” niejakiego Davida Reubena, M.D. (czyli „doktora medycyny”). Przeczytał tam, że homoseksualiści nie są zdolni do głębszych uczuć i że lubią wkładać sobie do odbytu szklanki, a nawet żarówki. O tych żarówkach przeczytał także po latach w książce Reinaldo Arenasa, w której w wydaniu angielskim (ale nie w polskim) uwieczniona została pewna seksualna przygoda polskiego wieszcza Gombrowicza. Pamięta, jak pomyślał, że z tymi żarówkami to jednak niefajne i niebezpieczne dla zdrowia przegięcie, i że on przecież nie jest homoseksualistą i nigdy nim nie zostanie.

 

8

Pamięta, że jako nastolatek nie mógł stanąć nago pod nieosłoniętym prysznicem na basenie, gdyż natychmiast skutkowało to erekcją. Zazdrościł kolegom, którzy nie mieli takich reakcji. Pamięta jednak, jak w Indiach podniecało go, gdy nieraz chodził rozebrany po basenowej szatni, mimo jednoczesnego zażenowania swoim wyrazistym wzwodem. Ale było to jeszcze w pierwszym okresie, gdy były to grzechy dzieciństwa. Pamięta, że dziwił go wygląd niektórych męskich członków; dopiero później uświadomił sobie, że były to fallusy obrzezane.

 

9

Pamięta obcisłą modę wczesnych lat siedemdziesiątych. Pamięta zgrabne pośladki niektórych londyńskich kolegów czy innych młodych chłopców widzianych na ulicach Londynu. Pamięta, że sam nosił spodnie niemodnie luźne, bo wstydził się jednego nieco (jak mu się wydawało) wystającego z powodu skoliozy biodra; a przecież chłopcy powinni mieć szerokie bary i wąskie biodra, co pamiętał także z „ChłopówWładysława St. Reymonta, którą to książkę czytała mu kiedyś na głos mama, i przy tym fragmencie poczuł złość i zażenowanie.

 

10

Pamięta, gdy wypełniając psychologiczną ankietę w polonijnym ośrodku zdrowia w podlondyńskim Mabledon, na pytanie, czy kiedykolwiek pociągali go mężczyźni, odpowiedział (po krótkim wahaniu), że tak. Wahał się, bo było to jak gdyby pierwsze „publiczne” wyznanie, coming out (choć wtedy, na początku lat siedemdziesiątych nie funkcjonowało jeszcze to określenie w kontekście LGBT, które ongi oznaczało pierwszy występ na balu debiutantek) wobec, co najwyżej, myślał, młodej pani psycholog, która przeczyta wypełnioną ankietę. Ale nie jest pewien, czy tylko wobec niej: bo skąd później w środowisku, w którym pracował ojciec, rozeszła się wieść, że ma syna homoseksualistę, tego już nie wie. Ale wszyscy ojcu współczuli, że ma jedynego syna i taki oto zawód. Dowiedział się o tym po latach.

 

11

Pamięta, jak po powrocie z Londynu, na początku studiów w Krakowie, skorzystał kiedyś z kabiny w toalecie w Collegium Novum czyli budynku rektoratu. Nagle – zajęty swoją potrzebą – poczuł na sobie (a ściślej na środkowych partiach ciała) intensywne obustronne spojrzenia: dochodziły, jeśli da się tak powiedzieć, z wykrojonych w cienkich drewnianych ściankach otworów, właśnie na poziomie owych środkowych partii. Dopiero później dowiedział się, że otwory te określa się jako glory holes, dziury chwały, i że miało to być udogodnienie dla amatorów fellatio… (Te kwadratowe na ogół okienka wycięte w wielu akademickich toaletach najrozmaitszych polskich uczelni trwały przez całe lata i nie próbowano ich zasłonić; to znaczy może i próbowano, ale pojawiały się zaraz na nowo, więc chyba kończyło się na machnięciu ręką odpowiedzialnych za tę kwestię „czynników”, w tym może i partyjnych – dopiero w kapitalizmie tanią dyktę zastąpiły murowane ścianki i kafelki). Pamięta, że po powrocie na stancję wziął prysznic. Te spojrzenia – w takim kontekście – jakoś szczególnie go ubrudziły.

 

12

Pamięta, jak bardzo był – ongi – zadziwiony, gdy w pewnej dużej dworcowej toalecie zdał sobie sprawę, że stojący rzędem przy pisuarach panowie nie oddawali się „mikcji”, lecz pewnej innej czynności, do której służy ten sam cielesny instrument. Miało to miejsce w Warszawie; pamięta podobne odkrycia, choć już tak bardzo się nie dziwił, na dworcach w Krakowie, Poznaniu, Łodzi, Brukseli, Zurychu, Londynie, Amsterdamie, Paryżu czy Budapeszcie. You name it – jak mawiają Anglicy. Widać taka była inna funkcja dworców. Później dowiedział się, że przed wojną pośród tych panów można było napotkać – w Londynie – pisarza-klasyka E.M. Forstera, autora „Drogi do Indii” i „Maurycego”, a także Johna Maynarda Keynesa, słynnego ekonomistę, który przekonał prezydenta Roosevelta do wprowadzenia w Ameryce polityki „Nowego Ładu”.

Pamięta, że był w równym stopniu – ongi – zadziwiony, gdy z podobnym zjawiskiem spotkał się w toaletach uniwersyteckich – i znowu w Polsce i wszędzie. Ot choćby w toalecie rektoratu Univerzita Karlova (jak pięknie brzmi ta nazwa, choć nie potrafi jej właściwie odmienić) czyli Uniwersytetu Karola w Pradze. Nie wspominając już o rozpustnym Berlinie czy Londynie.

Pamięta, że był znów zadziwiony, choć już raczej lekko, gdy wśród tych panów zdarzało mu się – w Polsce – rozpoznawać osoby znane z telewizji, świata polityki bądź akademii, a zwłaszcza osoby cenione za swe przymioty moralne. Pamięta, że dopiero później zrozumiał, że takie zachowanie niekoniecznie musi być ocenianie w kategoriach moralnych.

 

13

Pamięta „Trzy-nas-tego – nawet w grudniu jest wiosna!”. Tak śpiewała Kasia Sobczyk w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Był wtedy na wakacjach w Ciechocinku. Chodził rano na kąpiele solankowe. Mama miała fioła na punkcie tych kąpieli, były dobre na wszystko. Raz jego „ogólny”, koedukacyjny basenik był nieczynny z powodu jakiejś awarii. W ośrodku kąpielowym był jednak czynny drugi basen, tego dnia tylko dla panów, gdzie pływało się „w stroju Adama” (jak mówiła mama). Ale nie pozwalała mu tam chodzić, bo mógłby nabrać wstrętu do własnego ciała, gdyż ciało męskie jest (w swojej nagości) tak nieestetyczne. Natomiast nie ma nic piękniejszego niż pupa młodej dziewczyny. Tak mówiła mama.

Ale on chciał iść – tamtego dnia – na ów basen z nieestetycznymi ciałami. I poszedłby, wbrew zakazowi mamy, który okazał się wszak redundantny, bo i tak nie wpuściła go obsługa, gdyż był „za młody”. Pamięta, że niemal się rozpłakał. Pamięta, że słowo „redundantny”, a może wtedy jeszcze tylko angielska jego postać redundant, stało się dla niego – obok, między innymi, wspomnianego już wcześniej vitriolic – kolejnym lingwistycznym fetyszem. Zawsze miał skłonność do fetyszy.

 

14

Pamięta, jak we wrześniu 1970 roku, jako pierwszoroczny student fizyki (którą porzucił, by studiować całkiem inny kierunek w Krakowie) wszedł do małej księgarenki na Marylebone High Street, „ulicy głównej” jego londyńskiej dzielnicy. Teraz próżno by jej szukać, takie księgarenki i antykwariaty doszczętnie wymiotło, teraz wszędzie tylko oriental food, tudzież sklepy z komputerami czy różne finansowe przybytki. A jeśli księgarnie, to Waterstone’s i Foyle’s, giganty. Foyle’s był już oczywiście i wtedy, lecz nie tak ogromny jak teraz.

Wybór chyba niewielki, lecz nagle przeszywa go dreszcz – bo oto na półce książka, o której już słyszał, lecz jakoś nie przyszło mu do głowy, że może mieć ją w ręku, ba, nawet przeczytać… Czytał nieco wcześniej notkę o niejakim Jeanie Genecie w „encyklopedii w odcinkach” niedzielnego wydania Sunday Timesa: „100 Makers of the Twentieth Century”, twórcy XX stulecia (trzydzieści lat przed jego końcem, dobre sobie, wtedy nikt jeszcze nie śnił o Gorbim, Janiepawle, Walesie…). I ów Genet napisał powieść „Notre-Dame-des-Fleurs” określoną jako oniryczny poemat prozą o homoseksualnych twardzielach i alfonsach w przedwojennym Paryżu. Czytał i zapomniał, a tutaj ma przed sobą angielską wersję tej książki: „Our Lady of the Flowers”, nakładem jakiegoś mało znanego wydawnictwa, co przydawało jej jeszcze tajemniczości. Na białej okładce zdjęcie nagiego młodzieńca na kwietnym łożu – skromnie podkurcza nogi i zasłania tors, żeby nie zgorszyć nagością. Tak go to spotkanie z „zakazaną” książką zaskoczyło, że przekartkował ją tylko i odstawił na półkę, nieco zawstydzony – że co też pomyśli sprzedawca… I uciekł z księgarni.

Ale na drugi dzień wrócił – z lękiem, że być może ktoś już na tę książkę się skusił. Jednak nie – stała nadal na półce, więc teraz już czym prędzej ją kupił i zaczerwieniony wybiegł z księgarni. Kosztowała osiem szylingów, czyli czterdzieści obecnych pensów – dzisiejszy paperbackowy standard to co najmniej dziesięć funtów – ponad dwadzieścia razy więcej. Ma ją właśnie przed sobą.

Dwadzieścia lat później przełożył ją z francuskiego na polski – a przy okazji w tekście angielskim odkrył niemało translatorskich błędów.

 

15

Pamięta zdarzenie w czerwcu 1971 roku w holenderskim mieście Deventer, kiedy to w bok niedużego Forda Cortiny (marki samochodów, wbrew niezrozumiałym dla niego regułom, będzie tu pisał zawsze z dużej litery), no więc w bok tej Cortiny, którą jechał z rodzicami z Londynu do Warszawy, uderzył z impetem na skrzyżowaniu masywny Mercedes (uderzyła masywna Mercedes, bo to przecież imię kobiece?). Wypadek ten (na szczęście, lecz o dziwo bez ofiar) spowodował konieczność prowizorycznego wyklepania maski i noclegu w miejscowym hotelu. W tamtych czasach, gdy w pokojach hotelowych nie było jeszcze telewizyjnych ekranów, cóż lepszego na zabicie nudy smętnego wieczoru w nieszczególnie ciekawym miasteczku niż plik weekendowych brytyjskich gazet kupionych w lokalnym sklepiku.  Rodzice dzielą się z nim gazetami – jemu przypada The Observer – liberalny, opiniotwórczy broadsheet, wychodzący jedynie w niedziele. W swoim pokoju rozkłada tę wielostronicową płachtę i wyciąga dodatek kulturalny: na pierwszej stronie jest jakiś dłuższy literacki tekst ilustrowany rysunkiem młodzieńca w garniturze z początku stulecia. Pamięta, jak przeszywa go dreszcz emocji – bo ten tekst opisuje wizytę młodzieńca u doktora, któremu zwierza się ze skłonności do chłopców… lekarz dokładnie go bada i mówi: bzdury, młody człowieku, bzdury – jesteś w pełni zdrowy, nie ma mowy o przypadłości takiej jak homoseksualizm…

Był to fragment powieści „Maurice” E.M. Forstera, napisanej w przededniu Pierwszej Wojny, a opublikowanej dopiero w czerwcu 1971 roku, w rok po śmierci autora.

 

16

Pamięta, jak w pewien pochmurny wrześniowy poranek w 1971 roku odprowadzał wraz z rodzicami na dworzec Paddington koleżankę jeszcze z Indii, która przez kilka tygodni gościła w jego londyńskim domu (on z kolei nieco wcześniej był u jej rodziców w Oslo). Wtedy częściej niż obecnie podróżowało się w Europie pociągiem czy autokarem. Gdy oczekiwano na odjazd pociągu, oddalił się na chwilę do dworcowego kiosku, gdzie mogło być coś ciekawego do przejrzenia – ciekawszego od nijakiej rozmowy. I tam wzrok jego padł na paperbackową okładkę z półprofilowym zdjęciem kilkunastoletniego chłopca – coś było w wyrazie tej twarzy, jakieś intensywne zamyślenie i rozmarzenie, że nie miał wątpliwości, że to właśnie TO, że ta książka jest właśnie o TYM, co go interesowało najbardziej. Był to „Sandel” Angusa Stewarta, wydawnictwo było całkiem szacowne, więc nie mogła to być pornografia, ani, jakby obecnie powiedzieć, „gejowski harlekin”… Nazwisko autora nic mu nie mówiło, dopiero teraz można o nim co nieco przeczytać w necie. Była to subtelna opowieść o szkolnej miłości dwóch uczniów. Czyli jednak trochę „harlekin”. Obok była inna książka, o podobnej okładce, tyle że były to dwa konterfekty chłopców na siebie nałożone: „Special Friendships” Rogera Peyrefitte, angielski przekład powieści „Les Amitiés particulières”. Dwóch chłopców w katolickiej szkole we Francji. Okładkowy gejdar nigdy go nie zawodził.

 

17

Pamięta, jak w Londynie było kiedyś dziwne włamanie do mieszkania, w którym mieszkał z rodzicami. Gdy wrócił z nimi do domu po weekendowym wyjeździe, okazało się, że zamki drzwi wejściowych były otwarte, więc ojciec powiedział, żeby nie wchodzić, bo ktoś mógł jeszcze być w środku. Poszli do okolicznego pubu (nie było wtedy w Londynie kawiarni), a ojciec sprowadził chyba dwóch wiadomych rezydentów, by wraz z nimi wejść do mieszkania. Nic a nic nie zginęło, jedynie pootwierane były niektóre szafki, w tym biblioteczka, gdzie zgromadził małą kolekcję książek o tematyce, jakby się teraz powiedziało, elgiebetowej, obejmujący nie tylko wspomniane – i jeszcze inne – powieści (ze wspomnianą „Matką Boską” na czele), ale również albumik Davida Hockneya z jego męskimi aktami czy wydaną w Penguinie monografię „Homosexuality” D.J.Westa, wtedy rzecz state-of-the-art, hołdująca ówczesnej teorii, że wszystkiemu winni są „słaby” ojciec i dominująca matka.

Pamięta, że ta biblioteczka wzbudziła wcześniej niejaki niepokój mamy, który uśmierzył opowiastką o swoim zainteresowaniu psychologią. Być może zainteresowała też nieco wcześniej panów rezydentów, którzy pewnie po raz drugi tego weekendu musieli się pofatygować pod ten sam adres. Pamięta, że kiedyś mama miała do niego pretensje, że za mało socjalizuje się ze skądinąd sympatyczną polską placówkową młodzieżą, nie uczestnicząc zbyt chętnie w licznych, jak to się wówczas mówiło, prywatkach czy wręcz „partach”. Ojca zaś jeden z „kolegów” kiedyś miał spytać, czemu tak „ukrywa” swego syna, „a przecież wiesz, skąd on jest”, dodała mama. Być może to oto zdarzenie było źródłem współczucia okazywanego ponoć później ojcu, a nie jakaś niewinna ankieta w polonijnym ośrodku w Mabledon. Pracownik polskiej dyplomacji powinien był wiedzieć, że polskie służby czuwają i nawet za granicą nic się przed nimi nie ukryje. Pamięta, że włamanie zostało zgłoszone brytyjskiej policji, ale chyba wszystkie strony potraktowały to zgłoszenie jako pro forma.

 

18

Pamięta kolegę ze studiów (ostatnia stacja edukacji, już po Krakowie, w Warszawie), który ogromnie na niego działał, i chcąc się zaprzyjaźnić (choć chłopak ten, jego imiennik, wspominał o spotkaniach z „pannicami”) umówił się z nim na niedzielny spacer po Starym Mieście. W pewnej chwili nie wytrzymał i zdobył się na zwierzenie, a właściwie klucząc wokół tematu spowodował, że kolega zapytał point-blank: „Jesteś pedałem?”. „Homoseksualistą”, poprawił kolegę. „Na mnie, stary, nie licz”, usłyszał, co nieco go uraziło.

Pamięta, jak kontynuując spacer zeszli chwilę później do podziemnej toalety, co zasugerował kolega, odczuwając pilną potrzebę, bo wcześniej napili się piwa; i ów kolega stojąc bardzo blisko przy sąsiednim, nieosłoniętym pisuarze (dawniej pisuary i toalety czy basenowe prysznice sprzyjały wręcz socjalizacji, i było tak na całym świecie; dopiero później rozmnożyły się obecne przegródki oraz kabiny, między którymi niemożliwe byłoby wycięcie „dziur chwały”), no więc ów kolega bez skrępowania, wręcz ostentacyjnie, wysupłał z obcisłych spodni swój organ, żeby się wysikać. Pamięta, że bardzo go ujęło, że kolega nie obawiał się „wiadomo czego”; sam miał natomiast kłopot ze swoją wzbierającą erekcją, którą (siłą woli?) jakoś udało mu się uśmierzyć.

 

19

Pamięta, jak niedługo po studiach, dopiero co przybywszy do Paryża, wychodząc z Notre Dame na rozświetlony słońcem  Parvis (nie Paris, tylko Parvis czyli plac, dziedziniec, nie zapomniał „korekty” pewnej pani korektorki, a little knowledge is a dangerous thing, jak napisał Alexander Pope, niekiedy „papież” Aleksander!), przechodzi mostem w lewo i oto przeszywa go dreszcz: przed nim, na pokrzywionej ze starości kamieniczce (wcale nie pokrzywionej, ale tak mu się wtedy zdawało) widzi wyrazisty szyld wraz z konterfektem pisarza: SHAKESPEARE AND COMPANY. No nie! Przecież jakiś czas wcześniej czytał o przedwojennej księgarni Sylvii Beach o takiej właśnie nazwie, i że zadomowieni tam byli i Joyce, i Hemingway, i Francis Scott Fitzgerald. I Gertruda Stein. Ale że nadal istnieje? No, to dłuższa historia, pisał zresztą na ten temat przed laty. Pierwszą książką, którą tam kupił był „Outsider” Colina Wilsona – któż teraz ten utwór ongi „kultowy” (cóż za nadużywane słowo!) obecnie pamięta? Zachodził tam niemal codziennie, a któregoś razu znów przeszył go dreszcz (jego życie było wówczas księgarnianym dreszczowcem), bo oto wzrok jego padł na „A Boy’s Own Story” Edmunda White’a. Toż to ten tajemniczy gejowski pisarz, mieszkający wówczas w Paryżu! Na okładce klimatycznie „gejowska” twarz młodzieńca w luźnym podkoszulku. Co więcej, książka z autografem autora! Szereg lat później pierwszy jej rozdział przełożył dla Literatury na świecie. Teraz też ma ją przed sobą. Oczywiście ze słynną okrągłą pieczęcią z nazwą księgarni, portretem patrona i dodatkiem: „Kilometer Zero Paris”. Bo przecież „punkt zerowy” Paryża to sąsiednia katedra Notre Dame. A księgarnię (uruchomioną znów po wojnie, całkiem inną, ale pod tą samą nazwą) prowadził niejaki George Whitman, „Amerykanin w Paryżu”, podający się za wnuka Walta; i ten George zmarł dopiero kilka lat temu, dożywszy niemal setki…

Tak, w owym czasie w Paryżu jeszcze nieraz przeszywał go ów ekscytujący przyjemnie dreszcz, powiązany z klimatami, których – po realsocjalistycznej Polsce – tak bardzo był spragniony… Pamięta, jak z półki dużej księgarni Librairie Sciences d’éducation na Place de l’Odéon w Dzielnicy Łacińskiej (teraz zamiast księgarni jest jakiś komputerowy software) spojrzał mu prosto w oczy ze zdjęcia na okładce zalotnie uśmiechnięty chłopak, o wyglądzie maturalnego intello – była to „Biographie” Yves’a Navarre, pisarza, jak się okazało, bardzo gejowskiego, który niemal dziesięć lat później zakończył swoje z pozoru udane życie samobójstwem w sile wieku – miał tylko pięćdziesiąt cztery lata. Powodem (jak później czytał) miała być depresja starzejącego się homoseksualisty, który czuł się już nieatrakcyjny i nie wzbudzał u innych pożądania. Pamięta, jakby to było wczoraj, długie godziny spędzone w zachwycającej jak na tamte czasy bibliotece Centre Pompidou, gdzie przeczytał chyba wszystko, co tam było dostępne z homoerotycznej klasyki. Wiedział, czego szukać. A poza tym książkowy i okładkowy gejdar nigdy go nie zawodził.

 

20

Pamięta lata siedemdziesiąte jakby to było wczoraj, ale niektóre chwile z lat sześćdziesiątych, choćby z Indii, pamięta jeszcze bardziej wyraziście. Pamięta, że w Londynie, gdzie jako siedemnastolatek pojechał zaraz po maturze w sześćdziesiątym dziewiątym roku (ostatni rocznik jedenastolatki) i przebywał w pierwszych latach następnej dekady, były już zaczątki ruchu gejowskiego, jakieś akcje, demonstracje, telewizyjne dyskusje, choć niekoniecznie czuł, że to go dotyczy. Pamięta jak wkrótce po przyjeździe przeczytał krótkie informacje w The Times, Daily Telegraph czy Guardianie o jakichś dziwnych starciach homoseksualistów (chyba nie było to słowo gay, bo zwróciłby na to uwagę) z policją w Nowym Jorku. Szereg lat wcześniej w anglojęzycznej prasie indyjskiej czytał kiedyś o starciach z policją (czyli milicją) grupy polskich katolików, którzy chcieli ustawić gdzieś krzyż – odczuwał podobny poziom lekkiego, ale też niezbyt intensywnego zainteresowania. Homoseksualizm był wtedy dla niego właściwie jeszcze abstrakcją.

Pamięta, jak w studenckiej gazetce w Imperial College w Londynie (studiował fizykę w najbardziej elitarnym college’u Uniwersytetu Londyńskiego, wśród profesorów było kilku noblistów – opłacało się być synem dyplomaty nawet „komunistycznego” kraju, jego starszym kolegą był jeden z synów Ceausescu), no więc w tejże gazetce przeczytał o pierwszym zebraniu nowo powstałej organizacji gejowskiej – tak, słowo gay, bardzo szybko po Stonewall, weszło już chyba do powszechnego użycia. Miał wielką chęć wybrać się na to spotkanie. Wiedział jednak, że taki event będzie pod obserwacją brytyjskich służb (nie mogło być inaczej), więc bał się, że jego obecność, studenta z „komunistycznego” kraju, wywoła zainteresowanie, wręcz małą sensację, co być może skończy się nie za dobrze dla ojca, skutkując końcem jego dyplomatycznej kariery. Nie mógł tego zrobić tacie.

 

21

Pamięta, jak emerytowaną dentystkę (mąż zginął w Katyniu), u której w Krakowie mieszkał na stancji (choć w latach siedemdziesiątych to słowo z „Syzyfowych prac” było martwym archaizmem), często odwiedzała przyjaciółka z czterdziestoletnim (na ówczesne oko) synem, lekko tęgawym mężczyzną o długawych włosach i bardzo wydatnych pośladkach, i ten syn miał dwa ogromne afgany, które były treścią jego życia, i które piskliwym (w ówczesnej percepcji) głosem bezustannie napominał – co słychać było przez zamknięte dwuskrzydłowe szklane drzwi oddzielające pokój gospodyni (norma w przedwojennych mieszkaniach, co za pomysł wynająć takie beznadziejne lokum, słyszał nieraz, choć słowo lokum nie było chyba wtedy w powszechnym użyciu). Kiedyś, podczas wizyty innych przyjaciółek, usłyszał przez owe szklane drzwi (choć kiedy puszczał na magnetofonie kasetę z amerykańskimi przebojami początków dekady albo z musicalem „Hair”, to nie musiał nic słyszeć) komentarze à propos owego syna wspólnej znajomej: „Wojtek nie wygląda mi na mężczyznę… Powinien się leczyć, ja ciągle to mówię…”

 

22

Pamięta, jak w pochmurną listopadową sobotę w księgarni z importowanym książkami (głównie ze Związku Radzieckiego i NRD) na Rynku Głównym w Krakowie natrafił na małą wystawę książek „zachodnich”, w tym z USA. Ku jego zaskoczeniu jedną z nich była cienka książeczka o dużym formacie, zatytułowana „Homosexuality and Psychological Functioning” – na okładce było stylizowane zdjęcie przedstawiające dwóch młodych mężczyzn idących polną drogą ku zachodzącemu słońcu, a na odwrocie książki fotka autora – młodzieńczy Mark Friedman, Ph.D., chyba dwudziestopięciolatek o fryzurze w stylu afro, a vigorous young psychologist. Wybrane książki można było „zarezerwować” i po zakończeniu wystawy wykupić. Tego egzemplarza nikt jeszcze nie chciał nabyć; pamięta, że kosztował około stu złotych, co jak dla studenta mogło się wydawać dość sporo: czy zdecydowany jest pan tyle zapłacić? – zapytała pani przyjmująca wypełniony kartonik, który jednocześnie był kartką pocztową. Tak, odpowiedział, a jakiś czas później gospodyni na stancji przekazała mu ten właśnie kartonik z wyraźnie wypisanym tytułem: jest dla pana książeczka do odbioru, panie… Pamięta, że odczuł lekkie zawstydzenie, ale gospodyni nie komentowała tytułu, choć nie przypuszczał, by go nie przeczytała. Następnego dnia odebrał książkę. Były w niej w ramkach krótkie case histories: przez mgłę pamięta jedną, o młodym wykładowcy literatury francuskiej na prowincjonalnym amerykańskim uniwersytecie, prowadzącym spokojne, uporządkowane życie, a jego preferencje kierowały się ku delikatnym, chłopięcym mężczyznom. Takich młodzieńczych, chłopięcych gejów określa się po angielsku mianem twink; słowo to, choć wtedy już istniało, nawet w Ameryce nie było w powszechnym użyciu – a teraz zadomowiło się już na dobre nawet w polskim gejowskim slangu.

(Książki nie może odnaleźć, ktoś musiał ją pożyczyć na wieczne nieoddanie; wyguglał jednak Marka Friedmana, Ph.D., teraz korpulentnego, emerytowanego profesora z przerzedzonymi włosami).

 

23

Pamięta „pedałówki” z lat siedemdziesiątych – małe torebki z rączką w jednym rogu. W Krakowie miały nazwę „pederastki”. Wiadomo, wszędzie mówi się „na dworze”, a w Krakowie „na polu”, wszędzie „włożyć”, a w Krakowie „ubrać”, wszędzie po ludzku „napoleonki”, a w Krakowie „kremówki”. Cóż, te krakowskie „centusie”…Rok po okresie krakowskim, gdy przez sentyment odwiedził ów gród, stał kiedyś na rynku z rzeczoną pedałówką vel pederastką (dziwi się teraz, w dobie plecaków i toreb na ramię, że ongi nawet młodzi ludzie trzymali bez problemu w ręku a to teczki, a to dyplomatki, a to owe pedałówki właśnie, i nie było to dla nich traumą), stał więc, kontemplując ponadczasowość Sukiennic i Mariackiego kościoła, i wtedy podszedł do niego niewiele starszy mężczyzna, pytając: czy czegoś nie potrzeba? Nie, dziękuję, odpowiedział. Kilka lat później, idąc z krakowskiego dworca, miał na ramieniu torebkę na pasku, torebkę markowej firmy (nie pamięta już jakiej, kupiła mu ją w Paryżu mama, która cierpiała, że jej syn „nigdy niczego nie chce”), była to poniekąd pedałówka nowej generacji, różnicę robił pasek zamiast rączki; i otóż podszedł do niego wtedy niemłody mężczyzna z „ciotowskim” jak gdyby uśmieszkiem i zaczął rozpływać się nad urodą owej „zachodniej” torebki, a nawet chciał ją obmacać.

Pamięta, jak w Paryżu, wkrótce po przyjeździe, wybrał się w rejon Lasku Bulońskiego przy Avenue Foch, gdzie (jak wcześniej czytał w Newsweeku czy w Time) mieli gromadzić się chłopcy wyczekujący na klientów: podnieciło go to w równym stopniu, co amerykańskiego dziennikarza. I faktycznie, chłopców było w tym miejscu niemało – a on, z torebką na ramieniu, choć pojawił się jedynie jako „obserwator uczestniczący”, został przez nich potraktowany bardzo nieuprzejmie, wulgaryzmami i gwizdami. No tak, na klienta nie wyglądał, a rewir był już obłożony.

 

24

Pamięta, jak wkrótce po studiach jeździł parokrotnie na trzymiesięczne wakacje do Libanu, gdzie byli jego rodzice. Wtedy Bejrut był częściowo zniszczony po pierwszym etapie domowej wojny. W tym hotel Normandie w dzielnicy chrześcijańskiej, gdzie mieszkał z rodzicami przez kilka dni w 1963 roku i gdzie napotkał kelnera mówiącego nieźle po polsku – miał kontakt z Polakami w czasie wojny, był przecież w Bejrucie grób Ordonówny, teraz jej urna jest na Powązkach, nie wiadomo, czy grób bejrucki się ostał, co za pomysł z tym przenoszeniem zwłok, prochów czy w ogóle grobów. Ale mimo zniszczeń z lat siedemdziesiątych, centrum miasta kwitło jak dawniej. Bejrut – podobnie jak Warszawa – to miasto nieujarzmione. Plaże nadmorskie były poza miastem, więc chodził często na bejruckie baseny, w tym na basen na kampusie AUB – American University of Beirut. Sporo czasu spędzał pod prysznicami: była wtedy możliwość napawania wzroku urodą – i to całościowo – libańskich chłopców, choć klientela basenów była międzynarodowa, jak zresztą całe to kosmopolityczne miasto. Na kampusie była dobrze zaopatrzona anglojęzyczna księgarnia, gdzie między innymi kupił opasły tom z wyborem z dzienników Gide’a. W Bejrucie były też świetne księgarnie francuskie. I była lokalna francuskojęzyczna prasa na dobrym poziomie. To dzięki Bejrutowi związał się i z tym językiem. Pomijając okrucieństwa wojny domowej, to był bardzo kulturalny kraj.

I zgadzał się z opinią Gide’a: nie ma piękniejszych młodzieńców niż młodzi Arabowie (acz Libańczycy nie uważali się za Arabów, a za kogoś lepszego – Fenicjan), choć szybko tracą urodę. Tak wtedy odbierał te sprawy. Epoka rice queen nadeszła dopiero później.

 

25

Pamięta, jak zaraz po studiach uczył angielskiego na dużej uczelni o profilu niehumanistycznym; pamięta, jak któregoś razu podzielił się ze studentami swojej ulubionej i zaawansowanej grupy, niejako na gorąco i może nazbyt entuzjastycznie, swoimi wrażeniami po wysłuchaniu poprzedniego wieczoru w Voice of America relacji z gejowskiej parady w Nowym Jorku. Pamięta niejaki niepokój czy skrępowanie w oczach niektórych studentów i (jak się teraz dodaje) studentek, lub – jeszcze aktualniej – osób studenckich, i w ogóle w klimacie owego lekcyjnego spotkania. Pewien czas później poprosił go do siebie jeden z prorektorów, któremu kiedyś wyświadczył translatorską przysługę. Pamięta, jak ten bardzo miły i kulturalny profesor, niejako poufnie i „po przyjacielsku” podzielił się z nim informacją, a zarazem niepokojem, że na senacie uczelni mówiono o nim, że na swoich zajęciach opowiada o wyższości homoseksualizmu. „Najlepiej, panie magistrze, trzymać się programu” – padła cenna rada. Pamięta, że po owych zajęciach, wciąż w nastroju euforii, chwalił się kilku koleżankom, jakie to wprowadza innowacyjne i kontrowersyjne tematy, więc nie wiedział, czy na senat dotarły te informacje od jednego z zakłopotanych studentów, który jednocześnie, mimo osobistej sympatii, mógł mieć jednak pewne zobowiązania, czy też może od jednej z koleżanek, która nie za bardzo go lubiła, bo on, nie wiadomo jak, otrzymał bezterminowy etat, a ona nie.

 

26

Pamięta, jak po etapie londyńskim wracał do kraju, by rozpocząć studia w Krakowie. W samolocie usiadł obok niego śniady, młodzieńczy okołoczterdziestolatek w obcisłych dżinsach, z bujną, czarną czupryną. Zainicjował ożywioną rozmowę, opowiadał o sobie, że właśnie zakończył roczny pobyt jako visiting professor w Bristolu, a teraz będzie w Warszawie attaché kulturalnym ambasady Meksyku. Jak to fajnie, mówił, że akurat obok siebie siedzimy, bo ostatnio w samolotach miał pecha i siedział obok nudnych kobiet. Jestem Sergio, powiedział od razu. Rozmawiali o wszystkim, zwłaszcza o literaturze, bo Sergio był pisarzem i w Polsce wyszły jego książki, choć nie był szerzej znany. Potem, już w Warszawie, kilkakrotnie spotykał Sergia w centrum miasta, raz czy dwa w towarzystwie młodego chłopaka o latynoskim wyglądzie. Pamięta, jak Sergio zaprosił go do restauracji Ambasador w Alejach Ujazdowskich, vis-à-vis amerykańskiej ambasady i rozmawiali o Kierkegaardzie, którego „Bojaźń i drżenie” wyszła właśnie po raz pierwszy po wojnie w przekładzie Iwaszkiewicza. Zaś lokal Ambasador, w którym kelnerzy byli ponoć pułkownikami bezpieki, figurował nieco później w słynnym gejowskim almanachu „Spartacus”. Napisał do Sergia z Krakowa i otrzymał entuzjastyczną odpowiedź; Sergio chciał do niego w najbliższym czasie przyjechać i zwiedzić z nim miasto, a także odwiedzić „mniej niewinne miejsca”. Długo nie odpisywał, ta bezpośredniość nieco go wystraszyła. Pamięta, że niedługo potem odebrał na stancji telefon z „komendy MO” – proszono go o pojawienie się na komendzie w związku z wypadkiem drogowym, którego miał być świadkiem. No więc pojawił się, choć żadnego wypadku nie potrafił sobie przypomnieć. Zresztą traf chciał, że owa komenda znajdowała się po drugiej stronie ulicy. I tam się okazało, że to nie żadna komenda, ale jaczejka SB. I młodszawy „oficer” w dżinsach – „pan młody, ja młody, więc dobry kontakt złapiemy” – prosił go o zdanie relacji z pobytu w Londynie, a szczególnie opowiedzenie o swoich znajomościach z „elitarnych sfer”. „No bo my, zwykli funkcjonariusze, nie mamy dostępu do świata dyplomatów”. Tak brał go pod włos. Zwłaszcza Sergio budził zainteresowanie, bo jego list był oczywiście wcześniej czytany. I usilne były namowy do podtrzymania kontaktu, bo dzięki temu można by później podzielić się „z nami” informacjami, które mogłyby ujawnić zagrożenie dla „naszego ustroju”.

Rozmowa zakończyła się niczym, bo zapytywany odgrywał rolę przygłupa, a te „elitarne znajomości” to byli wykładowcy jego krakowskiej anglistyki, których wymienił in corpore, od szefa po asystentów, a w Londynie panowie rezydenci. No i niczego wywrotowego nigdy od nich nie słyszał. A poza tym to siedzi na stancji i się uczy, a z Sergiem nie zamierza się spotykać.

Ów „młody oficer” dał o sobie znać raz jeszcze, zachodząc tym razem na stancję – upewniwszy się wpierw telefonicznie, że nie ma gospodyni. Ale widać zrozumiał, że z takiego półgłówka, a może „zdartej płyty”, która wciąż swoje, większego pożytku nie będzie, bo tylko naopowiada Sergiowi i innym o swoich opiekunach. „Nie będziemy już pana niepokoić” – to były ostatnie słowa i tak też się stało. Przecież musieli wiedzieć, że udaje głupka, ale nie naciskali, bo ojciec miał jakąś pozycję i na silniejszą presję widać nie było zgody. Więc nie uważał się za bohatera, a o sprawie szybko zapomniał.

Z Sergiem już się nie spotkał: spłoszył go – dwudziestolatka – swoją, no cóż, jednak lekką namolnością. Przeczytał za to – z pewnym rozczarowaniem – jego dość hermetyczne nowele, które znalazł w Jagiellonce. Dopiero później do niego dotarło, że Sergio Pitol to jednak wybitny pisarz, a po latach nawet laureat nagrody Cervantesa, „Nobla” hiszpańskiego kręgu kulturowego. I że wcześniej, niczym ongi Foucault, był bardzo aktywny w świecie warszawskiej „branży”. Ale na zdjęciach starego człowieka, który na dodatek cierpiał na afazję, trudno było rozpoznać owego ognistego „wiecznego chłopca” sprzed lat.

 

27

Pamięta swój pierwszy raz z chłopakiem. To był jak gdyby wcześniejszy pierwszy raz z dziewczyną, ale inaczej. Teraz czuł, że to nie tylko przekroczenie jakiejś linii granicznej, ale też naruszenie wszelkich tabu, tego wszystkiego, co powiązane było z oczekiwaniami rodziców, liberalnych skądinąd, ale nie do końca, z miłością babć, z którymi nieraz w dzieciństwie odwiedzał kościoły, z tajemniczym klimatem tych świątyń i z miłością „Bozi” (w dwie strony; pamięta rozmowę z kolegą z okresu przedszkolnego: kogo kochasz bardziej – mamę czy Bozię? No chyba jednak bardziej Bozię; Bozią zawsze była dla niego Matka Boska), z klimatem lekcji Moral Science, w których uczestniczył w jezuickiej szkole, podczas gdy Catholic boys byli na naukach religii, gdzie też jednak dowiadywał się wcale dokładnie, co jest Bogu miłe, a co nie, i tak postaci polskiej Bozi czy irlandzkiego Boga (w Indiach), czy niepokalanego Lenina jako wzorca moralności w tychże Indiach (pianier, budz’ gatow!, co nie przeszkadzało kontemplacji dyrki), no więc te wszystkie zasady i tabu jakoś stapiały się w jedno, bo to nie były niewinne zabawy w dawną szkołę czy doktora z egipskim Shafikiem, to wszystko gdzieś niczym w szklanej kuli wirowało mu w głowie, gdy leżał w łóżku z Berndem-Ottonem, mocno dominującym doktorantem z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, czyli na dodatek Niemcem, no niby „naszym” Niemcem, ale Niemiec to zawsze Niemiec, bo nie dość, że po wieczność Hitler, to nawet kiedyś w Indiach niemiecki kolega z klasy (z Bundesrepubliki co prawda) pchnął go do kamiennej sadzawki, co zakończyło się poharataną nogą i surowym ukaraniem Jürgena (przepisanie sto razy zdania I will not…), ale Niemiec z NRD to kolejny dylemat, bo to jak gdyby niepełnowartościowy Niemiec, a zarazem też po części opresor (pamiętał Ulbrichta i Honeckera, czy naburmuszonych, pogardliwie ironicznych, ostentacyjnie żujących gumę enerdowskich oficerów granicznych), więc te wszystkie wątki wirowały, splatały się i rozdzielały, gdy naprężał i rozluźniał ciało, gdy przeszywał go dreszcz rozkoszy i świadomość, że nie ma już odwrotu, że jednak oto staje się homoseksualistą z wszelkimi tego konsekwencjami, od potencjalnej doczesnej acz mało realnej infamii, po wieczne i też w sumie mało realne potępienie. Pamięta, że mimo wszystko pałętała mu się gdzieś w półświadomości myśl, że jednak to całkiem fajnie być homoseksualistą.

To, że w tym samym czasie o niemal dekadę starszy enerdowski slawista, poeta i tłumacz Wolfgang Jöhling (z którym wiele lat później się zaprzyjaźnił i o którym napisał tekst) zakochał się w polskim lekarzu i w związku z tym przeniósł się do Polski, to nie tylko zabawna koincydencja, ale i paralelne dowody prawdziwie bratniej więzi między narodami budującymi socjalizm.

Bo też zawsze pociągały go klimaty wschodnioniemieckie, ów specyficzny DDR Stil, ten plastikowy, kiczowato-minimalistyczny design, perfekcyjnie wykonane kolejki Piko z dzieciństwa i terkoczące, lecz zrywne wartburgi, ci schludnie ubrani wschodnioniemieccy chłopcy z ich prążkowanymi białymi kalesonkami (jak to się wówczas mówiło) i takimiż podkoszulkami, i ten cudowny, zabawny język z kilometrowymi rzeczownikami i odłączonymi od czasowników przyimkami na końcu zdania. Miał to szczęście, że mieszkał naprzeciwko akademika pewnej prestiżowej uczelni, gdzie latem przebywali na praktykach enerdowscy studenci i doktoranci, paradując w upalne dni, a zwłaszcza wieczory w rozświetlonych pokojach i po całym budynku nackt, budząc popłoch wśród pań sprzątających czy administracyjnej obsługi. To ten dobry kontakt wzrokowy z bardzo bliskim budynkiem (no, przydawała się też świetna lornetka, kupiona gdzie? – a w enerdowskim ośrodku kultury na Świętokrzyskiej) doprowadził do kontaktu jeszcze bliższego, o którym powyżej.

Od tamtej pory zawsze lubił niemiecki, Niemców i Niemcy, a zwłaszcza Berlin, także po zjednoczeniu, gdzie enerdowskich klimatów z każdym rokiem jest już coraz mniej, co najwyżej Karl-Marx-Allee czy muzeum Stasi. I ma oto teraz nierozwiązywalny dylemat, niczym wybór pomiędzy mamusią a tatusiem: które z tych miast lubi czy kocha najbardziej: Londyn, Paryż czy Berlin?

 

28

Pamięta chwile tak odległe w czasie, a które go przecież dotyczą. Długi okres przed Indiami do początku lat sześćdziesiątych – wcześniejsze dzieciństwo. Potem Indie – cztery lata z okładem, to jakby cała epoka. Kolejne cztery lata w warszawskim liceum – ditto. Trzy lata w Londynie, też jakby bardzo długo. Potem Kraków, trzy lata – znów ditto. Warszawa, a potem Bejrut, i znowu Warszawa, chwilami Paryż, Berlin i Londyn. Między wcześniejszym Londynem i tym późniejszym trzydzieści pięć lat przerwy. I od tego nawiedzenia po latach minęło kolejnych dwanaście, ba, niemal już trzynaście (a teraz czternaście, nie, już dokładnie piętnaście!). Między wcześniejszym Paryżem i tym późniejszym prawie dwadzieścia. I znów lat kilkanaście od tej późniejszej wizyty.

Pamięta, jak na każdym etapie – począwszy od okresu średniego liceum – miał wrażenie, że jest już „stary”. A po kilku latach owo odczucie osuwało się w daleką przeszłość, „starość” przemieniała się w „młodość” i nadchodził nowy, „zaktualizowany” moment „starości”. Pamięta, że zawsze dziwił się, że mimo iż na każdym kolejnym „etapie” czuł się „staro”, to zarazem czuł się młodo, ba, niekiedy jakby dopiero w życie wchodził. Pamięta słowa wspomnianej już emerytowanej dentystki, u której mieszkał na stancji w Krakowie: „No, życie trochę jednak potrwa”.

 

29

Pamięta Malcolma McDowella, jako Mike’a Travisa w „If.” (w angielskim tytule filmu są cztery kropki, w myśl labilnej nieco zasady, że czwarta kropka wieńczy elipsę, cudowne! Pamięta, że nikt nigdy nie zwrócił na to uwagi…) , a potem jako Alexa w „Clockwork Orange” w początkach lat siedemdziesiątych. Pamięta Miloša (Václava Neckářa) z nieco wcześniejszych „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. Obaj z 1943 roku, byli wtedy młodzi i wyglądali tak młodo. Pamięta Davida Hemmingsa z „Blow Up” z tamtego okresu. Pamięta Björna Andrésena jako Tadzia ze „Śmierci w Wenecji”. Pamięta – był wtedy w klasie maturalnej – Daniela Olbrychskiego, studenta z „Zaliczenia”. Jak oni się zmienili – nie sposób uwierzyć. Hemmings, tak piękny w „Powiększeniu”, utył, twarz mu się rozlała – podobno winien był alkohol. Umarł w wieku 62 lat zaledwie, z wyglądu był ruiną. I było to już niemal dwadzieścia lat temu! McDowell, a także słodki Neckář – no, lepiej nie mówić. Tadzio, czyli Andrésen – boski dzieciak – przemienił się (na niektórych zdjęciach) w podstarzałego lowelasa, a później w zaniedbanego starca (co jeszcze dobitniej ukazał filmowy dokument „Najpiękniejszy chłopiec świata” – dalsze losy tego słodkiego dzieciaka poruszały niemal do łez). Widać wielki to upływ czasu, widać bardzo długo już żyje. Ale ma wrażenie – pewnie to mylne odczucie – że czas nie podziałał na niego w tym samym stopniu, co na owych aktorów. Pamięta Mirosława Konarowskiego jako młodego pianistę w „Con Amore” (1976). Jakże mu się podobał! Pamięta „Zabicie ciotki” Królikiewicza (1983), na podstawie opowiadania Bursy. Pamięta, że oglądał ten film w kinie Wars na Rynku Nowego Miasta, a na sali były może jeszcze trzy osoby. Pamięta scenę, gdy młody bohater (student Jurek) jest w samych majtkach, jakby opadających na rozciągniętej PRL-owskiej gumce, a tytułowa ciotka robi właśnie pranie i mówi mu, żeby dał jej te slipy, upierze, ba, niemal je z niego ściąga; a on: „Nie, slipy nie!”. Pamięta, że bardzo podobał mu się ten chłopak, który chyba nie był profesjonalnym aktorem. Po latach nawiązał z nim – niemłodym już Robertem Herubinem – kontakt na fejsbuku, lecz wkrótce potem ów Robert gdzieś zniknął, chyba nie mieszka obecnie w Polsce. W ogóle nie ma go w necie.

Pamięta, że wiele filmów – jako młody student we wczesnych latach siedemdziesiątych – oglądał „dla aktorów”. Często byli to młodzi chłopcy, nastolatkowie, wchodzący w quasidorosłe życie. Na przykład film węgierski – nie pamięta ani tytułu, ani reżysera, nie udało mu się w necie odnaleźć „namiarów” – o budapeszteńskim chłopaku, który w pewnej chwili idzie do kina na „If….” – przytoczona była finałowa scena, gdy młodzi buntownicy strzelają z dachu budynku do uczestników szkolnej uroczystości. Pamięta, jak po raz pierwszy oglądał ten węgierski film w londyńskim National Film Theatre – tamtejszym „super-Iluzjonie”. Gdy później widział go w Krakowie, owej sceny nie było – i nie wiadomo, czy wycięto ją w Polsce, gdzie po „Konfrontacjach” film „Jeżeli” nie trafił do ogólnej dystrybucji, czy też może ocenzurowali go Węgrzy, pozostawiając ową scenę tylko w wersji pokazywanej podczas londyńskiego festiwalu.

Pamięta scenę filmu, gdy ów chłopak myje się – był to jakby obecny „prysznic”, bo stojąc nagi w misce polewał się z góry wodą z kubka. Pamięta podobną scenę w „Zaklętych rewirach” z młodym Markiem Kondratem. To była młodość obmywająca się ze stresów i brudów związanych z pierwszymi krokami w dorosłość, a zarazem dokonująca autocelebracji.

Pamięta, jak oglądał „If….” w ramach Film Soc w londyńskim Imperial College w październiku 1970 roku. Pamięta długą scenę – drastyczną jak na owe czasy – wymierzanej Mike’owi Travisowi szkolnej chłosty i absolutną ciszę na widowni, auli wypełnionej po brzegi brytyjskimi, w tamtych latach niemal wyłącznie „białymi” studentami. Czuło się w tej ciszy pewne erotyczne podniecenie, bo angielskie „szkolne” chłosty trzcin(k)ą, wówczas wciąż jeszcze realnie praktykowane, to przecież także erotyczny fetysz znany jako English vice.

 

30

Pamięta, jak w końcu lat pięćdziesiątych był z mamą w dzień powszedni (nie był wtedy w szkole?) na Nowym Mieście, gdzie w kawiarni zjadł wuzetkę. Wcześniej w kiosku Ruchu mama kupiła mu rozkładany „Poczet królów i książąt polskich” – czyli małe reprodukcje królewskich portretów Jana Matejki na dużej, rozkładanej papierowej płachcie. Z rozkoszą cieszył oczy tymi barwnymi obrazkami. Pamięta – to było nieco później – jak naciągnął mamę na kolejny poczet – tym razem w formie książeczki w płóciennej oprawie. Autentyczne płótno – kto teraz wydaje tak książki? Pamięta, jak poprosił ulubioną babcię Dusię z Sieradza (carum est quod rarum est), by tę książeczkę za niego podpisała – więc swoim uroczym ornamentacyjnym („przedwojennym”) pismem wpisała zdrobniałą formę jego imienia (Krzysztofek) i nazwisko. I datę – 20 IV 1960. Wtedy na ogół oznaczano miesiące rzymskimi cyframi. Pamięta, że poruszały go zamieszczone przy reprodukcjach krótkie życiorysy niektórych królów – zwłaszcza te podkreślające ich ponoć negatywne cechy czy „złe” uczynki. Michał Korybut Wiśniowiecki miał być „gnuśny”, zaś Henry Walezy „uciekł” z Polski, niczym Tusk do Brukseli, ale nie wie, czy tę pisowską narrację należy (już po raz drugi!) przytaczać. Konrad Mazowiecki (tylko książę) sprowadził natomiast Krzyżaków. Dobrymi byli Łokietek (zjednoczył Polskę), Batory (nie pamięta za co, ale chyba za ogólną solidność) i oczywiście Jagiełło – wiadomo, Krzyżaków, czyli Niemców, pokonał. Pamięta, jak w tym samym mniej więcej czasie – leżąc w łóżku w czasie niekończących się angin – czytał namiętnie wydaną właśnie „Małą Encyklopedię Powszechną”, a zwłaszcza biogramy sławnych postaci. Pamięta, że aktor Solski żył lat 99, a socjalista Limanowski równe sto. Pamięta, jak mama przy jakiejś okazji mówiła, że Solski pod koniec życia zsikiwał się na scenie i podszczypywał grające z nim aktorki. Wtedy jeszcze nie molestowano – jedynie podszczypywano. Natomiast Konopnicka żyła w latach 1842-1910. Pamięta, że nieco go zdziwiło, a zarazem był pod wrażeniem, gdy na stronie tytułowej „Serca” Edmondo de Amicisa, jednej z ulubionych książek swego dzieciństwa, mógł przeczytać: Na język polski przełożyła Maria Konopnicka; a może było po prostu „spolszczyła”? Było to wydanie w dużym formacie, z wieloma ilustracjami w realistycznym, nieco „tajemniczym” stylu, nieco podobnymi do obrazków z innych z książek dla dzieci. Pamięta entuzjastyczny wstęp Mariana Brandysa, którego reportaże z podróży do Afryki czytała mu na głos babcia, ta mniej ulubiona, ale która po części go wychowywała i bardzo lubiła książki i czytanie na głos wnusiowi. Pamięta jak rozmyślał o postaciach włoskich chłopców z „Serca” – swoich rówieśników albo nieco starszych.

Pamięta, jak w 1960 roku ojciec przyniósł mu książkowy kalendarz wydany z okazji rocznicy Szopena. To było wtedy popularne – kalendarz „tematyczny”, na przykład związany z Warszawą – i jednocześnie cała książka. Pamięta fragment listu o tym, jak przygnębiony czuł się Szopen w deszczowym Paryżu. Pamięta, jak kilka lat później czytał w „Lalce” opis pobytu Wokulskiego w tym mieście – i też klimat przygnębienia bohatera. Wiadomo, Iza, od której do Paryża uciekł. Pamięta, że kiedyś, wiele lat później, sam czuł się w Paryżu paskudnie. Pamięta, że wiele zdarzeń w jego życiu miało kiedyś tę czy inną zapowiedź.

Pamięta katalog wystawy samochodów w Londynie – te wspaniałe maszyny z końcówki lat 50-tych. Wyglądały tak nowocześnie! Pamięta egzemplarze pisma Life – i zdjęcia budynku ONZ, który urzekał go swoim podobieństwem do postawionej na sztorc szuflady. Tata przynosił takie ciekawostki z pracy. Pamięta, jak dziesięć lat później był z mamą na tej corocznej wystawie aut w Londynie – w Earl’s Court. Pamięta, jak po latach widział budynek ONZ-u na żywo – wyglądał dość niepozornie w porównaniu z magią oczekiwań i w zestawieniu z tyloma innymi ikonicznymi budynkami w NYC.

 

31

Pamięta, jak skończywszy dopiero co dziewięć lat wyjechał z rodzicami do Indii. Pamięta poranny odjazd gdzieś pod koniec lutego 1961 roku z peronu Dworca Głównego. Był to wagon pod znakiem firmowym Wagons-Lits (jak wspominała o tym później mama, sam by na to nie zwrócił uwagi), ale pociąg był chyba polski. Zupełnie nie miał – i nadal nie ma – pojęcia, jak to się łączyło, tak czy owak podróż była aż do Aten. Miał z rodzicami oddzielny przedział, a może dwa połączone przedziały, ale chyba „łóżka” czy kuszetki rozkładało się dopiero na noc. Pamięta, jak następnego dnia dotarli do Budapesztu, gdzie pociąg miał kilkugodzinny postój na dworcu Keleti. Może podłączano wagon pod jakiś inny skład? Pamięta, jak wyszedł z rodzicami na plac przed dworcem i mama powiedziała: „Wciąż jeszcze widać zniszczenia” czy coś w tym rodzaju. „A co się stało?” – zapytał, czy jakoś tak. „Były pewne niepokoje, ale nie interesuj się tym” (albo coś podobnego) – usłyszał chyba od mamy. Pamięta, że w jakimś sklepiku, chyba już na terenie dworca, kupili chleb i szynkę. Pamięta, że tak wspaniałych kanapek (czytaj: szynki) nie jadł nigdy wcześniej w  życiu.

 

32

Pamięta, że niekiedy pewne sytuacje i zdarzenia budziły w nim jak gdyby metafizyczny dreszcz. Zwłaszcza te związane z upływającym czasem, który miał zmienny parytet, zależnie od ilości przeżytych lat. Ów dreszcz bywał odczuwany w chwili przywoływania wspomnień, a czasem był elementem wspominanej sytuacji. Ot na przykład gdzieś na początku lat sześćdziesiątych, gdy był już w Indiach, a może jeszcze wcześniej, odczuwał jak gdyby podniecenie upływem czasu, gdy w stopce książki widział informację: „Oddano do składania… Podpisano do druku… Druk ukończono w… 1954…albo 1953, a 1952 to już w ogóle dreszcz zimnej euforii… Te daty kojarzyły mu się z pismem dla dzieci Świerszczyk; gdy w pierwszym roku szkoły (1958/59) leżąc w niedzielę dłużej w łóżku rozczytywał się w starszych numerach, (które już wcześniej kupowała mama, by czytać mu na głos), to trafił kiedyś na opowiastkę o mądrej, świecącej wzorem uczennicy, która do jaśniejącego na tablicy słowa „STALIN”, bo taki był temat lekcji, sama z siebie podeszła (spontanicznie, jak by się teraz powiedziało) i dopisała „przyjaciel dzieci”. Ta ilustracja, jak gdyby świetlistość bijąca od tego imienia – to było religijne misterium z jego dziecięcej prehistorii… i dreszcz emocji był podwójny…

 

33

Pamięta, jak z szarej, lutowej Warszawy pierwszej połowy epoki Gomułki, czyli z początków malej stabilizacji (jak to jest w zwyczaju określać), gdy życie było bardzo skromne, choć jemu niczego nie brakowało, nastąpiła translokacja do rozświetlonego upalnym słońcem marcowego New Delhi. Jak szybko można się przenieść do realiów innego świata. Innego w każdym sensie.

Pamięta, jak z hotelu Fonseca (chyba to nazwisko właściciela, i sugerowało, że wywodził się portugalskiej kolonii Goa), pojechał z rodzicami do centrum miasta, na okrągły Connaught Place – centrum handlowe w postaci dwupiętrowych budynków w stylu kolonialnym, jak to się często mówi (znaczy to tyle, co nic, ale każdy instynktownie czuje), okalających rozległy plac, ze sklepami pod arkadami na dole. Pojechali Chevroletem Impala, Szewroletą czy Impalą, jak się wtedy spolszczało i feminizowało tę markę – i był to model z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, ostatni model z wydatnymi płetwami, i ten najbardziej amerykański z możliwych krążownik szos, jak też się wtedy mówiło. A Impala była najlepszą z Szewrolet. Był to ambasadzki samochód z kierowcą. Dyplomaci PRLu żyli znacznie skromniej od tych z Zachodu, ale jednak musieli żyć na pewnym poziomie, bo jak by to wyglądało, gdyby żyli zbyt marnie. No więc zwłaszcza w krajach Afryki czy Azji mieli porządne, duże mieszkania, na ogół w dzielnicach, które można by określić jako willowe, służbę i samochody, a także, jak była potrzeba, korzystali z aut należących do ambasady. Tą Szewroletą hinduski kierowca odwoził go także później do szkoły. A czasem Mercedesem 220S, wtedy niemal haut de gamme marki, powyżej był już tylko 300. Choć w parku samochodowym ambasady była też, surrealnie, stara, garbata Warszawa, która źle znosiła tropikalne upały, na niskich biegach ryczała niczym lew MGMu, i  która miała tę właściwość, że strzałka wskaźnika prędkości natychmiast po uruchomieniu silnika przeskakiwała do maksymalnego wskazania stu czterdziestu kilometrów na godzinę – co sprawiało mu niesamowitą uciechę. Good Varsava car, good car, mówił kierowca Amrit Sen, gładząc czule kierownicę. Wtedy wstydził się takiego obciachowego wehikułu, gdy podjeżdżali pod jego pierwszą delhijską szkołę, gdzie miał się nauczyć podstaw angielskiego: Mrs Moitra’s Garden School (zajęcia były na werandzie bądź w ogrodzie). Obecnie taka Warszawa, podobnie jak Impala, to kolekcjonerski rarytas.

 

34

Pamięta rodziców i babcie w natłoku zdarzeń, sytuacji i spraw, gąszczu psychologicznych splątań, kwadratur koła i wszelkiej postaci bólu, niemałej dozy smutku, przykrości i psychicznych zranień. A także przyjemniejszych, wręcz bardzo przyjemnych chwil.

Gdy czyta rozmaite, zwłaszcza bardziej współczesne powieści, okazuje się, że w życiu bohaterów dominowały z reguły jakieś traumy: na przykład kwestie rasowe, klasowe czy seksualnej orientacji. Taka trauma to w narracji coś całkiem przydatnego, można wokół tego owinąć całą opowieść. Nie było tak w jego przypadku. Może w tym sensie, że nie było jednej, wyrazistej, ale taki mix traum, blended trauma, w analogii do blended coffee. Traumy jego, jego rodziców, dziadków (czy bardziej babć), taka zatem trauma całościowo wymieszana, jak gdyby gulasz traum, traumgulasz, traumrisotto, jak kto woli. Wynikająca z życia w Polsce (i nie tylko) w połowie dwudziestego wieku, w tym upiornym historycznym gulaszu. I pewnie, siłą rzeczy, ten traumowy gulasz wchłonięty został i przez jego pamięć.

Pamięta rodziców i babcie, ale dopiero teraz, gdy dobrych kilka lat upłynęło już od ich śmierci, te osoby nabierają wyrazistości, a jego odczucia wobec nich lekko się konkretyzują, nasiąkają współczuciem, elementami uznania czy nawet trochę podziwu. Nieskończona ilość wspomnień, drobnych, ulotnych, ale też nie do końca ulotnych zdarzeń i sytuacji.

 

35

Pamięta, że w każdym z kolejnych miejsc dłuższego pobytu miał odczucie, że to nowy początek, że historia właśnie się zaczyna. Pamięta takie wrażenie z 1961 roku w Indiach. Nie było wcześniejszego, niemal dziesięcioletniego dzieciństwa, wszystko zaczęło się od teraz. Pamięta różne rzeczy, które go przez moment dziwiły, ale nie aż tak bardzo.

Stopniowe przybliżanie się do tego, co jakby chciał o sobie i tak w ogóle powiedzieć, ale wie, że do końca się do rdzenia nie przybliży i tego, co by chciał powiedzieć, nie wypowie, bo przecież nie jest to do końca wyrażalne. Zawsze dziwiły go linearne autonarracje, gdzie wszystko logicznie wynika z tego, co było wcześniej, a narrator konsekwentnie postępował naprzód krok po kroku. A gdzie to całe krzątactwo, które pochłania większą część życia, gdzie te stracone godziny, dni, miesiące, lata? Stracone? W końcu trudno powiedzieć, co było i jest ważne, a co nie. Ot, powiedzmy, pracowity żywot profesora z dorobkiem wielu książek i setek artykułów, ważnego, szanowanego, nie trwoniącego w ciągu całego życia ani minuty (przynajmniej tak by się mogło zdawać). Który wygłosił wykłady na dziesiątkach ważnych uniwersytetów i otrzymał wszelkie możliwe nagrody i honory. A jednak umarł, gdy niebezpiecznie zbliżył się do setki, ba, albo gdy tylko przekroczył tę linię wcześniejszą o dekadę, a może nawet nie? Czy to już wszystko, mamo? Tak, synku, to już wszystko. Tylko tyle? Tak, tylko tyle. Ot, pracowity żywot tłumacza, który przełożył dziesiątki utworów, choć sam nie napisał żadnego, może pomijając jakiś artykuł o tłumaczonych pisarzach tu i tam. Laureat różnych nagród dla tłumaczy, uważany za mistrza w zawodzie, a jego przekłady określane były jako „kongenialne”. A jednak umarł, może nie żył tak długo jak profesor, ale wystarczająco jak gdyby. Czy to już wszystko, tato, mamo? Na to wygląda, synku. Albo i córeczko, w jednym i drugim przypadku, rzecz jasna…

Oto człowiek, który był, żył. Może miał dzieci, może nie. Pracował. I już teraz go nie ma. Wygląda na to, że każdy, kto jeszcze żyje i nadal jest w niezłym w zdrowiu, to jest od tego, którego już nie ma, lepszy. W lepszej sytuacji. Bo jeszcze coś może, mimo iż pewnie nie będzie drugim Chopinem czy Einsteinem. Ale jest, to znaczy żyje. Choć i on wkrótce (bądź nieco później) może zada pytanie – czy to już wszystko, mamo? Ale póki co, jeszcze trochę jest, więc jest górą.

Różewicz („…a także Tadeusz Różewicz, niekiedy określany jako wielki…” – pamięta te słowa polonistki, Eweliny Lipko-Lipczyńskiej, na początku ósmej klasy, zaraz po powrocie z Indii), a więc Różewicz (pamięta, jak dwa i pół lat później czytał w czasie zimowego pobytu z mamą w Zakopanem – zwolnienie z lekcyjnych zajęć – jego nowelkę „W najpiękniejszym mieście świata”, która go poruszyła, choć nie do końca ją wtedy rozumiał), a więc Różewicz, tak bardzo przaśno-PRL-owski z wyglądu, któremu, pamięta, czegoś zazdrościł, choć nie do końca potrafił tego sprecyzować, też już nie żyje. I pani Lipko też – i może jeszcze do niej tutaj powróci.

Różne rzeczy chciał w tym miejscu wyrazić, ale żeby było to bardziej klarowne, potrzeba by więcej słów, więcej zdań, więc tutaj tylko kilka tych spraw – powiązanych – zasygnalizował, będzie je rozsupływał, będzie do nich wracał. A może stopniowo rozsupłają się same, bo trudno by tak każdą nitkę oddzielnie rozciągać. O ile nie ulegną dekompozycji, o ile się nie rozpłyną w nicości…

 

36

Pamięta uczucie czegoś specjalnego, jakiejś szczególnej chwili. Lato 1959 roku, Ciechocinek. Jest z rodzicami na wakacjach, mieszkają w pokoju gościnnym urzędu pocztowego (przedwojenny budynek o fasadzie obłożonej bordowymi płytami, pokoje gościnne są w oficynie). Ojciec był parę lat wcześniej pracownikiem Ministerstwa Łączności, gdzie trafił po wyrzuceniu go z MSZ-u w 1953 roku, bo w czasie wojny służył w Pierwszej Dywizji Pancernej Maczka (w 1957 znów do MSZ-u powrócił). I właśnie przyszedł list z Warszawy od babci Stefci, opisujący zakończenie pierwszego roku w jego szkole (niemałą ilość razy w swej szkolnej karierze opuszczał szkołę przed zakończeniem roku albo dołączał jakiś czas po rozpoczęciu zajęć – tak się jakoś składało, wynikało to z harmonogramu rodziców). Babcia odebrała w jego imieniu świadectwo – ukończył klasę jako „wzorowy uczeń”. Pamięta, jak schodził (czy wchodził?) po przestronnych schodach tego przedwojennego budynku, mając uczucie czegoś szczególnego, wzniosłego, jakby zapowiedzi jakiejś wspaniałej przyszłości.

Pamięta inne chwile, gdy miał podobne odczucia. Na przykład wiosna 1966 roku, dzień przed wyjazdem do Zakopanego, na przedłużone wielkanocne wakacje (znów zwolnienie z zajęć). Jest wtorek, tego dnia lekcje kończą się wcześnie, chyba jakoś po dwunastej. Bardzo słonecznie. Mama wysyła go do biblioteki na sąsiednią Górską (mieszkają na Stępińskiej), żeby wymienił książki. Te nowe to już będzie wybór pani Hani, zaprzyjaźnionej bibliotekarki, szczupłej i zawsze bardzo poważnej, w wieku około czterdziestu lat (tak mu się wtedy zdawało, ale pewnie była z dziesięć lat młodsza). Nagle pojawia się mucha – o, pierwsza mucha roku, mówi do pani Hani, która się uśmiecha, a on odczuwa coś w rodzaju radości.

Pamięta czerwcowe popołudnie w Krakowie, 1973. Jest w kuchni na stancji wspomnianej już wcześniej „doktor” Kenigowej (Keńkowej, jak swą wymową psuła owo nazwisko, jakże to było daleko od szlachetnego Königa czy choćby wersji Koenig), emerytowanej szkolnej dentystki. Słońce. Kilka dni wcześniej zdał na piątkę egzamin z literatury (u profesora Mroczkowskiego, w jego przedwojennym mieszkaniu na Topolowej, co za piękna nazwa ulicy), być może zdał już także egzaminy (gramatyka praktyczna) u doktor Muskat-Tabakowskiej (obecnie emerytowanej profesorki, która zasłynęła jako tłumaczka „Europy” Daviesa; pamięta, że kręcił go ten pierwszy człon „Muskat” o jakimś orientalnym klimacie) i docenta Strzetelskiego (znajomość praktyczna języka, mimo iż „wujo” – takie miał przezwisko – był od literatury). Docent Strzetelski dopiero od kolejnego roku podpisywał się jako dr hab., a może dr habil., przez co zyskał nowe przezwisko „habil”. Czyżby wcześniej był tylko docentem marcowym? Był bardzo nielubiany – i był antypatyczny, to fakt. I nawet z wyglądu jakoś odstręczający. Był osobistym wrogiem profesora Mroczkowskiego, ryjąc pod nim dołki, ale to inna historia. Chyba Mroczkowski („szef”), cieszący się uznaniem, szacunkiem i sympatią ogółu pracowników i studentów za osiągnięcia, urok osobisty i całościową klasę, odpłacił mu pięknym za nadobne w tekście in memoriam Strzetelskiego – że niby zmarł (przedwcześnie) z przepracowania, przygotowując konferencję metodyczną… Wszystkie te egzaminy zdawane były trybem indywidualnym, miał wtedy silną nerwicę.

Pamięta, jak Strzetelski kiedyś zabłysnął dość nietypową akcją. „Po zajęciach proszę panów z grupy o pozostanie”, powiedział, a następnie zaprosił wszystkich do męskiej toalety, no kibla raczej, bo te miejsca na uczelniach za PRL-u prezentowały się dość odstręczająco – brudne, śmierdzące, i wszystko mocno zdezelowane. I tamże wskazał na wyrysowanego na drzwiach kabiny – jakimś protomazakiem – gargantuicznego fallusa. „To wstyd, panowie, to nie licuje ze studencką godnością!”, powiedział z irytacją. „Trzeba to natychmiast usunąć – proszę wziąć szmatki do tablicy albo chusteczki i to paskudztwo wymazać!”. I sam wyjął z kieszeni swoją, nieco zasmarkaną, i zaczął ów dorodny fallus wycierać. Zaczynając od główki…

Telefon: dzwoni magister Janusz Stygares, opiekun roku, chyba wylicza średnią czy coś w tym rodzaju, więc potrzebna mu była jakaś informacja. Wtedy, w dobie przedmailowej, wykładowcy nieraz dzwonili do studentów w tej czy innej sprawie. Stygares – przypominał z wyglądu Andrzeja Dąbrowskiego, piosenkarza („Do zakochania jeden krok”) – a może odwrotnie: to Dąbrowski był jak Stygares i nie wyglądał jak piosenkarz (podobny problem miał z Marią Koterbską, przypominała mu raczej urzędniczkę).

Wpisuje teraz Stygaresa do google’a: Adjunct Professor of English at Southern Connecticut State University, Manchester, Connecticut. (“Manchester by the Sea”?). I jeszcze student ratings, oceny studentów. Najpierw czytam: Bummer, Professor Stygares doesn’t have any student ratings. Ale dalej są jednak indywidualne opinie, na przykład: His assignments may kick your butt, but I take advantage of getting help from him. Oh, I love the Sty-Guy.

Wtedy w Krakowie miał wrażenie, że dzieje się coś specjalnego, że jest jakoś wyróżniony, może zaproponują mu asystenturę albo zagraniczne stypendium, choć skończył, dopiero co, pierwszy rok studiów, i to na indywidualnych prawach. Stygares wtedy i teraz, pięćdziesiąt lat później.

Paryż, 1988. Chyba piątkowe wczesne popołudnie. Sierpień, a może wrzesień. Był wcześniej na Mabillon, St.Germain, Boul’ Mich’, placyku w pobliżu Sekwany – w jakiejś księgarni być może. A teraz z powrotem na rue de Javel, gdzie mieszkał. Słońce. Coś jakby miało się zdarzyć. Fajnego. Obiad. Coś wisi w powietrzu. Telefon. Jakieś spotkanie się kroi. Klimat jakiegoś oczekiwania, podniecenia. Będzie fajnie.

 

37

Pamięta książki, które zrobiły na nim wrażenie, a także chwile, gdy miało to miejsce. Ot, na przykład, wiele lat temu kupił w antykwariacie „Troje w Paryżu” Williama Saroyana. Angielski tytuł to „Not Dying”, ale egzemplarz był w wersji polskiej. Narrator – autor – zwierzał się wprost, że miał do napisania książkę (żył przecież z pióra), podpisał chyba jakąś umowę, ale miał zarazem totalną blokadę – uważał, że nie ma niczego do powiedzenia, nic nie przychodziło mu do głowy, a na dodatek zupełnie nie chciało mu się pisać, miał wrażenie, że chyba jedyne wyjście to umrzeć. Jakoś to jednak przełamał, nie umarł, co wskazał w tytule, i po prostu zaczął pisać o sobie – to, co przychodziło mu na myśl. W tym samym antykwariacie – nie ma go już, a było to na Rakowieckiej, naprzeciwko gmachu SGGW, gdzie wtedy uczył angielskiego – kupił inny egzemplarz sprzed lat: „Wyruszyć przed świtem” Juliena Greena („Partir avant le jour”). Później – w tymże antykwariacie – kupił wersję oryginalną, francuską. To wspomnienia z dzieciństwa, kontynuowane później w kolejnym tomiku, już z okresu dojrzalszej młodości. I Green chciał pisać o sobie, ale nie wiedział, co pisać i od czego zacząć: no więc postanowił pisać o tym wszystkim, co przychodzi mu na myśl, według kaprysu pamięci, idąc za impulsem chwili. I tak powstały dwie książki. No, na dobrą sprawę dużo wcześniej to samo podejście miał Proust (którego właśnie tłumaczy) – i też napisało mu się niemało, aż miło…

 

38

Pamięta, jak nieraz się zastanawiał – i to od zawsze – nad sensownością zawężania się do jednego tematu czy wątku, podczas gdy jednocześnie wydarza się tyle rzeczy. Niby nie sposób zajmować się jednocześnie wszystkim, ale przynajmniej dobrze mieć tę cząstkowość w świadomości.           To jego postrzeganie stopniowo dojrzewało, ale pamięta, jak kiedyś jadąc samochodem z rodzicami w Delhi, z tylnego siedzenia Austina Cambridge (chyba jeszcze tej starszej wersji w kolorze ocean blue) wpatrywał się przez tylną i boczne szyby w morze rowerzystów i pomyślał, że każdy z nich ma swoje własne życie, własne problemy i każdy z nich to inny, odrębny świat. Podzielił się tym spostrzeżeniem z mamą, która pochwaliła go za tak głęboką refleksję (miał wtedy dwanaście, może trzynaście lat).

Pamięta, że z czasem bardziej poruszało go to, że jeden człowiek funkcjonuje w rozmaitych nieprzystawalnych światach – spraw życiowych, materialnych, w codziennym krzątactwie, w świecie lektur czy własnego tworzenia czegokolwiek. I że miliardy niepowiązanych z sobą zdarzeń mają miejsce w jednej, tej samej chwili. To trochę antycypowało spektakl „Jednocześnie” Jewgenija Griszkowca, który widział wiele lat później.

 

39

Pamięta niektóre chwile bardzo namacalnie. Uwielbiał samochodziki z serii Dinky Toys i Corgi Toys. Były sporo większe od Matchboxów, precyzyjnie wykonane, Made in England; teraz można podobne kupić w byle supermarkecie czy kiosku, Made in China, też ładne, ale to modele współczesne i już nie mają tamtego posmaku czegoś rzadkiego, wręcz niedostępnego, jak te starsze angielskie samochody, Rolls Royce’y, Jaguary, czy nawet skromne Morrisy czy Austiny. I w Delhi oglądał je w katalogach-broszurkach, bo w sklepach wybór był niewielki – a ponadto, gdy coś kupowała mu z jakiejś okazji mama, to akurat to, co było dostępne, i raczej nie to, co by go kręciło – ot, na przykład dostał piętrowy tramwaj czy amerykańskie DeSoto z maską dwukolorową, taka była wówczas moda w przypadku realnych aut, która zresztą teraz po trosze wraca. Ale to postanowił ulepszyć: gdy akurat odświeżane było delhijskie mieszkanie, farbą do framug okiennych przemalował DeSoto na biało. Nie bardzo mu to wyszło: zamiast eleganckiej bieli wyszła grudkowata powierzchnia, a w dodatku zamalował część przedniej szybki. No i to autko nie pasowało mu już do zabawy (utworzył całą mikrospołeczność z żołnierzyków różnej proweniencji – mieli do dyspozycji różne samochody, według rangi, którą im nadawał), było teraz po prostu brzydkie i wkurzało go z powodu własnej głupoty. Wyrzucił je przez okno, ciskając gdzieś daleko w krzaki…           

Pamięta inny prezent od mamy – motocykl z koszem. Royal Enfield. No to już było coś, mimo że był to Matchbox! Tyle, że kosz się oderwał, więc sam motocykl na wiele już się nie nadawał. Tym razem koniec był inny – zakopał ów motor bez kosza na terenie ambasady, blisko domu (na tym samym cornerze; w tym znaczeniu corner to bardziej skwer, kwadratowa łączka otoczona z trzech stron willami, nie róg). Miał odczucie, że robi coś niezwykłego, że jak po latach ktoś ten motocykl odkopie, to będzie starał się dociec, kto go zakopał i dlaczego.

Pamięta też Bentleya (otwartego, z kierowcą, na resorach i ze skręcającymi przednimi kółkami), który otrzymał w prezencie od Marylki, chyba w 1962 roku – owa zaprzyjaźniona rodzina przebywała wówczas na placówce w Abisynii (ta nazwa funkcjonowała wtedy zamiast Etiopii). Był to oczywiście samochód przynależny marszałkowi (w spódniczce – stroju greckiego gwardzisty sprzed królewskiego pałacu, to z kolei pamiątka taty z Aten, ale przekazana na skutek usilnych próśb synowi). Ów Bentley stracił swoją pozycję na rzecz sportowego Mercedesa 300 SL, kupionego (sugestia mamy wobec embarras de richesse syna) latem 1963 roku w wielkim sklepie z zabawkami Franz Karl Weber w Zurychu – w drodze powrotnej do Delhi po dwumiesięcznym urlopie w Polsce. Mama zasugerowała jeszcze Chevroleta Impalę (wspomniany już model chyba z 1959 roku) – bo przecież takim autem odwożony był do szkoły. Autko było czerwone z napisem Fire Chief – ale cóż, tego mógł w czasie zabawy nie dostrzegać.

To była pierwsza połowa lat sześćdziesiątych, a ma uczucie jakby teraz mógł te autka dotknąć.

Pamięta, jak jeszcze przed Indiami, będąc z rodzicami na wakacjach w Ciechocinku, ciągnął na sznurku wzdłuż tężni autko Matchboxa – był to samochód ciężarowy, pamięta nawet markę: ERF. Ta fabryka ciężarówek, założona w 1933 roku przez Edwina Richarda Fodena (sprawdził w Wikipedii) istniała aż do pierwszych lat obecnego millenium. Na zdjęciu rozpoznał charakterystyczny przód z ukośnym zapisem marki – był to model z 1947 roku i jeszcze w końcówce lat pięćdziesiątych wydawał się nowoczesny.

Co się stało z Bentleyem, nie pamięta; chyba zagubił się kierowca i z dwiema dziurkami na siedzeniu zamiast drivera samochodzik stracił urok, tak samo jak poobijany ERF ze startą naklejoną reklamą towaru, który miał przewozić – były to chyba lody. Oba autka zaginęły gdzieś w otchłani czasu. Mercedesa dał w prezencie (po powrocie z Indii) koledze z klasy, który się nim zachwycił. Chyba podobnie zakończył się żywot Impali.

Pamięta, że miał jeszcze inne autka – w tym czerwoną londyńską furgonetkę pocztową (Royal Mail) – model ten funkcjonował w realu przez długie lata po wojnie, podobnie jak „standardowe” modele piętrowych autobusów czy czarnych taksówek – dopiero po latach pojawił się totalny miszmasz… Pamięta, jak pod koniec lat osiemdziesiątych na uliczce w Wersalu natknął się na mały sklepik-antykwariat oferujący te dawne samochodziki Dinky i Corgi – wśród nich była jego furgonetka pocztowa z ceną przyprawiającą o zawrót głowy…

 

40

Pamięta, że kiedyś przeczytał, jak to wystarczy napisać stroniczkę dziennie – i po upływie niecałego roku jest już książka. Że to najlepszy sposób na przełamanie writer’s block, czyli pisarskiej blokady (to określenie powstało jednak w języku angielskim). O tych psychologicznych blokadach przeczytał kiedyś w niewielkiej książeczce Marcela Bénabou „Dlaczego nie napisałem żadnej z moich książek” („Pourquoi je n’ai écrit aucun de mes livres”), która poruszyła go tak bardzo, tak bardzo współgrała z jego własnymi odczuciami, że ją po latach przełożył. Bo tak naprawdę zgadzał się z Bénabou, nigdy nie jesteśmy do końca gotowi, żeby KSIĄŻKĘ napisać, zwłaszcza gdy ma ona przekazać to, czym naprawdę chcemy się podzielić, odzwierciedlać nasze „autentyczne wnętrze” – bo zawsze jest jeszcze coś więcej do przeczytania, zobaczenia, doświadczenia. I zawsze można nam zarzucić, że nasze pisanie to grafomania, że nikogo nie interesuje, że to wtórność, banał, nic nie warte wypociny. No ale tak bywało w przypadku bardzo wielu książek, które jednak się ukazały, ba, nawet kogoś zdołały zainteresować.

 

41

Pamięta, że zawsze czymś się martwił, że zawsze czuł jakiś niepokój. I to na różnych poziomach. Martwił się ocenami, na przykład, choć z reguły miał dobre. Gdy chodził przez ostatnie dwa lata w Indiach do St.Columba’s High School, szkoły prowadzonej przez jezuitów irlandzkich,  wychowawczyni w jego klasie 6D, Miss Hoffland, nazywała go a great worrier – wielkim „zamartwiaczem (się)”, a może „z(a)martwicielem”…

Pamięta, że martwił się i odczuwał jakiś niepokój z reguły zawsze – wcześniej i później. Czy lęki. Na przykład o podłożu religijnym: w 1963 roku w Delhi, po powrocie z dwumiesięcznego „urlopu” w Polsce, miał okres natrętnych myśli: co jakiś czas słyszał w głowie natrętny szum bluźnierstw odnoszących się do „Boga” albo głównych postaci religii: Matki Boskiej i „Pana” Jezusa. W tym czasie czytał zresztą „Potop” Sienkiewicza i wspomniane tam „bluźnienie” Szwedów skierowane do Matki Boskiej przejmowało go pewną grozą, bo łączył je ze swoim, o którym nikt nie wiedział (ale Bóg, Pan Jezus i jego Matka tak), i czuł się potępiony na wieki… Pamięta, że ten okres był dla niego psychiczną traumą, aż któregoś dnia nie wytrzymał i zwierzył się z tych myśli (choć w sposób nieco zawoalowany) mamie – pewnie to wynik pogaduszek z babcią Dusią, powiedziała mama, i faktycznie, w czasie owego urlopu w Polsce dość sporo czasu z tą babcią spędzał. Kilka lat wcześniej miał natomiast rodzaj swoistego natręctwa: w pewnych chwilach odczuwał przymus przeżegnania się. Było to następstwem spotkania z siostrą cioteczną (spędzali dość sporo czasu razem), i któregoś razu siostra co chwila się „żegnała” – udawał, że tego nie widzi, aż w końcu nie wytrzymał i zapytał czemu to robi: „Bo tak trzeba”, usłyszał w odpowiedzi, czy coś w tym rodzaju. I potem sam zaczął ją naśladować, ale wstydził się tego, więc zawsze upewniał się, że nie ma nikogo w pobliżu.

Nieco później, w czasie letniego pobytu w Ciechocinku, odbywał dalekie eskapady na rowerze (niekonsekwencja mamy, przewrażliwionej na punkcie spocenia się i potencjalnych przeziębień, ale nie interesującej się tym, że jej ukochany ośmioletni syn wypuszczał się tym rowerem choćby na szosę za miastem), no więc raz, jadąc w parku tężniowym na rowerze, poczuł pilną potrzebę przeżegnania się, a gdy na zakończenie owego aktu uniósł także lewą rękę znad kierownicy, żeby złożyć obie dłonie w geście modlitwy (bo przecież tak trzeba), przednie koło nagle samoistnie skręciło, skutkiem czego wywalił się na żwirowaną dróżkę. Następstwem było szczepienie przeciw tężcowi chyba, a w każdym razie przez resztę pobytu codzienne wizyty z mamą (i wyczekiwanie w kolejce) w przychodni celem zmiany opatrunku, bo poważna rana na łokciu zaczęła się „ślimaczyć”…

I nie wie, czego by się bardziej wstydził przed mamą: widocznych wciąż erekcji po zabawach z Shafikiem czy może tej nadreligijności…

 

42

Pamięta coraz więcej tych drobiazgów, to znaczy krople z kranika/kranu pamięci przemieniają się w strumień coraz bardziej intensywny. Pamięta coraz więcej faktów coraz bardziej wyraziście. Pamięta, jak ważne wydawały się niektóre sprawy czy zdarzenia, które zaginęły w odmętach czasu i pamięci. Nie do końca, bo przecież trwają w jego pamięci nadal, ale jak ich nie przypomni, to już bezpowrotnie przepadną. I zastanawia się, co właściwie warto pamiętać, bo chyba przecież ta pamięć ma coś przekazać, coś jak gdyby zbudować – ale czy koniecznie? Czy same zapamiętane drobiazgi nie mają w sobie wartości? Może i tak, choć chyba jednak lepiej, by składały się na jakąś całość – ale ta całość może przecież powstać samoistnie, a nie? I czy w ogóle istnieje całość? Czy to nie jest mentalny konstrukt, ex post?

 

43

Pamięta, jak łatwo wraz z rodzicami odnalazł się w tych Indiach – właściwie natychmiast. To go zawsze dziwiło, jak łatwo ludzie odnajdują się w nowych zupełnie czy diametralnie odmiennych sytuacjach. Pewnie tak samo było – choć to może niestosowne porównanie – w przypadku obozów koncentracyjnych, gdzie ludzie przebywali nieraz nawet kilka lat i jakoś wchodzili w „rytm” tych miejsc, co umożliwiało im przetrwanie. Potem nieraz opisywali to w książkach. (Bywało i odwrotnie. Kiedyś – całkiem przypadkowo – natknął się na tom wspomnień zapomnianego zupełnie, a i wcześniej mało znanego Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, lubelskiego poety i prozaika, pomniejszego Skamandryty. Ów autor opisywał, jak to zwolniony w wyniku czyjejś skutecznej interwencji z obozu w Sachsenhausen, w pobliskim Berlinie kupił w księgarni dobrej jakości, „solidne, niemieckie” słowniki łaciny i greki, i z tym satysfakcjonującym nabytkiem wrócił do Lublina. Okupacja trwała nadal, ale on znów był pisarzem i tłumaczem. Natomiast narrator „Losu utraconego” Imre Kertesza po oswobodzeniu pod koniec wojny z Buchenwaldu wraca do Budapesztu, gdzie w tramwaju kontroler każe mu wysiąść, bo nie ma biletu… ale jakiś pasażer go poratował… I chłopak dotarł do domu i do świata, gdzie życie toczyło się jak przedtem; wejście na powrót w „rytm” normalności mogło się wydawać trudniejsze).

Natomiast rodzice – i on – od początku odnaleźli się w roli przedstawicieli rasy „białej” czyli „wyższej”; przyjazd z biednej, Gomułkowskiej Polski nie miał tu większego znaczenia. Liczył się ciąg tradycji, a ten przecież miał początek w przedwojennej klasie średniej i atawizmie szlacheckiego pochodzenia. Tak samo dla biedniejszych Hindusów – „biała” skóra i całościowy „biały” klimat wystarczały za przepustkę do mentalnego świata „panów’. No więc była owa „służba” – choć, jak już wcześniej wspominał, zarobki „komunistycznych” dyplomatów w zestawieniu z tymi z Zachodu były nader skromne, to wystarczały na dość wygodne życie i zatrudnianie „służby”: kucharza i sprzątacza (sweeper bądź jamadar), na cotygodniowe dwudniowe pobyty „pracza” (dhobi), który swoją pracę wykonywał w niezamieszkałej, tarasowej części domu piętro wyżej (barsati), a w przypadku tych, którzy mieli ogródki, także ogrodnika (mali/mali baba; pamięta, jak łatwo można było przyswoić te nazwy). Wypłacane im pensje w porównaniu z zarobkami nawet „komunistycznych” dyplomatów były śmiesznie niskie, ale jednak pozwalały tej służbie na zaspokojenie ich podstawowych potrzeb, a nawet na utrzymanie rodziny. Światy „bogatych” (tu „białych”) i biednych, nawet przy zastrzeżeniu, że ci „bogaci” tak naprawdę nie byli „bogaci”, były światami nieprzystawalnymi, z zupełnie inną strukturą cen, kosztów czy oczekiwań.

Pamięta ten dystans oddzielający „państwo” od służby. Z tyłu większości willowych budynków były oddzielne budyneczki dla służby – tak zwane servant quarters. Na ogół przysługiwała jedna „kwatera” na mieszkanie „państwa”. Był to pokój i były wspólne „toalety” – kucane, rzecz jasna, z kranikiem i kubkiem – w tych „niższych” warstwach nie używano papieru, podmywano się tą wodą z kranika i kubka, ponoć lewą ręką. I nawet w czasie pracy służba nie korzystała z toalety czy toalet państwa, tylko wychodziła do tej „swojej”. Pamięta troskę mamy, by zwłaszcza kucharz mył ręce po powrocie z owego, jak to określano, bathroomu. Ale i tak musiała mu wierzyć na słowo.

(Pamięta, że i w Polsce, i to do niedawna, na Uniwersytecie Warszawskim były odrębne toalety „dla pracowników”, choć tylko w niektórych budynkach. Pamięta, jak kiedyś w jego latach studenckich nielubiana lektorka niemieckiego wchodziła w czasie przerwy do takiego przybytku, a gdy zamykała drzwi, studenci dopingowali, suflując „Psi, psi, psi…”).

Pamięta, że de facto był to klasowy wyzysk – te długie godziny pracy – kucharz przychodził rano, by przygotować śniadanie, potem gotował i podawał obiad, a około trzeciej, czwartej wychodził, by znów wrócić około siódmej i przygotować kolację. Gdy rodzice byli na przyjęciu, zostawał jako opiekun małoletniego boya… Miał za to free day czyli wychodne – w niedzielę po obiedzie, bo nie musiał już przychodzić, by przygotować kolację.

Pamięta, jak z okazji Świąt rodzice jechali (a on nieraz z nimi) do rejonu sklepików z tanią odzieżą, taką, jaką kupowali „biedniejsi”, no bo nie biedacy, którzy wówczas, gdy nie było jeszcze masowo produkowanej taniej odzieży, chodzili w łachmanach. Kupowali wtedy służbie coś z ubrania: sweter, koszule czy podobne rzeczy…

Pamięta, że te relacje „bogaci/biedni” czy „państwo/służba” nieco go niepokoiły… Widział tu jakąś zasadniczą niesprawiedliwość, ale akceptował to jako część składową świata.

 

44

Pamięta, że ten „klasizm” towarzyszył mu od zawsze. Jeszcze przed Indiami, mimo iż rodzice klepali w sumie biedę, to z racji pracy w MSZ-cie ojciec miał stały kontakt z „zagranicą”, mitycznym bogatym rajem, który był gdzieś poza Polską, w Europie i Ameryce. Te LIFE’y które ojciec przynosił z pracy, a czasem jakieś pisma „lotnicze”, na przykład Sabeny; do tej pory pamięta zdjęcie z wnętrza samolotu, gdzie uśmiechnięta stewardesa podaje wykwintny posiłek chyba w pierwszej klasie, jak to się wtedy mówiło (klasa „druga”, obecnie „ekonomiczna” nazywana była dawniej „turystyczną”, a może w tamtych zamierzchłych czasach po prostu drugą).

Jakoś podświadomie już w dzieciństwie zawsze zaliczał siebie do klasy „wyższej”. Może był to wpływ babć – Babcia Stefcia (ze strony mamy) była wdową po przedwojennym komandorze podporuczniku, który na początku wojny był szefem wyszkolenia na Helu i dostał się do oflagu, gdzie zmarł), natomiast Babcia Dusia była w czasie wojny w Londynie wraz z mężem, inżynierem chemii (studiował w Nancy) i majorem (był zastępcą szefa gabinetu Sikorskiego) – potem, na swoje nieszczęście, Dziadek Stefan postanowił wrócić do ojczyzny. Mieszkali na Dolphin Square – w gigantycznym modernistycznym kompleksie rezydencjonalnym, nazwijmy to mega-apartamentowcem, który obecnie jest miejscem bardzo cool dla wszelkich yuppiesów i artystów, a nawet MPisów czyli posłów do Izby Gmin…

Natomiast tata pracował w MSZecie – już sam ten skrót miał klimat światowości, coś było w samym brzmieniu. I te wyjazdy taty na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych na „sesje” do Nowego Jorku czy Paryża, i ta mała chorągiewka ONZetu, która stała na kredensie w pokoju rodziców.

 

45

Pamięta, jak w Delhi tyle razy jechał z rodzicami samochodem do centrum – na ogół na Connaught Place. Pamięta trasę, na początku przez dzielnicę Golf Links, gdzie mieszkali, a potem długą, zadrzewioną Lodhi Road, przypominającą nieco dawną, wąską Aleję Sobieskiego. Jakby słyszał wymuszoną pracę silnika wołowatego Austina Cambridge w kolorze ocean blue. Ponoć źle go dotarł hinduski kierowca wydelegowany po jego odbiór do Bombaju, który pewnie zbyt szybko nim jechał do Delhi. Wtedy nowe auta się „docierało”, tak jak telewizor musiał wpierw się „rozgrzać”, nim włączyło się obraz. Następny Austin Cambridge, cytrynowożółty nowszy model o nieco zmienionej masce (odkupiony od wracającego wcześniej pracownika ambasady), był zdecydowanie żywszy i w ogóle fajniejszy. Wtedy barwy „metaliczne” dopiero chyba zaczynały raczkować, kolor to był konkretny kolor, choć miewał różne odcienie.

To ten niebieski bardziej wrósł mu w pamięć, bardziej łączy się z Indiami. W końcu mieli go trzy lata, a ten żółty tylko przez ostatni rok, choć to ten żółty ojciec dawał mu, trzynastolatkowi, poprowadzić w niedzielne popołudnia na pustawych ulicach i uliczkach Chanakyapuri, dzielnicy znanej też pod nazwą Diplomatic Enclave (choć polska ambasada mieściła się wtedy na Golf Links).

Pamięta, że w tych chwilach miał odczucie (może nie świadome, ale jakby tak podskórnie czuł), że to jest ten czas, który trwa i będzie trwał – że wszystko to, co będzie później, będzie prostą kontynuacją tego, co jest, że wszystko będzie jeśli nie takie samo, to w każdym razie podobne. A tymczasem tak nie było – raz po raz to, co następowało, było zupełnie czymś innym, czymś zupełnie nieprzewidzianym i nieprzewidywalnym. Jechał więc z rodzicami zadrzewioną aleją Lodhi Road tym intensywnie niebieskim Austinem Cambridge (model chyba z roku 1959 czy 1960), potem przejeżdżali obok India Gate, delhijskiego łuku triumfalnego, wzniesionego ku czci poległych żołnierzy i oficerów British Indian Army, indyjskiej armii kolonialnej (w tym Brytyjczyków) poległych w czasie Pierwszej Wojny oraz tuż obok pomnika króla Jerzego V – jakiś czas po ich wyjeździe posąg króla został usunięty, a teraz nową postacią na postumencie jest Subhash Chandra Bose, indyjski działacz niepodległościowy i twórca Indian National Army, utworzonej z hinduskich jeńców wojennych będących żołnierzami armii kolonialnej, wziętych do niewoli przez Japończyków. Ta armia miała u boku Japończyków walczyć z Brytyjczykami. Owe jazdy do centrum miasta z mijanymi pomnikami wydawały się czymś, co trwać będzie wiecznie.

 

46

Pamięta… Czy nadal musi zaczynać od tego słowa? Ale czy można tak je porzucić „w trakcie”? Ale dlaczego nie? Czy koniecznie musi obowiązywać stylistyczna konsekwencja? Zainspirował się Perekiem i Brainardem, a teraz doszła jeszcze Annie Ernaux, w sumie ta sama stylistyka, choć jednak bogatsza treściowo od Pereka zwłaszcza.. I pierwsza osoba liczby mnogiej, bez jakiegoś „pamiętamy”, albo po prostu forma bezosobowa…

Jak już może wspominał, niektóre wydarzenia z przeszłości są jak gdyby z wczoraj, a minęło niekiedy pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. To jakieś chwile z Polski wczesnego Gomułki, z Indii pierwszej połowy lat sześćdziesiątych, z liceum w Warszawie potem, z Londynu, Krakowa, znów Warszawy, Bejrutu, Paryża… A także Berlina. Lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte i, o horrendum, dziewięćdziesiąte… Dziewięćdziesiąte to jakby w ogóle nie przeszłość, choć jego studentów nie było jeszcze wtedy na świecie…

I co zrobić, jeśli zaczyna jakiś wątek myślowy, ale on do niczego nie prowadzi? Myślał, że będzie to coś niezwykłego, wspaniałego, a tutaj nędzny pisk, ba, wręcz nic, pustka, zwisający luźno koniec, flak

… no nie szkodzi, wszystko może tworzyć klimat, podglebie, prowadzić do czegoś konkretniejszego. Bo takie jest życie, mało które ma jakiś sens, to nie film, który ten sens mieć powinien… (myśl Josepha L. Mankiewicza…)…

No właśnie, bo wciąż gnębi go myśl, pytanie, co to znaczy, jak wielu by chciało, „żyć pełnią życia”, „pełną piersią”, co to znaczy „życie spełnione”, i tak dalej…? Wiele osób ma życie bardzo uporządkowane, co do minuty wypełnione czymś „wartym” (książka „warta” to określenie jego szkolnej pani bibliotekarki). Cały czas robią coś konkretnego, zawodowo i w życiu codziennym. Piszą naukowe teksty albo pracują w tym czy innym urzędzie, wychowują dzieci, to znaczy wożą je na rozmaite zajęcia pozalekcyjne, od języków obcych po grę na tym czy innym instrumencie, od sztuk walki po jazdę konną, wyprowadzają psy, kupują i urządzają mieszkania, jeżdżą za granicę „wypocząć” albo na city tours. A najlepiej jak do Dubaju, Japonii, na Madagaskar lub Malediwy, albo może na Kubę czy Turks and Caicos.

 

47

Tak, chciałby zapisać to, co nieuchwytne. Nastroje. Klimaty. Niuanse. Tyle rzeczy z przeszłości wydaje się tak niedawnych, jakby to było wczoraj. A minęło już pięćdziesiąt lat – czy nawet więcej. Więc może najlepiej przywołać pewne chwile, momenty, z których może nic nie wynika – a jednak?

Pamięta rok 1963. Niektóre daty mają jak gdyby w sobie klimat nowoczesności – należy do nich 1963. No niby każdy nowy rok ma taki klimat, ale po latach ostaje się on tylko przy niektórych datach. No i lata mają swoją estetyczną jakość, jak gdyby barwę.

Ta aura nowoczesności związana z danym rokiem pozostaje dla niego na stałe, chociaż po latach widzi, że ów rok należy już do prehistorii. W roku ‘63 był w New Delhi, do zakończenia roku szkolnego w maju chodził do Raghubir Singh Junior Modern School, a potem poleciał z rodzicami do Polski na dwumiesięczny urlop przysługujący po dwóch latach pracownikom ambasady – tym na placówkach w odległych krajach. Budynek szkoły – dla zamożniejszych obywateli Indii – wydawał się wtedy bardzo nowoczesny, a gdy teraz obejrzał go w google’u  nadal prezentuje się dobrze. W końcu to przecież w Indiach Maciej Nowicki wraz z Le Corbusierem zaprojektowali modernistyczny Chandigarh, stolicę stanu Pendżab, krainy Sikhów. Rok poprzedni, 1962, ma nieco inny klimat, i pamięta, jak na jesieni owego roku pełnił „dyżur” w sekretariacie szkoły, która miała wyrabiać postawy obywatelskie, a w czasie takiego dyżuru uczeń miał „być na posterunku”, gdyby była potrzeba przekazania komukolwiek w gmachu szkoły jakichś poleceń czy informacji, czy w ogóle wykonać jakieś inne zadania – jednak nic takiego nie okazało się potrzebne. Zamiast siedzieć na lekcjach? – co za marnowanie czasu, skomentowała mama, ale on tak nie myślał i te godziny spędził na przeglądaniu wypełnionych zdjęciami roczników szkoły z lat poprzednich.

Pamięta, że jeden z tomów był z okresu wojny i aula starego budynku szkoły (obecnie Senior School), mieszczącego się w innej części Delhi, udekorowana była flagami państw – wśród nich był czerwony sztandar ze swastyką. Pamięta, że odczuł dreszcz łączności z historią i jak gdyby skurczonego czasu. Wojna, tak obecna we wspomnieniach rodziców, babć i prababci, tu przyjęła postać jak gdyby normalności – bo oto flaga hitlerowskich Niemiec wisiała pośród innych jak gdyby nigdy nic. I to w jego szkole (nieważne, że w innym budynku, bo też go dobrze znał), właśnie w jego szkole, gdzie teraz realnie siedzi – i skurczył się też świat, tu Indie, tam Europa, jedna całość. I choć w niektórych chwilach dziesięć czy siedem lat zdawało się całą epoką, to teraz dwadzieścia lat wstecz zdawało się jak gdyby wczoraj dla jedenastoletniego chłopca.

 

48

Pamięta, jak na jesieni owego 1962 roku stał na galerii pierwszego piętra Modern School (indyjskie budynki szkolne dla klas średnich i wyższych miały na ogół galerie, z których wchodziło się do sal lekcyjnych; zajęcia szkolne dla biednych były na ogół na gołej ziemi, czasem pod namiotami), no więc stał na owej galerii w granatowym bezrękawniku czy blezerku, do którego przypięty był znaczek z Leninem (były takie dwuczłonowe radzieckie przypinki, które wyglądały jak mini ordery – ten otrzymał chyba w prezencie (albo w drodze wymiany za autko, zawsze miał jakiegoś matchboxa w kieszeni) od zapewne aktiabrionka w szatni na basenie w radzieckim przyambasadzkim miasteczku. Ojciec, a także jeden z nauczycieli, mówili mu, żeby tego znaczka nie nosił, ale nie odnosiło to skutku. No więc stał tak na galerii w blezerku i usuwał szpikulcem cyrkla brud spod paznokci – chłopcy zawsze mają (mieli kiedyś) brudne paznokcie (tak się mówiło, choć to nie bardzo logiczne, bo sam paznokieć nie może być przecież brudny) – i miał odczucie, że jest to cool, choć wtedy nie istniało jeszcze to pojęcie nawet w angielskim, ale sam klimat słowa tak, tam, tu i wszędzie… To słowo jest i było bardziej pojemne niż „fajność”.

Pamięta, jak stał na tej galerii, a jeden z hinduskich kolegów zagadnął, że trzecia wojna światowa już się rozpoczęła – no bo Kuba i atak Chin na Indie… Miał odczucie wyjątkowości chwili i swojej sytuacji: trzecia wojna, a on tu, w Indiach, na jakiejś odległej planecie. Nie tylko czyszczenie paznokci cyrklem na galerii (w blezerku z Leninem), ale globalnie cała sytuacja i kontekst wydawały mu się cool…

Był w owej szkole jedynym uczniem nie-Hindusem. Miał przezwisko bedi bandar, co w hindi znaczyło „biała małpa”. Teraz coś takiego byłoby powodem skandalu, a wtedy nikogo to nie raziło, a jemu nie sprawiało przykrości, wręcz przeciwnie. Był jakby maskotką szkoły. Dowożona na lekcje Chevroletem Impalą, względnie Mercedesem, ze „złotym” radzieckim zegarkiem na ręku, który brany był przez kolegów, a także przez nauczycieli za autentycznie złoty (dyrektor zwrócił kiedyś uwagę rodzicom, że nie powinien nosić tak „drogiego” zegarka, a był to tani radziecki Poljot, choć obecnie jest to, czy był przed wojną w Ukrainie, Poljot Euro, apgrejdowany), pisząca długopisem marki Parker i zawsze w czystym, wyprasowanym przez dhobiego niebieskim mundurku, no więc zaliczana do bogatych z definicji Europejczyków biała małpa z „orderem” Lenina na blezerku miała w społecznym kontekście tej szkoły dobre samopoczucie, nie czuła się straumowana „opresyjnym”, rasistowskim (à rebours) przezwiskiem, bo należąc do rasy białych ekskolonizatorów po prostu nie mogła czuć się „poniżona”.

 

49

Czyta nową powieść Iana McEwana „Lessons”. Przez fortunny przypadek kupił wydanie oryginalne – i to w dużym formacie i w papierowej, nie hardcoverowej okładce, co ułatwia włożenie do plecaka – w warszawskiej księgarni, o której istnieniu w ogóle nie wiedział. Kupił też świeży przekład polski, bo lubi porównywać fragmenty, zobaczyć, co tłumacz zrobił z tym czy tamtym zwrotem czy słowem. Tak, nawet w dobrym przekładzie tyle się traci, bo przecież nie sposób oddać wszystkich odniesień i skojarzeń związanych z danym słowem w języku wyjściowym. Lost in translation – to zbyt oczywisty już banał. I przekład „kongenialny” – niezła z kolei ściema…

„Lessons” to książka długa, chyba za długa, ale być może zasłuży na Bookera, której nie dostała „On Chesil Beach”, wcześniejsza poważna kandydatka tegoż autora, też przełożona na polski, bo miała być za krótka jak na tę nagrodę. Trochę to zabawne, więc na przykład „Obcy” Camusa też musiałby obejść się smakiem. „On Chesil Beach” bardzo go poruszyła, a jeszcze bardziej film (na podstawie scenariusza samego McEwana), który miał bardziej rozbudowane wątki, a głównego bohatera – chyba jak w „Lessons” trochę alter ego autora – grał chłopak tak pełen wdzięku.

„Lata” Annie Ernaux – uderza go, że w tej książce owe lata mają w sobie tak dużo jak gdyby energii – ten rytm, który rządzi czasem i go napędza. Nie ma chwili wahania, cała naprzód, do przodu! Nie dywagacje, lecz akcja. Po prostu: wash and go!

No, on tak biegu lat nie postrzega. Dla niego czas to magma, chaotyczna masa, rozłażąca się dosłownie w rękach, a tylko czasem jak piorun jasny, prędki… jak dla Annie Ernaux czy pięknego Edouarda Louisa, innej francuskiej literackiej gwiazdy, od tej pierwszej młodszego o dwa pokolenia…

Postrzega czas podobnie jak McEwan. Czas w „Lessons” to bezkształtna hybryda, bohater w niej zagubiony. Próbuje się w tym czasie odnaleźć, wierzgając nieraz rozpaczliwie jak Gombrowiczowski żuk przewrócony na grzbiet.

 

50

Pamięta… Tyle tych wątków, chronologicznie czy linearnie nie da przecież rady, więc zgodnie z kaprysem chwili?

Na okładce polskiego wydania „Lat” fragmenty dwóch fotografii: na biednej uliczce z trotuarem z nierównymi płytkami (w tle jakiś najtańszy stary Renault) widzimy trzech chłopaków – lat piętnaście, szesnaście? – a jeden z nich obejmuje dziewczynę siedzącą chyba na siodełku skutera, a może roweru, która w ręku ma otwartą książkę. Obejmuje ją ładny, delikatny blondynek, z fryzurą ze starannym przedziałkiem, a z tyłu chłopak bardziej barczysty wydaje się rzucać jakiś ironiczny czy wulgarny komentarz. Z przodu, zwrócony do nich twarzą, stoi trzeci chłopiec, jedyny z nich trzech w garniturku, bez krawata i w nieco pomiętych spodniach. Może to taki przechodzony już nieco garniturek, jak to się kiedyś w Polsce mówiło „do pierwszej komunii”, który potem służył już jako codzienne odzienie, z braku innego ubrania, bo po prostu nie było pieniędzy. I ten chłopiec przykłada palce do ust, jakby coś jadł – ale nie bardzo widać co – a może to taki odruch towarzyszący zamyśleniu, a może ma symbolizować coś wulgarnego…?

Na drugim fragmencie nieco starszy chłopak, ot pewnie student, w obcisłych spodniach i bluzie, i butach z ostrym szpicem, rzuca czymś, stojąc na środku ulicy – jest w pozie mocnego zamachu, spod bluzy wystaje mu coś białego, chyba podkoszulka. No tak, to maj ‘68…

Na okładce francuskiego wydania – „Les années” – oczywiście Citroën 2CV, to słynne „brzydkie kaczątko”, i goła ręka (tylko) leżącej tuż obok młodej dziewczyny, na trawie, pod drzewem… pewnie obok leży chłopak, ot, beztroska majówka…

Ubiory z lat sześćdziesiątych, pamięta… Podobne były i w Polsce. Ach, przypomina mu się także pewne zdjęcie, które kilka lat temu pojawiło się na jego wallu fejsbuka: prywatka, Leningrad, gdzieś w tej samej dekadzie… Jakby mieszczańsko urządzony pokój, pianino, otwarte drzwi balkonowe, na pierwszym planie chłopak i dziewczyna, lat mniej więcej dwadzieścia, studenci? Chłopak też w garniturze, ale tak trochę na luzie, rozpięta marynarka, poluzowany krawat… Inteligentna, ładna twarz…

Młodość, wszędzie taka sama, Polska, Indie, Francja, USSR…

 

51

Pamięta chwile melancholijnego smutku, który – miał wrażenie – nigdy się nie skończy, a także chwile radości, które następowały w sposób jak gdyby naturalny. Ten smutek nie związany był na ogół z jakąś realną przyczyną, bardziej z jakimś ogólnym, egzystencjalnym lękiem. Te chwile pojawiały się wszędzie – w dzieciństwie i wczesnej młodości, na przykład w Indiach. Może ten smutek promieniował jak gdyby od rodziców? I nie związany był z miejscem, w którym przebywał – można powiedzieć, że był od tego miejsca niezależny. Bo przecież w każdym miejscu, w którym się znajdował, wszystko na dobrą sprawę było takie samo, to znaczy jego sposób patrzenia, myślenia czy postrzegania rzeczywistości. A kontekst to tylko tło.

Pamięta różne chwile smutku w Delhi. O martwieniu się i lękach religijnych już wspominał, ale smutek to jakby coś innego, choć też z martwieniem się był związany. Pamięta, jak kiedyś – jako uczeń Modern School – odrabiał lekcje z matematyki i stwierdził, że te zadania są takie strasznie łatwe. Pokazał chyba podręcznik tacie, który to potwierdził. I ogarnął go smutek i lęk, a także wstyd, że tak niski jest w jego szkole poziom.  „They don’t seem to learn much there” – powiedziała kiedyś mama do hinduskiej znajomej, której syn był w równoległej klasie. Ale to nie była chyba do końca prawda, bo to nie była (jak po latach wspomina) zła szkoła. I był to rok sześćdziesiąty drugi, ten słynny rok niedoszłej światowej wojny. A innym razem – przeskok do jesieni 1963-go, już wtedy chodził do „Kolumbasa”, czyli St. Columba’s – pamięta, jak pod wieczór wracał do domu czyli mieszkania na pierwszym piętrze wielkiej, czterorodzinnej willi przy jednym ze skwerów czyli cornerów na Golf Links – a więc wracał z budynku ambasady na przeciwległym rogu corneru, gdzie często spotykał się z polskimi dziećmi – rówieśnikami bądź nieco młodszymi lub starszymi – na rozmaite zabawy, na rozległym terenie, a także w tym czy innym budynku całego kompleksu. To były inne czasy, całości pilnował jeden hinduski stróż (chawkidar), a budynki były otwarte i dostępne, także dla dzieci pracowników. Nie było obecnej paranoi z pilnowaniem i barykadowniem wszystkiego. A w budynkach ambasady było tyle tajemniczych zakamarków i dostępnych przestrzeni czy pomieszczeń, na przykład (tak jak w jego domu) nieużywane pokoje przy górnym tarasie. No i także i w tych pomieszczeniach odbywały się niekiedy te wspomniane wcześniej zakazane zabawy…

Pamięta, że gdy wracał pod (wczesny) wieczór z ambasady do domu, idąc wzdłuż długiego gęstego żywopłotu, w którym niekiedy pojawiały się kameleony (co budziło w nim strach, ponoć były jadowite), czuł jakiś przejmujący wstyd i smutek, i doznawał uczucia, że owe zabawy były czymś złym, choć nawet nie zadawał sobie pytania, dlaczego.

 

52

Przypomina sobie różne rzeczy, stopniowo rozszerzając zakres postrzegania… stopniowo rozszerzając i wzmacniając te swoje wspomnienia…

Pamięta różne drobne zdarzenia, ale nie tak jak narrator McEwana, który zapamiętuje nie tylko pogodę, ale także grymas twarzy, pozycję ciała, no i konkretne słowa. I to, co w danym momencie zachodziło w przyrodzie i pogodzie. No, to w ogóle jest już poza jego zasięgiem, ledwie to zauważa, a żeby jeszcze opisać… Przyroda nigdy za bardzo na niego nie działała, ale samochody z różnych epok jak najbardziej pamięta.

 

53

Pamięta rodziców w młodym wieku i konteksty, w których z rodzicami uczestniczył. Ot, na przykład, był to rok chyba 1959, lato, i wycieczka z grupą znajomych rodziców i ich dziećmi (jego rówieśnikami) gdzieś nad Wisłę… trzema samochodami, a on (z ojcem?) był akurat w aucie pana Staszka, fotoreportera z Centralnej Agencji Fotograficznej, gdzie pracowała, jako urzędniczka, mama, a więc to kolega z pracy mamy, i dwie zaprzyjaźnione rodziny – i dwóch synów-jedynaków z tego samego rocznika.

Auto pana Staszka to był stary, mocno zdezelowany Chrysler – podobny do aut, które do tej pory widuje się na Kubie. I pan Staszek, ku rozbawieniu pasażerów (w tym syna pana Staszka, Jurka), co chwila swój wehikuł zatrzymywał, bo silnik się przegrzewał. Natomiast później, w drodze powrotnej, samochód – po odpoczynku na Wisłą – przyszedł wreszcie do siebie i pan Staszek mógł go na dobre rozpędzić i nawet przekroczyć setkę, i co chwila gładził deskę rozdzielczą, mówiąc: „Dobry Chrysler, dobra maszyna…”… A pozostałe dwa auta to chyba Warszawa i Moskwicz.

Rodzice i ich znajomi mieli wtedy po jakieś trzydzieści lat z plusem, średnio trzydzieści pięć, jedni trochę więcej, drudzy trochę mniej. Apogeum młodości. Dla ośmiolatków to byli ludzie starzy, choć oczywiście – w oczach swojego dziecka – dużo młodsi od babć, nie mówiąc już o prababci. Pamięta, że ci młodzi, a zarazem starzy, byli bardzo weseli, dużo i głośno mówili, śmiali się, choć oczywiście ich żartów nie rozumiał. Pan Staszek miał chęć trochę popływać czy choć posmakować wody, więc chciał założyć kąpielówki. Podszedł do zaparkowanego na skraju plaży Chryslera, dwa kroki od rozłożonego na kocach towarzystwa, obrócił się tyłem i ściągnął spodnie i majtki (czy, jak to się wtedy mówiło, kalesony), które wrzucił zapewne do auta, ukazując wszem wobec gładkie i białe pośladki (jest tu jednak jak McEwan, pamiętając takie szczegóły – ale naprawdę tak to dokładnie zapamiętał, widać pamięć się jednak bardzo rozwiera, gdy ją nieco poskrobać) – może ten zgrabny zapewne tyłek (słyszał ciągle, że pan Staszek jest tak przystojny) musiał być miłym widokiem dla siedzących nieopodal pań (a może i nawet któregoś z panów, wtedy wszyscy byli głęboko w szafie), jakieś były chyba odgłosy uznania, ale dla ośmiolatków był to totalny obciach (nie było jeszcze tego słowa), żenada. Więc głośny, nerwowy śmiech, którym Jurek chciał chyba przykryć wstyd za ojca.

 

54

Pamięta różne inne sytuacje z rodzicami w młodym wieku, albo w szczytowej formie, w apogeum kariery zawodowej ojca. Nie była to zawrotna kariera, ale w sumie przyzwoita, i życie, jak na PRL, całkiem ciekawe, bo przecież spędzane przez długie okresy za granicą.

Lipiec 1968 roku. Ojciec właśnie powrócił z rocznego pobytu w Wietnamie, gdzie był szefem polskiego zespołu w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli z siedzibą w Sajgonie. Kupił granatowe BMW 1800, bardzo ładny samochód, choć on nie mógł przeboleć, że to jednak nie było wymarzone Volvo. Ale dobre i to. Na swoje szczęście, ojciec nie był w Polsce w szczytowym okresie wydarzeń marcowych.

Rodzice mają po 45 lat (mniej więcej), to niemal dekada po wspomnianej powyżej wycieczce (w międzyczasie były także Indie). Uważali się wciąż jeszcze za młodych, choć wtedy 50 to już była absolutna górna granica „młodości”. Tak, ale wtedy, latem 1968 roku, kiedy rodzice jak na polskie standardy byli w miarę zamożni, mieli ładny samochód i perspektywę kolejnej placówki… „Teraz pora na młodszych” (chyba jednak nie „młodych”) – powiedziała mama do babci Dusi, teściowej, świekry, pamięta, że uwielbiał to słowo.

Ciechocinek, pobyt w pensjonacie Orbisu, co wtedy uchodziło w Polsce za luksus. Spacer pod tężniami, bo przecież to samo zdrowie. Rodzicie kupili po drodze tzw. prasę czyli Życie Warszawy (gazeta, którą dawało się czytać, taka protoWyborcza), a może i Trybunę, bo tam coś ciekawego dla ojca być mogło. Tę pierwszą trudno było dostać w Warszawie. Trybuna była zawsze dostępna.

22 lipca, właśnie przyznano doroczne nagrody państwowe. W dziedzinie literatury nagrodę pierwszego stopnia otrzymał Wacław Kubacki (1907-92) za powieść „Smutna Wenecja”. Kubacki, profesor UJotu, a potem pierwszy szef Literatury na świecie, ale tylko przez rok. Był ponoć ulubionym profesorem Gomułki. Takich spolegliwych (w każdym znaczeniu tego słowa) profesorów zawsze – i w każdym kraju – dostatek. Trzymają pewien poziom i po(d)pierają rząd czy partię. Nad „Smutną Wenecją” peany zachwytu.

W dziedzinie sztuki nagrodę pierwszego stopnia otrzymał Krzysztof Penderecki, rocznik 1933. I też peany, jaki to geniusz, i to, że jako młody twórca w jakimś ważnym konkursie zdobył trzy główne nagrody. Dziesięć lat młodszy od rodziców. Mama nagle poczuła się staro – tacy młodzi ci Pendereccy, tyle lat życia mają przed sobą, żeby się nacieszyć sukcesem, mówiła z nieukrywaną zazdrością i żalem do losu – że nie jest panią Penderecką i dziesięć lat młodsza? Nie, to chyba był taki niedoprecyzowany żal.

 

55

Pamięta lata, gdy rok urodzenia 1933, ba, nawet 1930 oznaczały bardzo młody wiek. Właśnie w drugiej połowie lat 60-tych, a zwłaszcza w kolejnej dekadzie, ludzie z tych roczników przebijali się w górę (różnymi metodami, rzecz jasna), no i powstało, jak wiadomo, pojęcie „czterdziestolatek”.

Z pokolenia „czterdziestolatków” był zmarły niedawno profesor Michał Głowiński, rocznik 1934. Brakowało mu niewiele do pełnych 89 lat. Jest takie jego zdjęcie, gdy zamyślony siedzi na moście w Paryżu w 1963 roku, przebywał tam na rocznym stypendium, delikatny 29-latek. Rok 1963, o którym już wspominał, rok (dla niego) o aurze „nowoczesności” – wtedy, na przełomie czerwca i lipca wracał z rodzicami po dwumiesięcznym „urlopie” w Polsce do Delhi. Do Polski lecieli przez Moskwę – na drugi dzień po przylocie był 1 maja, wielka defilada, a na trybunie obok Chruszczowa młody Fidel Castro; natomiast wracali przez Zurych, Genewę i Bejrut, i 30 czerwca w genewskim hotelu Cornavin przy placu dworcowym (przyjechali pociągiem z Zurychu) bawił się na dywanie zakupionymi kilka dni wcześniej w zurychskim magazynie Franz Carl Weber samochodzikami – wspomnianymi już Chevroletem Impalą i Mercedesem 300 SL (ponowne przywołanie tych autek nie było planowane, bo te reminiscencje to przecież spontan… to strumyk czy wartki niekiedy potok… a może strumień z kranika vel kranu pamięci, jak już przecież napomknął…) – a w telewizji była transmisja koronacji papieża Pawła VI – koronacji ostatniej w historii, jak przeczytał właśnie w Wikipedii. Rodzice byli na mieście, ciesząc się chwilą swobody i odpoczynku od towarzystwa ukochanego skądinąd syna. Natomiast hotel Cornavin, imponujący, elegancki modernistyczny budynek (odnalazł reklamową pocztówkę) już nie istnieje. Gdy był w Genewie latem 2001 roku (38 lat później), długo wypatrywał tego budynku – okazało się, że w tym miejscu stoi teraz coś bardziej nowoczesnego, a może nawet ponowoczesnego.

I w tym właśnie czasie młody Michał Głowiński był na rocznym stypendium w Paryżu – o rzut beretem, można by powiedzieć. (A w paryskim hotelu został przyjęty na swego rodzaju audiencji przez Gombrowicza, który zapragnął porozmawiać z młodymi polskimi intelektualistami – drugim był całkiem dziś zapomniany Janusz Odrowąż-Pieniążek, o trzy lata starszy; ich wspólną wizytę zorganizował kolejny zapomniany dziś zupełnie pisarz Tadeusz Breza, wówczas radca kulturalny ambasady). Czysta (post)synchroniczność, chciałoby się powiedzieć za Jungiem, ale o tym może jeszcze nieco później, albo – trawestując Michała Głowińskiego – synoptyka vel synoptyczność. Czy może tylko banalna jednoczesność, tu za wspomnianym już wcześniej Jewgienijem Griszkowcem.

Głowiński – jeszcze wczoraj tak młody, na tym zdjęciu na moście w garniturku z krawatem, bo stypendysta z PRL-u musiał prezentować się godnie, wygląda jak twink z epoki – właśnie zmarł, dożywszy niemal dziewięćdziesiątki, a on, wtedy dziecko, żyje nadal.

 

56

Pamięta to czy tamto, co jest mgliste, niejednoznaczne, ni to, ni owo. I w kółko jak gdyby krążył wokół tych samych wątków. Mglistość i powtarzanie, jak się okazuje, to materia poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, a także prozy najnowszego noblisty czyli Jona Fossego. Bo przecież nie sposób od razu wszystko wypowiedzieć (wszystko, co pomyśli, albo tylko przeczuwa, głowa); do sedna, bądź okolic sedna dochodzi się stopniowo, krążąc, opukując…

Cytuje z wywiadu z Fossem (rozmawia Michał Nogaś): Zaczynam pisać, nie mając pojęcia o czym i dlaczego. Po prostu zapisuję kolejne zdania, jedno po drugim, nie zastanawiając się nawet nad tym, z jakiego powodu pojawiają się przede mną w takim, a nie innym porządku. Nie mam nad tym żadnej kontroli, to dzieje się jednocześnie we mnie i poza mną. Dopiero gdy skończę fragment, wezmę oddech, zaczynam czytać to, co napisałem, słucham, jak to brzmi, i wówczas dociera do mnie, jaki rodzaj opowieści zaczyna się wykuwać.

To przypomina przytoczone tu wcześniej słowa Williama Saroyana, napisane dokładnie sześćdziesiąt lat wcześniej.

No tak, u niego to jak gdyby dwutorowo idzie: coś czuje, chciałby to wyrazić, ale brakuje mu odpowiednich słów, a raczej konstrukcji myślowej. Z drugiej strony, tak jak u Fossego, jakieś słowa i zdania się proszą, by je wypuścić na świat, by je zapisać, bo coś chcą przekazać, choć dokładnie jeszcze nie wie co. Ale trzeba iść dalej, zobaczyć, co z tego wyniknie…

 

57

Pamięta, jak nieraz zazdrościł tej czy innej osobie – na ogół byli to mężczyźni – czegoś, co wydawało mu się bardzo udanym życiem. I nieraz te właśnie osoby umierały, nieraz przedwcześnie, ale on jak gdyby zazdrościł im nadal. Czy to nie absurdalne? Nawet najwspanialsze (według domniemywań innych) życie, z chwilą, gdy się kończy, już nie jest ani życiem, ani czymś wspaniałym. Jak już wcześniej wspominał, każdy, kto żyje, jest w pewnym sensie lepszy od tych, których już nie ma. Czy chodzi tu o znaczenie, jakie przykłada się do oceny innych? Czy ważniejsze jest wrażenie, jakie się wywiera nawet po śmierci, od niedostatecznego wrażenia za życia?

Pamięta, jak nieraz się zastanawiał, i już tu o tym napomknął, czym jest „udane” życie. Czy to życie, które przeradza się w stan flow, gdy jest się zawsze zajętym, czas wypełniony po brzegi, i robi się coś konkretnego, co spotyka się od razu z uznaniem? Czy to życie formalnie „ważne”, gdy pełni się „ważną” funkcję, a otoczenie to swoim zachowaniem potwierdza? A potem pogrzeb z tłumem żałobników to piękna kropka nad „i”? Bo jak powiedział kiedyś na smutnym pogrzebie ksiądz, gdy zmarły miał osiągnięcia, ale na pogrzebie było niewielu, „Taki pogrzeb, jakie życie całe”…? A to, co było ważne, okazywało się mało ważne albo całkiem nieważne po upływie okresu „świetności”?

W każdym razie dobrze być zawsze „zajętym” i robić coś konkretnego. Tak jak w nowelce „Robert Kennedy uratowany z topieli” Donalda Barthelme (1931-89), zapomnianego dziś nieco „postmodernistycznego” pisarza; Robert Kennedy w pewnej chwili odczuwa dominujący brak sensu życia, ale bierze pierwszą z brzegu teczkę z piętrzącego się po lewej stronie biurka stosu, zagłębia się w treść dokumentu, ustosunkowuje się, „przetwarza” go i odkłada na prawą stronę. Stos po prawej stronie stopniowo rośnie, a Robert Kennedy nabiera poczucia sensu.

Jeszcze lepiej robić coś konkretnego „naukowo”, czy to ma sens, czy nie. To jest „zajętość” z cieszącej się prestiżem półki, a o sensowność tej pracy nikt raczej nie będzie naukowca czy „uczonego” pytał.

„Udane” życie, a może jeszcze wyżej, „spełnione”? Ale tyle jest wariantów spełnienia – można wspiąć się na sam szczyt drabiny, ale to może nie być ta właściwa ściana. I może być też tak, że o tym się nie wiedziało.

Można być autorem wielu książek i tekstów, osiągnąć w swojej dziedzinie wysoką pozycję, ale zaniedbując inne aspekty  życia, na przykład przyjemności, życie seksualne, podróże, a przecież „realu”, realnych doznań czy realnego przebywania w danym miejscu nigdy nie zastąpi kontakt zza szyby – film, wideo, czy lektura. Czy dane życie jest czy było spełnione, czy nie – to chyba tylko „właściciel” tego życia sam może ocenić…

 

58

Pamięta… tak się zastanawia, co chciałby sobie jeszcze przypomnieć, to przede wszystkim kwestia intencjonalności. W głowie ma niekończący się biały szum myśli i zdarzeń, wystarczy chwila skupienia i wyłonienie z tej magmy jakiegoś konkretnego drobiazgu. Coś jakby „pamięci, przemów”…

Chciałby, żeby z tej pamięci wyłonił się jakiś obraz całokształtu życia, i nie chodzi tutaj o sens, którego samoistnie nie będzie, choć chyba można go jakoś nadać, nawet ex-post. Tak, chodzi bardziej o kształt, po prostu, który nawet bez większego sensu może sprawiać wrażenie jakiejś harmonii, a może nie. Ale i bez harmonii może dostarczyć jakiejś pożywki dla myśli, food for thought.

Pamięta, jak w Indiach ojciec zdecydował (i to był jego pomysł), żeby wziąć do domu psa, suczkę (owczarka alzackiego), która tułała się po terenie ambasady, była psem kogoś, kto już wyjechał i tak ją po prostu zostawił, a że mieszkał wcześniej na tym terenie, to tam została. Dawano jej jakieś jedzenie, od przypadku do przypadku chyba, i pewnie jakieś resztki. Oszczeniła się w garażu, zachorowała, miała jakąś infekcję skórną, była wychudzona i wyglądała żałośnie. Tak to przez mgłę pamięta.

Nie pamięta, co stało się ze szczeniakami, pewnie różni przypadkowi ludzie je wzięli, chyba raczej Hindusi, znajomi hinduskiego personelu. Tak czy owak została ta suczka, o imieniu Burza. Bo ponoć dla pierwszego pana (choć teraz już się nie mówi pan), no więc dla pierwszego właściciela (teraz też tak już się nie mówi) była ponoć jak burza, gdy wpadała do pokoju machając ogonem. U nas w domu doszła do siebie, a była pięknym owczarkiem alzackim. Zakochana była w ojcu, może wyczuła, że to on zdecydował, żeby ją przygarnąć, zaadoptować, jak to się teraz mówi?

Pamięta, jak ojciec zabierał ją codziennie do biura czyli do ambasady. Leżała w gabinecie na dywanie i wraz z ojcem przyjmowała wizyty – współpracowników bądź osoby z zewnątrz. Była przyjaźnie nastawiona do ludzi, ale jakby nie lubiła Hindusów – na gości tej nacji czyli z kraju gospodarzy często złowrogo warczała, więc ojciec profilaktycznie zamykał ją wtedy w przyległej łazience. Burza czasem psuła w gabinecie powietrze i mniej obeznani z tym syndromem goście posądzali o to ojca.

Teraz, w dobie pseudohigieny i pseudobezpieczeństwa czy     obłędnych na każdym kroku procedur, codzienne zabieranie psa do pracy, zwłaszcza do ambasady, byłoby jakąś niedopuszczalną fanaberią, ba, niezgodnym z prawem deliktem, ale wtedy, w latach sześćdziesiątych czy w kolejnej dekadzie, zdarzało się to wcale nierzadko – zabierano niekiedy psy do miejsca pracy, pamięta choćby w Krakowie dużego psa w gabinecie uniwersyteckiego lekarza, a czasem na UJocie czy w Warszawie psy przyprowadzali niekiedy wykładowcy albo studenci. Na zajęciach palono nieraz papierosy – palił wykładowca, więc mogli i studenci, nawet on sam palił podczas prowadzonych przez siebie zajęć na początku dydaktycznej kariery, strząsając popiół do zaimprowizowanej z kartki papieru popielniczki. Strefy wolności się przesuwają, mówił zawsze studentom.

Znów pisze tu o ojcu. Pisanie o rodzicach ma bogatą tradycję. Postać ojca-mitomana (który gdy otrzymywał listownie stan konta, mówił, że napisał do niego sam prezes banku) starał się odtworzyć Paul Auster; smutny portret ojca dysfunkcyjnego nakreślił w swoich książkach Edouard Louis, a ostatnio Tomasz Tyndyk – w artystycznym albumie fotograficznym – próbuje nawiązać relację ze zmarłym ojcem alkoholikiem. Matką zajęli się, między innymi, Peter Handke, Tadeusz Różewicz czy Jacek Poniedziałek. Ostatni okres życia ojca przejmująco opisał Michał Głowiński, a matki Jerzy Jarniewicz.

Jak już wspominał, pamięta rodziców, gdy byli młodzi, ale jemu wydawali się nie tak młodzi, choć byli znacznie młodsi od niego teraz. Dopiero po latach widzi, że byli nieraz fajni. W końcu to zabieranie psa do miejsca pracy, wówczas akceptowalne (choć trzeba było jednak należeć do warstwy jakby kierowniczej), też było na swój sposób zachowaniem oryginalnym.

Pamięta, że gdy w latach dziewięćdziesiątych tłumaczył przez długie godziny, wpierw siedząc przy maszynie do pisania – archaicznym, klimatycznym Remingtonie, choć miał też (od rodziców) nowocześniejszą Olivetti, przy jego krześle zawsze leżał ukochany jamnik szorstkowłosy Skubi. To dzięki niemu przestał palić, gdy weterynarz powiedział, że podrażnienie spojówek Skubiego to skutek dymu z papierosa. Teraz to są koty – Coco, Devi, Rani i Furia – najczęściej Coco lub Devi, ale nie leżą u nóg, lecz na stole, tuż przy klawiaturze. Czy to może jakiś paralelizm z ojcem?

 

59

Pamięta, że wiele zdarzeń w jego życiu miało kiedyś tę czy inną zapowiedź. Tak napisał już tutaj wcześniej.

Pamięta, jak kiedyś znalazł na podwórku osiedla na Sielcach, które budowali niemieccy jeńcy wojenni, jeszcze przed wyjazdem do Indii, dyscyplinę; ta nazwa jest zupełnie już w tym znaczeniu nie używana, mówi się (błędnie) pejcz albo, zgodnie z nowym anglojęzycznym trendem, flogger. Bo i „wypasione”, eleganckie „pejcze” czy floggery, które można obecnie nabyć w sex shopach z gadżetami typu Beate Uhse czy warszawski szykowny sklep Refform to coś zupełnie innego niż ta przaśna, staroświecka dyscyplina, która leżała sobie na ziemi na podwórku, być może wyniesiona z domu przez karane nią dziecko czy młodzieńca. To był po prostu kawałek skóry, płaski i szeroki rzemień, przymocowany gwoździem do drewnianej grubej deseczki, która służyła za rączkę, a rzemień oczywiście do bicia. Ciekawe, że od razu rozpoznał, co to za instrument.

Otóż sam nigdy nie był przez rodziców, a zwłaszcza przez ojca, bity, co było w jego dzieciństwie normą wśród rówieśników i szkolnych kolegów. Może zaliczył kilka symbolicznych klapsów od mamy, od ojca nigdy. Bo ojciec – przed wojną – też nigdy nie był fizycznie karany; jego ojciec czyli dziadek, ten od Sikorskiego, był nowoczesnym jak na tamte czasy frankofilem, a przykładem jego relacji z synem-jedynakiem było to, że syn zwracał się do rodziców po imieniu czyli jak na czasy przedwojenne „nieźle”…

Pamięta, że miał swego rodzaju żal do ojca, że go nie bił, a gdy słyszał od kolegów, że któryś dostał w domu lanie pasem, odczuwał zazdrość. Tę dyscyplinę przyniósł z podwórka do domu i położył ją gdzieś w swoim pokoju; wstydził się przekazać ją rodzicom, ale wiedział, że zostanie dostrzeżona i, być może, odpowiednio zastosowana. Tak się jednak nie stało, rodzice w ogóle na tę dyscyplinę nie zareagowali, choć raz chciała jej użyć babcia, ta, która spędzała z nim więcej czasu, ale to go zupełnie nie bawiło i jakoś się wymigał.

Kręciły go też paski w spodniach. Pamięta, że podniecał go rysunek chłopca w szortach – z takim paskiem – w jakiejś książce dla dzieci. I oczywiście słyszał o karach cielesnych w dawnych szkołach. To było jeszcze bardziej ekscytujące.

Przez pierwsze dwa lata w Indiach chodził do wspomnianej wcześniej Modern School, która jako szkoła już w samej nazwie nowoczesna w ogóle nie przewidywała kar cielesnych, powszechnie wówczas stosowanych w szkołach byłych kolonii brytyjskich. Po powrocie z urlopu w Polsce odwiedził w Delhi polskiego kolegę, który pokazał mu przysłany mu właśnie przez dziadków podręcznik historii do klasy piątej, a w nim rycinę pokazującą szkolną chłostę w starożytnym Rzymie – wypięty chłopiec z odsłoniętą pupą otrzymuje od nauczyciela chłostę rózgami, a pomocnik przynosi tych rózeg świeży pęk. Ten rysunek był jakże podniecający!

I oto już miesiąc później chodził do nowej szkoły, wspomnianej St. Columba’s, gdzie kary cielesne – bicie trzcinką po dłoniach, a także po pośladkach – były jako żywo stosowane, i to bardzo ochoczo! Rodzice wiedzieli o tych cielesnych karach, ale w ich mniemaniu były to symboliczne uderzenia linijką po dłoniach – coś takiego było praktykowane niekiedy sporadycznie i w polskich szkołach, więc nie widzieli żadnego problemu. Tymczasem było to, zwłaszcza w starszych, nastoletnich klasach, do których i on już zaczął chodzić, bicie trzcinką po tyłku, i to niekiedy bardzo mocno. Tego już rodzice nie wiedzieli, wstydziłby się o tym im powiedzieć, tym bardziej, że mogliby zechcieć zobaczyć ślady po takim laniu. Była to więc jego słodka tajemnica.

Po latach przeczytał „Odosobnienie” Georges’a-Arthura Goldschmidta, wspomnienia z okresu wojny, gdy będąc żydowskim chłopcem umieszczony został we francuskiej katolickiej szkole z internatem – i tam był bity brzozową rózgą, którą sam miał obowiązek przynieść z lasku. Któregoś dnia w podręczniku do łaciny ze szkolnej biblioteki zobaczył dokładnie ten sam wizerunek chłosty w rzymskiej szkole; przed snem, w ciemności sypialni, podniecony swoimi karami i ryciną, onanizował się.

Arthur-Georges Goldschmidt pozostał po wojnie we Francji, gdzie zyskał uznanie jako tłumacz niemieckiej klasyki, zwłaszcza Nietzschego i Kafki. Po latach zaczął pisać swoją kilkutomową literacką autobiografię, która dzięki przekładom przyniosła mu pewien rozgłos także poza Francją.

Kary cielesne były i będą dla wielu kręcące, bo wymierzane są najczęściej w pośladki, które należą do stref erogennych.

Nauczycielami w Kolumbasie byli głównie irlandzcy bracia zakonni, świeccy Anglo-Indians czyli Anglohindusi, które to określenie obejmowało także Irlandohindusów, oraz Portugalohindusi z Goa. Ulubionym, ukochanym wręcz nauczycielem i wychowawcą jego klasy 7D był czystej chyba krwi Irlandczyk (tak mu się zdaje, gdy przypomina sobie teraz jego akcent). Nazywał się William Bond i miał tylko 23 lata, jak kiedyś się zwierzył, ale dla kilkunastoletnich uczniów był przecież już kimś dojrzałym. Pełen życia i pozytywnych emocji, dzięki czemu szkolne godziny zlatywały jak z bicza (nomen omen) trzasnął, i zawsze miał coś ciekawego i zabawnego do powiedzenia. I bardzo lubił bić uczniów, nieraz mocno, po tyłkach, ale to jakoś nie niweczyło do niego sympatii. To były inne czasy, the past is a foreign country; they do things differently there, jak napisał L. P. Hartley w swojej powieści „The Go-between” („Posłaniec”), której rozgłos przyniósł wielki film na jej podstawie w reżyserii Josepha Loseya.

Pod koniec roku szkolnego William wyjechał nagle do Anglii, a może Irlandii. Miał zapewne obywatelstwo indyjskie, a lata, gdy Brytyjczycy oferowali wszystkim chętnym mieszkańcom byłych kolonii obywatelstwo, już się skończyły i teraz przeniesienie się do dawnej metropolii wymagało wielkich starań. Widać nastąpił nagle moment, gdy mu się to udało. Dla wielbiącego go ucznia oznaczało to czarną rozpacz, długo dochodził do siebie i z niechęcią jeździł do szkoły.

Po latach dowiedział się, że według zeznań siostry służebnej podczas procesu kanonizacyjnego, Janpaweł często się chłostał, co prawda, domniemywamy, że po plecach, nie po grzesznych pośladkach (tak jak ksiądz Suryn w „Matce Joannie od Aniołów”), dyscypliną czy floggerem, a odgłosy uderzeń słychać było przez ścianę – nieraz opuszczał nawet oficjalne spotkanie, by oddać się tej czynności. I był to akt pokuty. Natomiast, jak niedawno przeczytał w prasie, Adam kardynał Sapieha, „książę niezłomny”, miał zwyczaj chłostać po pupie rozebranych do naga kleryków i młodych księży, kto wie, może i młodego Karola. A on zawsze lubił Janapawła, za jego wdzięk, inteligencję, głęboki, aktorski głos, życiowy napęd i po prostu radość życia, którą emanował, gdy był jeszcze w dobrej formie. Narażał się tym i naraża niektórym ze swojej liberalnej bańki, bo teraz Janpaweł ma przecież być niefajny, tak oto zadekretowano. Podobnie jak Roman Polański.

The past is a foreign country; they do things differently there – ale to nie do wszystkich dociera.

 

60

Pamięta rozmaitych tak zwanych ciekawych ludzi, których poznawał na różnych etapach swojego życia. Czasem było to ledwie symboliczne, naskórkowe poznanie, czasem ledwie przelotne spotkanie. Pogłaskanie po głowie przez premiera Nehru (na lotnisku, podczas powitania Aleksandra Zawadzkiego), zdjęcie z Walentyną Tiereszkową, Nikołajewem i Bykowskim, gdy radzieccy kosmonauci zawitali do Indii, słitfocia z Beatą Tyszkiewicz, gdy grała w indyjskiej historycznej szmirze „Alexander and Chanakya”. W Anglii dwa słowa zamienione z królową Elżbietą: ”Where are you from? From Holland? Oh, Poland, how interesting” – gdy nawiedziła nowo otwartą bibliotekę w Imperial College, gdzie, jak wspominał, niby studiował fizykę. Janpaweł, Dalajlama i tak dalej. Kilku sławnych pisarzy czy aktorów. W sanskrycie (i hindi) jest słowo darshan, oznaczające łaski i duchowe dobrodziejstwa wynikające z przebywania w bliskości bóstwa bądź „wielkiego” człowieka. Ale szybko zdał sobie sprawę, że nic z tego nie wynika.

Czy bliższe już znajomości z tak zwanymi ludźmi nie tyle „wielkimi”, co „wybitnymi”, jakby o szczebel niżej. Ale ludzie „wybitni” są wybitni z racji tego, co dokonali czy napisali, niekoniecznie są ciekawi sami z siebie.

Pamięta, że zawsze najlepiej czuł się z osobami, z którymi nie łączył go żaden zawodowy interes czy ambicjonalna konkurencja. Może z gejami, ale i z kobietami czy dziewczynami, bo jak stwierdził kiedyś w swojej pracy magisterskiej Artur Cezar Krasicki, „Wielki Masturbator”, kultowa postać w środowisku LGBTQ w latach dziewięćdziesiątych, geje lubią towarzystwo kobiet, bo mogą przy nich odpocząć od pożądania. Kobieta najlepszym przyjacielem geja, jak głosi branżowe porzekadło.

 

61

Pamięta wiele gejowskich lokali w Polsce czy innych krajach – kawiarni, pubów, czy klubów, w tym tematycznych. Pamięta, że tak jak w piosence Y.M.C.A – łaj-em-si-ej – zespołu Village People wystarczyło w obcym mieście iść do takiego miejsca i nie czuł się już samotny. W Polsce te miejsca już oficjalnie pojawiły się po politycznym przełomie, a w Warszawie najsłynniejsze to chyba Koźla i Fantom. Na Koźlej czyli „Kozłach”, czyli na malej uliczce o tejże nazwie na tyłach Nowego Miasta, gdzie w kawiarni na Rynku jadł przed dekadami wuzetkę, no więc na owychże Kozłach bywał w weekendowe wieczory cały Paryż czyli cała Warszawa. Podobnie w Fantomie, gdzie zaskoczył go kiedyś widok masturbującego się na środku głównej sali brytyjskiego naukowca i pracownika British Council, który wielokrotnie prowadził szkolenia w jego miejscu pracy.

Za PRL-u były to oczywiście słynne warszawskie kawiarnie – Alhambra, Antyczna, Ambasador, Lajkonik czy jeszcze inne, a w Krakowie smętna Literacka, w której, jak pamięta, grywał na pianinie posępny młodzieniec, prawdopodobnie z branży. „Przygnębiająca musi być taka praca”, stwierdziła kiedyś mama, odwiedzając syna żaka w tym grodzie. Nie czytała widać powieści McEwana „Lessons”, której zresztą wtedy jeszcze nie napisał.

 

62

Pamięta, że zawsze kręciła go męska bielizna. Nawet przed laty zamieścił „Majtki-story” na gejowskim portalu homiki.pl, dziś już uśpionym, ale swoje teksty zdążył skopiować. „Majtki-story” miały niejaki rezonans, temat chyba kręcił wielu. Pamięta, że już w dzieciństwie, no, może od wczesnego wieku nastoletniego, kręciły go majtki kolegów, które oglądał choćby w szatni po WF-ie, ale tylko białe. Wręcz odstręczały go ciemnogranatowe „dynamówki”, które nosiło wielu mężczyzn i chłopców, te były chyba zawsze w sklepach dostępne; dla niego miały posmak jakiejś plebejskości, bo jakoś tak się składało, że chłopacy z zamożniejszych, a może raczej „inteligenckich” domów, na ogół mieli majtki białe.

Rzecz jasna, wtedy były to inne majtki niż teraz. Te standardowe krajowe „białe”, o ile w ogóle dostępne, były z czystej, ale raczej szarobiałej bawełny, bez domieszki jakiegoś „elastiku”, z przaśną i wąską czyli przysłowiową, „gumką od majtek”. Po kilku praniach przemieniały się w bezkształtne ściery, a gumka traciła i tak marną elastyczność, więc na ciele chłopaka smętnie zwisały, a pośród starszej młodzieży i dorosłych funkcjonowało określenie „bielizna antykoncepcyjna”. Pamięta nawet felieton KTT czy może Daniela Passenta, w którym wyrażano przeświadczenie, iż to właśnie taka bielizna powodowała, że Polki wolały iść do łóżka z cudzoziemcami, tymi oczywiście prawdziwymi, z Zachodu.

Zdarzały się jednak okazje, gdy do sklepów czy też domów towarowych sporadycznie „rzucano” rodzynki w postaci slipów siatkowych albo prążkowanych, i to autentycznie białych, a więc „kalesonek” vel „kalesoników” z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. To była inna półka. Albo trafiały się czasem polskie slipy z milanezu. No to już był luksus. I wszystkie te slipy de luxe miały „rozporki”. 

Były też oczywiście komisy, gdzie bywały majtki z Zachodu. Bo otóż gdzieś w końcu lat pięćdziesiątych na zachodzie Europy i rzecz jasna jeszcze wcześniej w Ameryce zaczęły się upowszechniać męskie majtki nowej generacji, czyli krótkie kalesonki typu slipy z rozporkiem, Jockey shorts albo Y-fronts, w obiegu były różne nazwy. I te pojawiały się niekiedy w komisach, względnie w sklepach PeKaO, bo pod taką wpierw nazwą fukcjonowały Pewexy, które mieściły się bezpośrednio w budynku banku, ot na przykład w Warszawie na Czackiego.

Wtedy, przed laty, bielizna męska była głęboko ukryta w spodniach, nie był powszechnie praktykowany sagging czyli niżej opuszczone spodnie, który ukazują część górną bielizny, a zwłaszcza szeroką gumkę, z niemal obowiązkowym teraz napisem typu Calvin Klein czy Hugo Boss. Dopiero niekiedy latem, gdy chłopcy w miejscach publicznych – na boisku czy na plaży – zdejmowali koszule, ta górna część oby tylko białych majtek ukazywała się podnieconym oczom…

Pamięta białe majtki Shafika, chyba z jakiegoś jedwabiu – no, widać młody Egipcjanin od wczesnej młodości przeznaczony był do roli miliardera, no fakt, jego ojciec już wtedy był bardzo zamożny, chyba dyplomacja była tylko rodzajem atrakcji. Natomiast hinduscy koledzy z klasy w ogóle nie nosili majtek (w szkole dominantą był basen), zdarzało się to niezwykle rzadko, co powodowało, że tracili w jego oczach atrakcyjność. Dopiero później dowiedział się, jaką to ważną rolę potrafi odgrywać fetyszyzm.

 

63

Pamięta, że czy to żyjąc w PRL-u, czy podczas pobytów za granicą nie doznawał w sumie większej traumy z powodu tego, że podobali mu się chłopcy. Zresztą wpierw miał relacje z dziewczynami i na samotność raczej się nie uskarżał. Gdy w końcu zdał sobie sprawę, że jest homoseksualistą, zaczął odczuwać dumę, bo oznaczało to jakąś wyjątkowość, no i tak wiele sławnych i wielkich postaci z przeszłości „dotkniętych było tą smutną przypadłością”, jak określiła to Józefa Hennelowa, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych gwiazda liberalnej bańki. Powodowało to niekiedy stresy, zwłaszcza przy przełamywaniu kolejnych barier, a natłok odczuć i myśli wzbudzał w głowie zamęt. Bo nie potrafił ustabilizować tej szklanej „śnieżnej kuli” z wirującymi wewnątrz płatkami, a jego postrzeganie swojej orientacji w kontekście świata wokół było skrajnie labilne.

Pamięta jednak, że więcej było chwil dobrych, miłych i dla niego ciekawych, wynikających z jego orientacji, co spróbuje dalej rozwijać… Pamięta, że mimo wszystko pałętała mu się gdzieś w półświadomości myśl, że jednak to całkiem fajnie być homoseksualistą.

 

Work in progress… ciąg dalszy w toku…        

 


 

Niektóre książki i teksty tu przywoływane, bądź będące inspiracją czy „podłożem”

 

Amis M. 2006. Doświadczenie, tłum. A. Ambros, Czytelnik, Warszawa.

Amis M. 2021. Opowieść wtajemniczonego, tłum. K. Karłowska, Rebis, Poznań.

Arenas R. 2005. Zanim zapadnie noc, tłum. Urszula Kropiwiec, Świat Literacki, Warszawa. (Before Night Falls, 1993, Viking Press)

Auster P. 1998. Wynaleźć samotność, tłum. K. Zabłocki, Noir sur Blanc, Warszawa.

Barthes R. 1987. Incidents, Seuil, Paris.

Brach-Czaina J. 2018. Krzątactwo, [w:] Szczeliny istnienia, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa.

Brainard J. 2014. I remember, tłum. K. Zabłocki, Wydawnictwo Lokator, Kraków.

Coetzee J.M. 2007. Młodość, tłum. M. Kłobukowski, Znak, Kraków.

Ernaux A. 2022. Lata, tłum. M. Budzińska, K. Jarosz, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec.

Fosse J. 2023. Drugie imię. Septologia I-II, tłum. I. Zimnicka, ArtRage, Warszawa

Fosse J. 2023. Wolę wątpić, niż grzeszyć, wywiad udzielony Michałowi Nogasiowi, „Książki. Magazyn do czytania”, t.61. nr.4, s. 54-57.

Genet J. 1994. Matka Boska Kwietna, tłum. K. Zabłocki, Tenten, Warszawa.

Goldschmidt G-A. 2006. Odosobnienie, tłum. S. Lisiecka, słowo/obraz terytoria, Gdańsk.

Handke P. 2020. Pełnia nieszczęścia, tłum. Barbara Surowska, Wydawnictwo Eperons-Ostrogi, Kraków.

Isherwood C. 2012. Christopher and His Kind, Vintage Books, London.

Komendant T. 2015. Cieszę się, że, „Twórczość”, t. 833. nr 4, s.107-115.

Kostrzewa Y., M. Minałto, M. Pietras, W. Szot., M. Teodorczyk, K. Tomasik, K. Zabłocki. 2009. HomoWarszawa. Przewodnik historyczno-kulturalny, Abiekt.pl., Otwarte Forum, Lambda Warszawa, Warszawa.

Louis E. 2023. Zmiana, tłum. J. Polachowska, Wydawnictwo Pauza, Warszawa.

McEwan I. 2008. Na plaży Chesil, tłum. A. Szulc, Albatros, Warszawa.

McEwan I. 2023. Lekcje, tłum. A. Szulc, Albatros, Warszawa.

Majchrowski Z. 2015. Donosy pamięci, „Dialog”, t. 698, nr 1, s.187-199.

Nabrdalik M. 2017. Out: LGBTQ Poland, The New Press, New York.

Nietzsche F. 1901. Wiedza radosna („La gaya scienza”), tłum. Leopold Staff i inni, Nakład Jakóba Mortkowicza, Kraków. (Ks.III, 270).

Nietzsche F. B.d. Ecce Homo, tłum. Lepold Staff, Nakład Jakóba Mortkowicza, Kraków. („Dlaczego jestem tak światły”, 10).

Perec G. 1995. Pamiętam…, tłum. K. Zabłocki, „Literatura na świecie”, t. 292-293, nr 11-12, s.232-245.

Perec G. 2013. Pamiętam że, tłum. K. Zabłocki, Wydawnictwo Lokator, Kraków.

Szczygieł M. 2018. Nie ma, Dowody na Istnienie, Warszawa

Sontag S. 2014. Myśl to forma odczuwania, tłum. D. Żukowski, Wydawnictwo Karakter, Warszawa.

Sontag S.1969. Thinking Against Oneself: Reflections on Cioran, [w:] Styles of Radical Will, S. Sontag, Secker & Warburg, London, s. 75-95.

Zabłocki K. 2009. Bar Bastylia, „Polityka”, t. 2711, nr 26, s. 62-64. [Także on-line: www.polityka.pl].

Zabłocki K. 2014-2016. Jak to się zaczęło,  „OderÜbersetzen” (Deutsch-polnisches Übersetzungsjahrbuch – Karl Dedecius Archiv; polsko-niemiecki rocznik translatorski), t./nr  5-6-7, s. 34-41.

Zabłocki K. 2014. Joe Brainard, czyli gejowski książę Myszkin, [w:] I remember, J. Brainard, Wydawnictwo Lokator, Kraków, s. 223-232.

Zabłocki K. 1990. Księgarnia pod dmuchawcem, „Literatura na świecie”,t.228, nr 7, s.301-312.

Zabłocki K. 2013. Pamiętam że/jak/gdyby…, dostęp od 14.05.2013]

Zabłocki K. (2019). Pikietując przez lata siedemdziesiąte, „QueerStoria”, t.1, nr 1, s.50-56.

Zabłocki K. 1998. Przypominam sobie…,„Akcent”,  t. 71-72,  nr 1-2, s.104-107.

Zabłocki K. 2019. Wolfgang Jöhling: A GDR Citizen In the ‘Promised Land’ of Poland, [w:] Sexual Culture in Germany in the 1970s. A Golden Age for Queers?, red. J. Afken, B. Wolf, Palgrave Macmillan, London, s. 215-237.