MATKA PATRZY

Dzienniki opiekunki
(1)


 

1.

Jej dłoniom nie dałabym więcej niż 50 lat. Małe, pulchne, jasnoróżowe; paznokcie krótkie, szerokie, łopatkowate, chłopskie. Nigdy ich nie malowała. W jej świecie paznokcie malowały „paniusie” i „panie”. Mówi się, że wiek kobiety poznaje się po dłoniach i szyi. Dzisiaj, we wtorek przed Bożym Narodzeniem 2022 roku jej szyja jest stara, dużo starsza od tych 76 lat, które skończyła pół roku temu. Twarz, po przebudzeniu świeża i miękka, po śniadaniu nagle wyszarzała, wyszczurzała, znieruchomiała i zamieniła się w twarz dziadka Króla, jej ojca, ze zdjęcia w trumnie, więc ta twarz wygląda na starszą nawet od szyi, podobnie jak reszta postaci.

Siedzi wykrzywiona na krześle, plecy w kabłąk, nos nad stołem, jedna ręka zwisa, drugą suwa po ceracie. To jej zostało z krzątania się koło domu: wycieranie okruszków i wygładzanie nieistniejących załamań. Czasy, kiedy wzdrygałam się na to suwanie i mówiłam: „mamo, nie wyciera się stołu ręką, masz ścierkę, ścierką wycieraj” minęły jakieś dwa lata temu. Niech wyciera, a co tam, wzruszam ramionami i odwracam wzrok od tego pokracznego ciała z nieruchomą twarzą, od tej istoty, która jest moją matką, choć o tym nie wie od jakichś trzech lat.

Przypomina mi się dowcip: Facet myśli, że jest ziarnkiem zboża i potwornie boi się kur. Po latach w szpitalu psychiatrycznym rozumie, że jest człowiekiem i zostaje wypuszczony do domu. Wychodzi zadowolony przez bramę, ale po kilkunastu minutach przerażony wpada do szpitala i wrzeszczy: kura, kura. Lekarze uspokajają go: Przecież pan wie, że jest człowiekiem, nie ma powodu do strachu. Na to pacjent: Ja wiem, ale czy kura też wie?

Tak, mamo, wiem, że jesteś moją matką. Czy na pewno? Czy wiem to, kiedy przemienia się w golema, nieforemnego stwora na glinianych nogach; w kraba: zgięte w kabłąk plecy, nogi ugięte w kolanach, wolno sunące po podłodze, ręce kurczowo uczepione z jednej strony mnie, z drugiej – własnego swetra, jakby to on miał ją podtrzymać przed upadkiem, wytrzeszczone z wysiłku oczy; w wielkie, potworne niemowlę z głową starca?

Boję się tej przemiany, zawsze nagłej, niespodziewanej, jakbym ja też traciła pamięć i zapominała o postanowieniu, że następnym razem nie dam się wystraszyć. Strach zamienia się w przerażenie, przerażenie w odrazę, odraza w nienawiść, nienawiść we wściekłość, a dalej jest już tylko wrzask, szarpanie i krew, dużo krwi z roztrzaskanej czaszki matki-upiora, matki-zombi, matki-kraba, z moich żył poszarpanych nożyczkami do paznokci; krwi, co płynie wartko, zamienia się w rzekę przecinającą dolinę niesamowitości, w którą zamienia się sama i wszystko, co koło niej; rzeka pochłania dom i nas, dwie nieszczęśnice sczepione ze sobą w mięsno-gliniano-chitynową postać, ni to skorupiaka, ni człowieka. Zaciskam zęby, zamykam oczy i w środku słyszę tylko swój wrzask: „Kiedy to się skończy?”. Przecież wiem. Ale próbuję znaleźć jakąś inną odpowiedź, radę, ulgę, poczucie wspólnoty w książkach tych, którzy mają to za sobą.

„Matka odchodzi” Tadeusza Różewicza (Wydawnictwo Dolnośląskie, 1999) jest jak śniadanie w wytwornym hotelu, a dokładnie: w Grancie w Sopocie, poza sezonem, bo to jedyny elegancki hotel, w którym byłam i to byłam niedawno. Wykwintny szwedzki stół, rozmaitość dań dla wegan i niewegan, wysoka jakość i pożywność, żadnych sztucznych barwników i tanich tłuszczy; można jeść, smakować, pić, delektować się dzień w dzień przez tydzień, krzywiąc się co najwyżej na przesłodzony początek.

Macham ręką na początek, ot, roztkliwienie 78-letniego człowieka, łudzącego się wieczną matczyną opieką, i przechodzę do pamiętników matki Stefanii, zachwycających jak opowieści Malinowskiego o Trobriandach, z tym że zamiast egzotycznych dzikich są nasi, chłopi z początków XX wieku (wyobrażam sobie, że to moje prababki, a może i babki zostawiały obsrane niemowlęta w wyścielonych słomą kołyskach i szły w pole) oraz do dzienników gliwickich. Dzienników z czasów, kiedy matka poety choruje na raka i umiera 36-letniemu synowi. Żadnego nie ma w nich fałszu, przymilania się do czytelnika, fantazjowania. Czytam i rozumiem, jak to jest „wysadzać matkę”, utyskiwać na tych, co rozdają karty po wydawnictwach, z ulgą zostawiać ją samą w szpitalu i zaraz po wyjściu zadręczać się poczuciem winy, z trudem oddychać od upału, chcieć pisać i nie móc, karmić ją i bezwładną podnosić z łóżka, skręcać się z bólu, kiedy nie można ulżyć jej w cierpieniu. Mniej rozumiem pragnienie, by udręczona rakiem, słabiuteńka matka wciąż żyła, a już w ogóle nie rozumiem, jak to jest chcieć mieć przy sobie matkę cały czas, po kraniec życia.

Teraz, kiedy piszę te słowa, oczy matki spoczywają na mnie – czytam po raz kolejny pierwsze zdanie i dociera do mnie jego potworność. A co, jeśli to nie jest egzaltacja i iluzja, że Oczy matki wszystko widzące patrzą na urodziny patrzą przez całe życie i patrzą po śmierci z „tamtego świata”? A co, jeśli tak jest? Oczy, które cały czas na nas patrzą. Nigdzie się schować. Nigdzie uciec. Matka zawsze będzie z nami. Może umrzeć, może leżeć w grobie, gnić i rozpadać się, a i tak świdruje cię wszystkowidzącymi oczami. Cokolwiek robisz, jej oczy, oczy kury wiecznie żywej patrzą i widzą ziarno zboża, córcię, dziecko. Czy kura wie, że jestem człowiekiem?

Uwiązanie do spojrzenia matki widać wyraźnie w głośnych w ostatnich latach książkach z gatunku literatury funeralnej: „Kochałam, kiedy odeszła” Anny Augustyniak (Nisza, 2013), „Bezmatek” Miry Marcinów (Wydawnictwo Czarne, 2020) i „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy (Wydawnictwo Karakter, 2017). Ze śmiercią matki każde dziecko radzi sobie, jak umie. Każde patrzy na siebie jej oczami i stara się ją zadowolić. Mamo, mamo, zobacz, ja też ładnie o tobie napisałam, chciałabym pochwalić się mojej, zasłużyć na jej uznanie.

Opisać umieranie – czy to w ogóle możliwe? – pyta prof. Grażyna Borkowska na okładce książki Augustyniak i tłumaczy, że autorka sięga po różne konwencje i języki – układa treny i rapsodie, śpiewa pieśni i elegie, wchodzi w świat okrutnej baśni. Matka, choć często zbyt słaba, by unieść powieki, jest królową tej krainy, punktem centralnym, osią, wokół której wszystko się porusza. Jej władza, władza miłości, sięga aż po grób. 

Baśń Augustyniak przypomina mi baśń Perraulta pod tytułem „Wróżki”. Mama czytała mi ją, dopóki nie nauczyłam się czytać sama. Chciałam być tą córką piękną i dobrą, z której ust, z każdym słowem, wyskakują drogocenne kamienie i klejnoty. Druga córka źle potraktowała niedołężną staruszkę i została ukarana: kiedy się odezwie, z gardła wychodzą jej węże, ropuchy i wszelkie plugastwo. Augustyniak jest tą dobrą córką i spotyka ją nagroda: kiedy matka umiera, jest zakochana z wzajemnością. To mnie najbardziej w tej książce zaciekawiło: jak to jest zakochać się w facecie, który na początku znajomości kupuje ci mieszkanie? Nie dowiedziałam się. Być może poległam bombardowana pięknem języka i zadumą nad ludzkim żywotem; być może autorka postanowiła pograć z czytelniczką i na wszelki wypadek ukryła szczegóły dotyczące szczodrego kochanka; być może go wymyśliła. Ma do tego prawo.

„Kochałam, kiedy odeszła” Augustyniak złości mnie i mdli swoją finezją i wyrafinowaniem. Te kawałki, kawałeczki, kawalunie, też takie ładne, że aż chce mi się podłubać w nosie i wytrzeć to wydłubane o spodnie, jak potrafi zrobić moja matka przy stole. Matka poetki (podobnie jak matka Wichy i Marcinów) nawet umierając nie traciła klasy. Nie pierdziała, nie bekała, nie srała pod siebie. A nawet jak to robiła, to zostały z tego ładnie skrojone zdania, lekkość słów, przecinków, kropek, czystych przestrzeni na stronach zapisanych do połowy albo i mniej, z rzadka zapisanych całych. Zazdrość mnie bierze, że tak ładnie można napisać o umieraniu, że tamta matka straciła piersi, ale nie rozum, że była sobą, nawet jak krew tryskała z osłabionych żył, że córka kocha ją i pisze o niej tak ślicznie jak moja matka by chciała być opisana przeze mnie. A może moja niechęć do tej książki wywodzi się z zazdrości o miłość do matki? O bliskość między matką a córką, której ja – odkąd pamiętam zajęta udawaniem przed nią, że jest ze mną lepiej niż jest, że sobie radzę, kiedy sobie nie radziłam – nigdy nie miałam?

Mirze Marcinów też zazdroszczę od pierwszego zerknięcia na okładkę: „Bezmatek” to historia wielkiej i zachłannej miłości, jaka może wydarzyć się między matką i córką. Książka podobna do Augustyniak, też pełno w niej światła na stronach i fajerwerków córczynej miłości, ale gorzej napisana i lepiej skomponowana, przez to ciekawsza, wciągająca w historie dziecka wpatrzonego w matkę malującą powieki, matkę gotującą egzotyczne dania, popijającą wódkę piwem, pijaną, matkę czytającą Twój Styl, uwielbiającą „Sto lat samotności” i kawę w kubku z duralexu, bawiącą się z córkami w niedzielne poranki, wiec bez obowiązkowej, jak u mnie, mszy (szczęśliwe dzieci, które nie były pędzone do kościoła, znów zazdroszczę).

W „Bezmatku” jest dużo o dzieciństwie w biedzie, o braku pieniędzy na szkolne podręczniki i jedzenie, okradaniu działek, ukrywaniu się przed komornikiem, opiekowaniu się pijaną matką, o dziecku, które staje się matką swojej matki, w zasadzie smutnych sprawach. Marcinów pokazuje to w tak fajny sposób, że czytasz i myślisz: co jest nie tak? Ze mną czy z książką? Do tego, że coś nie tak jest ze mną, zdołałam się przyzwyczaić. Nie na darmo matka całe życie porównywała mnie z innymi, lepszymi (braci i ojca też, choć to akurat żadna dla mnie pociecha). Do tego, co z książką Marcinów jest nie tak, można już dojść po pierwszym akapicie, tak fajnym, że przepiszę go w całości: Lekcja matki: na oczko w rajstopach najlepszy jest lakier do paznokci. Żeby nie poszło dalej. Jak już rajstopy muszą być cieliste, to tylko w zimnym odcieniu, wtedy nogi wyglądają zgrabniej. Ciepły pogrubia. I nikt nie może się dowiedzieć, że jestem próżna.

Ciąg dalszy to refleksje i wspomnienia skrojone na jedno zdanie na stronie, zdań kilka, małe rozdzialiki, wierszyki, maksymy, piosenki, wszystko na jeden kęs, błyskotliwe i zgrabne, do połknięcia w trzy godziny.

Po końcowych wersach, które przytaczam z dokładnością co do światła między wersami:

Co było pierwsze: jajko czy kura?

Bądź wola twoja,
Jajko w niebie, tak i na ziemi
A na koniec powiedziała „jajko”,

więc po tej końcówce nie mogę się pozbyć poczucia, że o ile „Kochałam, kiedy odeszła” przypomina najlepszą cukiernię w mieście: najwykwintniejsze eklerki, makaroniki, beziki, serniczki, pierniczki otoczone watą cukrową, to „Bezmatek” jest jak żarcie na wczasach all inclusive w 5-gwiazdkowym tureckim hotelu w stylu otomańskim. W takim hotelu byłam w listopadzie, więc wiem, o czym piszę. Schodzisz na obiad do wielgachnej restauracji z widokiem na błękitne baseny, a tam bezmiar dań podanych na tacach: dań ciepłych w lśniących metalowych pojemnikach, na miejscu pieczonej pity (cztery rodzaje), dziesiątki przystawek na ciepło i zimno, serów i pieczywa, pląsawica deserów europejskich i arabskich, pomarańcze, granaty i jabłka, przymilni kelnerzy dolewający wina i wody do kieliszków ustawionych na stołach z białymi obrusami. Najpierw ci się podoba, po kilku dniach prawie wszystko smakuje tak samo, na koniec siedmiodniowego turnusu żywisz się ryżem na wodzie, jabłkami i chałwą, pijesz wodę i gojnik, i marzysz o domowej owsiance i jajkach z Karpiówki.

Kiedy już wiem, co dla mnie w „Bezmatku” jest nie tak, wciąż pozostaje jedna kwestia, która nie daje mi spokoju: starsza siostra. Pojawia się w scenach z dzieciństwa, jako starsza cool siostra, która kradnie i sprzedaje kołpaki, ma swoje pieniądze, w niedzielne poranki tańczy wraz z mamą i małą siostrzyczką do piosenki Shazzy. Potem znika. Umarła wcześniej? Raczej nie. Dlaczego nie pojawiła się ani w szpitalu, ani na pogrzebie, ani w żadnym zdaniu o miłości między matką a córką? Dlaczego została wycięta z rodzinnego obrazka? Może siostra sobie tego zażyczyła. Może historia miłości wielkiej i zachłannej między matką a córką nie znosi konkurencji (pochodzę z wielodzietnej rodziny i wiem coś o tym). Może Marcinów, wywijając literackie hołubce przed oczami matki (zobacz mamo jaka jestem fajna, jaka godna miłości i podziwu, a przy tym niegrzeczna jak ty!), wreszcie ma okazję mieć mamę tylko dla siebie? Ja bym chciała matkę oddać innym, niech się nią zajmują ojciec, bracia, opiekunki, pielęgniarki. Nie umiem. Nie jestem człowiekiem, nie jestem kobietą, nie jestem pisarką, nie jestem żoną, jestem tylko ziarnem zasianym przez matkę.

Oczy matki patrzą na mnie i widzą dobrą córkę, innej przecież nie chcą. I ta dobra córka od ośmiu lat, tyle prawie minęło od operacji maminego guza mózgu, żyje chorobą mamy, lekarzami, kuracjami, osuwaniem się matki w niebycie, niemotę, niesprawność. Dni odmierzane kupą, sikami i programami w telewizorze. Lata liczone od diagnozy: glejak. Pięć lat temu zaczęła mieć kłopoty ze słowami, zapominać się i rozumieć, że traci pamięć (pamiętam jej cichą rozpacz i to, że stałam jak sparaliżowana i żałowałam, że nie umiem jej przytulić); trzy lata od czasu, kiedy ostatni raz użyła mojego imienia; dwa i pół roku od operacji kręgosłupa, po której zrobiło się gorzej, choć i tak było źle; jeden i pół roku, kiedy zapomniała swojego podpisu (bo jak się nazywa, nie potrafiła powiedzieć już wcześniej); rok, od kiedy przestała trafiać łyżką do buzi i trzeba ją karmić; pół roku, kiedy przestała wypowiadać pojedyncze słowa, choć zdarza się, że nagle coś powie „no”’ „nie”, „właśnie”, „teraz”; trzy miesiące, kiedy pieluchomajtki nosi też w ciągu dnia.

Tak, mamo, wiem, że patrzysz na mnie z potępieniem, co to za pisanie o takich rzeczach, kto to widział tak pisać o matce, nie tak cię przecież wychowałam! Oczy matki patrzą z dezaprobatą, ale też odrobiną wesołości. W końcu za życia znała się na żartach. Teraz też śmieje się, kiedy ma lepszy dzień, a ktoś powie coś zabawnego. Nie wiadomo z czego się śmieje, czy reaguje na słowa czy raczej ton głosu, mimikę, kontekst? Tajemnica, którą weźmie ze sobą do grobu. Czasami tak bardzo chcę, żeby to już było teraz, jak najszybciej. Matka w trumnie, matka w grobie, matka naprawdę nieżywa, wolność.

 

2.

Ale nie teraz, teraz chcę, żeby żyła jak najdłużej, chceniem dziecięcym i okrutnym. Nikt na mnie tak nie patrzył, jak ona patrzy teraz, kiedy leży po swojej stronie łóżka, a ja siedzę na miejscu ojca i czytam Marcina Wichy „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. W połowie stycznia 2023 roku ojciec wyjechał do sanatorium na trzy tygodnie i jesteśmy w domu we dwie, nie licząc dochodzącej opiekunki i brata wpadającego napalić w piecu.

Mama patrzy na mnie rozjarzonymi oczami i rozpromienioną twarzą, jak potrafi czasami patrzeć na dziecko świeżo przybyłe do domu, i jest taka ładna z tą swoją wykremowaną twarzą bez jednego włosa na brodzie (to ja jestem odpowiedzialna za wyrywanie i dzisiaj jej wyrwałam), z włosami obciętymi krótko (ojciec zamawia fryzjerkę do domu), w odcieniu ciemny blond, tak do niej pasują, jakby całe życie miała jasne włosy, grzywka zawadiacko układa się na czole, mama podobna jest do Edyty Wojtczak, ślicznej prezenterki z PRL-u. Uśmiecham się trochę zawstydzona tym nagłym jej uwielbieniem i opowiadam, że to książka znanego i nagradzanego pisarza, który wpadł na genialny pomysł opisania swojej mamy przez rzeczy, które po niej zostały, tyle o tym słyszałam dobrego, a teraz czytam. Mama patrzy na mnie zachwycona, dziecięcym i czystym zachwytem, jakim nigdy wcześniej na mnie nie patrzyła, może w niemowlęctwie, ale tego przecież nie pamiętam, zimną stopą dotykam jej rozgrzanej łydki, jest mi przyjemnie od tego ciepła, zaczynam lekturę.

We wstępie Wicha objaśnia: moja matka powiedziała: „Nie wszystko w życiu da się zamienić na śmieszne historyjki”. Wiedziałem, że to prawda. Mimo to próbowałem. Tak obiecał, tak robi. Książka skrzy się i lśni, a wszystko w dobrym gatunku, ładne, zabawne, zaskakujące. Anegdota po anegdocie, a każda ciekawa, wciągająca, ucząca, a przy tym głęboka i prowadząca gdzieś w inne rejony: poważne, metafizyczne, socjologiczne, historyczne, polityczne, klasowe, rasowe, warszawskie, polskie, żydowskie, europejskie, ludzkie nawet. Fajerwerki jeden po drugim, sztuczne ognie literatury. Dobrze napisane, dobrze się czyta, z przyjemnością i poczuciem, że jest to literatura lekkostrawna, nietłusta, a przy tym pożywna, podobna do diety pudełkowej ustalonej przez solidną dietetyczkę. Wszystko dobrze przyswajalne, urozmaicone, interesujące, w miły sposób chłodne, jak prosecco z lodówki w gorący dzień. Po dwudziestu stronach wiem, co dalej, ale – już w towarzystwie łagodnej twarzy mamy, lekko posapującej przez sen – czytam dalej, wszak do dziesiątej mam jeszcze pół godziny.

Cały czas porównuję panią Wichową do mamy lub mamę do pani Wichowej, psycholożki w poradni, kobiety nietuzinkowej, zdecydowanej, odważnej, upartej, znającej swoją wartość lub zachowującej się, jakby ją znała. Te określenia pasują i do mojej matki, nauczycielki matematyki i fizyki w szkole podstawowej w Sulowie, Karpiówce i Stróży. Choć równie dobrze do opisu mojej mamy można użyć przeciwstawnych określeń: zwyczajna, uległa, tchórzliwa, nieśmiała, niepewna.

To zdumiewające, jak wiele skojarzeń, wspomnień, obrazów wywołuje czytanie Wichy (oraz Augustyniak i Marcinów), jak trudno odłożyć książkę, choć tym swoim urozmaiceniem i dbałością o czytelnika, żeby się broń boże nie znużył i nie zmęczył, mnie nudzi. W tej książce nie ma sentymentalizmu – matka go nie znosiła – są za to czułość, uśmiech i próba zrozumienia losu najbliższej osoby – opis na okładce wyjaśnia kwestię oczu, które przyglądają się pisarzowi. Punkt dla niego, że tego nie ukrywa. Dobry, zdolny syn, spokojnie można spacerować przed czujnymi matczynymi oczami, która umiera tak jak żyła, elegancko, zdecydowanie, bez sentymentu. W towarzystwie ukraińskiej, całodobowej opiekunki i koleżanek, wiernie trwających przy jej boku. Koniec mojej mamy jest mniej towarzyski.

Teraz nikt nie przychodzi, nikt jej nie odwiedzi, skarży się i oskarża ojciec tym swoim ostatnio zwyczajnym ponurym głosem i wylicza te, które dzwonią czasami zapytać o mamę i te, które nawet się nie zająkną na jej temat. A przecież kiedyś nie mogły się z mamą nagadać. Była dumna, że można jej powiedzieć wszystko i zachowa dla siebie. Ojciec kroi jabłko na cząstki i podaje mamie do ręki. No weź, przecież to potrafisz zjeść sama, mówi do niej. I czego nie przychodzą, dopytuje się ni to mnie, ni siebie. Udaję, że nie słyszę, choć mogłabym powiedzieć, że pewnie boją się zarażenia rakiem mózgu i demencją. Wszak wszystkie pochodzą ze wsi, z chłopskich rodzin, kto tam wie, w jakich wyrosły zabobonach i co z tego wychodzi na starość. Mama się śmiała z tych, co wierzyli w zamawianie krowom mleka i zadawanie uroku niemowlętom, ale przecież i ona woziła dzieci na wylewanie wosku. Może uważają, że mamy demencja to kara za grzechy? Ojciec wygadywał na proboszcza i kościelnych radnych, dzieci nie chodzą do kościoła, syn nie przyjmuje księdza po kolędzie, to kto wie, czy Bóg nie zesłał za to tego nieszczęścia. Mogłabym też odpowiedzieć ojcu, że – pogrążone we własnych chorobach i troskach – nie mają siły na nieszczęścia innych. A może nie odwiedzają mamy, bo widzą w niej to, co i je czeka, koniec? Lub boją się tej istoty prawie martwej, jedną nogą w grobie, wykluczonej ze wspólnoty żywych, a przecież wciąż żywej, przez to jeszcze potworniejszej niż trup? Lub nie mogą znieść myśli, o której nawet nic nie wiedzą, że świnia w oborze, pies na łańcuchu, kot na podwórzu więcej mają życia i rozumu niż to coś, co zostało z ich serdecznej koleżanki, a mojej matki.

Jak byliśmy dziećmi, miała czworo drobiazgu, opowiadała bajkę o Pod-ziomku, co zakradał się do kołysek, przybierał postać dziecka i jadł, jadł, jadł, taki był nienażarty. Dziecko marniało, zmartwiona matka gotowała całe garnki kaszy, karmiła i karmiła wygłodniałe dziecko. Na nic. Dziecko żółkło i marniało. Pod-ziomek rósł i grubiał. Kiedy umierało z głodu, przenosił się do innej chałupy.

A jak zabrakło we wsi niemowląt, to co, przenosił się do kolejnej wsi? Czy kiedykolwiek o to zapytałam? Co mi odpowiedziała? Patrzę na jej dłonie jak suną po ceracie w te i we w te i wcale mi nie żal, że nic mi już o Pod-ziomku nie powie. Tylu rzeczy nie wiem i nie będę wiedziała. Zostaję ze strzępami słów i obrazów, które wynurzają się z niepamięci, mglistej i sinej: książeczki „Poczytaj mi mamo”, pisemko Świerszczyk, baśnie Andersena i braci Grimm, aparat do wyświetlania filmów, który próbowała uruchomić i podarła przy tym rolkę z „Małą syrenką”, działo się to na górze, w pokoju dziennym wówczas, który później zamienił się w gościnny, a jeszcze później w mój pokój, w którym śpię teraz. Jaką baśń lubiła najbardziej? Wolała Andersena czy Grimmów? Z niepamięci wynurza się baśń Grimmów o Głupim Jasiu i żywej wodzie, i mama zadowolona jak mało kiedy. Było to chyba w latach 90-ych lub może 80-ych, kiedy wystawiła tę bajkę ze swoimi uczniami z klas 1-3 na szkolnej choince w remizie w Karpiówce. Może dla tego wspomnienia warto było czytać Wichę? Mama była taka dumna, ogromny sukces, rodzice wniebowzięci, dzieci promieniejące w świetle zadowolonych matczynych oczu.

Z baśni pamiętam tyle, że ukochana matka Głupiego Jasia umierała i jedynym ratunkiem była żywa woda. Zdobyć ją mógł tylko ten, kto odważy się wejść na wysoką górę strzeżoną przez złe duchy. Ten, kto się ich przestraszy i odwróci, zamienia się w kamień. Po żywą wodę wyruszył najpierw najstarszy brat, mądry i odważny. Kiedy nie wrócił, poszedł średni brat, bystry i sprytny. Kiedy i on nie wrócił, wyruszył Głupi Jaś, choć nikt nie wróżył mu sukcesu. Ale to on dociera na szczyt i przynosi matce żywą wodę, wcześniej pokropiwszy nią kamienie i przywróciwszy przemienionych, w tym swoich braci, do ludzkiej postaci.

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to kamień, w który przemienił się autor, nie potrafię powiedzieć który wśród kamieni opisanych w uroczym rozdziale pod tytułem „Kamienie”. Duchy zatrzymały go w połowie drogi. Czego się przestraszył? To tajemnica, którą czytelniczka może rozwikłać lub nie.

Tak, mamo, gdybym opisała cię tak, jak opisuje Marcin Wicha swoją matkę, byłabyś zadowolona, myślę i spoglądam w oczy zielonopiwne, okolone krótkimi rzęsami i brwiami przyciemnionymi u kosmetyczki, w oczy matki zdrowej, przed operacją, obrażone na to, co wyczynia jedyna córka, dobre dziecko, ale postrzelone. Postrzelona jak dziadowski bicz, mówiła o mnie, kiedy ją zezłościłam. Nigdy mnie nie uderzyła. Chyba że oczami.

Mamo, kim dla ciebie jestem? Człowiekiem czy ziarnkiem zboża? Którą matkę pytam: tę, która patrzy na mnie nieustannie czy tę suwającą ręką po ceracie i wpatrzoną w niewidzialne okruszki?

 

3.

Czy matka Magdaleny Tulli też suwała ręką po ceracie? Jej choroba była jak schyłek imperium. Armie cofały się, opuszczały przyczółki zajęte w czasach minionej świetności, posągi kruszały, pałace zarastały zielskiem. Urzędnicy cesarstwa nie myśleli już o wielkości, tylko o przetrwaniu, to znaczy o tym, co najbardziej doczesne i najbliższe ciału, a przez opuszczone punkty graniczne przenikali obcy – wirusy, bakterie – i przejmowali rządy.

Pod koniec codziennie przed południem robiłam jej zastrzyk.

A kto pani płaci? – interesowała się. – Rodzina?

A szkoda, bo by napisała pięknie i prawdziwie. „Włoskie szpilki” (Nisza, 2011) czyta się długo, choć trudno je odłożyć. Justyna Sobolewska trafnie zauważa, że Niesłychane są te oba portrety: zarówno niekochanej dziewczynki, jak i jej matki, która nie potrafi kochać. Dziewczynka jest przekonana, że jest winna wszystkiemu, co złe. Czy dlatego zajmuje się matką aż do końca, śpi w jej mieszkaniu, lekkim snem, budzi się zawsze, kiedy matka zaczyna krążyć po domu, przestraszona, że nie wie, kim jest. Na szczęście mojej mamy to nie trapi. Lub o tym nie wiem. Co ja zresztą wiem o niej, o tym, kim jest teraz? Urodziła się dwa lata i siedem miesięcy po pacyfikacji wsi, 31 lipca 1946 roku. „Nieżywe dziecko leżało w stodole” – tak zawsze zaczynała opowieść o Akcji, w której zginęli jej dziadkowie, dwóch wujów i 18-letnia córka ciotki, a oprócz nich czterdziestu ośmiu mieszkańców wsi, kobiety, mężczyźni, dzieci.

Wojna naznacza też matkę Tulli. Żydówka, przeżyła obóz, pracowała na uniwersytecie, wyszła za mąż za Włocha, miała jedną córkę i tajemnice, które córka zdradza we „Włoskich szpilkach” na swój zimny, przezroczysty i gęsty zarazem sposób. Pisanie Tulli przywodzi na myśl „Królową śniegu” i mrożone sorbety, raczej kwaśnawe niż słodkie. Opowiadanie o końcu matki, o jej zanikaniu to komnata utkana z płatków śniegu i sopli błyszczących w słońcu. Czytasz i widzisz, jak bycie sobą, osobą z imienia i nazwiska, jak przerażenie: Ja wiem, że jestem człowiekiem, a nie ziarnem zboża, ale czy kura wie? są kruche i pozbawione sensu. A jednocześnie Tulli, jak Królowa Śniegu, uwodzi czytelnika wspaniałym osuwaniem się w nic, w coś, czego nie ma. U matki chorej na otępienie mózgu nie ma żadnego ciała ani jego funkcji: nie ma biegunek, sików, kupy w majtkach; nie ma wyciągania sztucznej szczęki i obracania jej w rękach; podcierania się ręką; oczu czerwonych od ciągłego tarcia pięścią. Opowiadanie „Fusy” (tam pisze o umieraniu matki) jest tak cudownie zimne, że nawet wtedy, kiedy pod koniec dyżurowała przy matce całymi dniami, pisze o tym tak, jakby umiała się od niej odgrodzić, obserwować to nieszczęsne stworzenie jak pod mikroskopem, bez krztyny wściekłości, rozpaczy i bezradności.

Czy oczy matki, tej pięknej i straszliwej Królowej Śniegu, nie mrożą córki, kiedy o niej pisze? Czy przejęła po matce koronę i teraz ona jest Królową Śniegu? Czy kiedykolwiek można spojrzeć na siebie swoimi oczami, a nie jej, matki? Zaczynam tracić nadzieję. Tymczasem trafia mi w ręce książka Krzysztofa Bieleckiego „Zsunęła się z krzesła. Ciennik” (PIW, 2023).

To jest książka, którą trzeba czytać wolno. Ja czytałam szybko, trudno mi było przestać. Szukałam ciała, wstrętu i nienawiści do matki sprowadzonej przez Alzheimera do wchłaniania i wydalania, biologicznego życia, czystego życia, tego, czym wszyscy jesteśmy, i co przeraża nawet tych, co wiedzą, że jesteśmy zwierzętami, niczym więcej. Szukałam i nie znalazłam. Przeczytałam od początku do końca, choć te krótkie zdania, urwane, skaczące, rozsypujące się, a po chwili karnie maszerujące przez dzieciństwo, młodość, dojrzałość, starość syna i matki, matki i syna, cóż, dziecko i matka nigdy nie przestają się zlewać, może pora się z tym pogodzić, więc te akapity ułożone ze zdań krótkich, króciutkich, pojedynczych słów dręczyły mnie swoim rozedrganiem, skakaniem z jednego obrazu w drugi, z myśli na rozmyślanie, z fantazji na tajemnicę poczęcia.

Krzysztof Bielecki wyobraża sobie młodych rodziców gdzieś w plenerze, na trawie, wśród drzew, snuje historię swojego namacalnego początku, a ja się zastanawiam, czy mnie to kiedykolwiek zastanawiało. Chyba nie. Jakie to ma znaczenie wobec tego, że matkę trzeba uspokajać, że to nic, każdemu może się zdarzyć, nie ma co się przejmować, zmienimy majtki, umyjemy pupę, zmienimy spodnie, tamte wrzucimy do pralki i wszystko będzie dobrze. U Bieleckiego jest jeden taki fragment, wzruszający, o tym, jak jego żona ukrywa przed nim incydent w łazience i sama oporządza teściową. Wiadomo, dla człowieka z otępieniem kupa na środku łazienki to zwyczajna rzecz.

Dlaczego te książki uciekają od ciała, cielesności, fizjologii, od zwierzęcości, wspólnoty istot żywych, oddychających, pobierających pożywienie, wydalających, od maszyn cielesnych, którymi koniec końców jesteśmy? Bielecki ucieka w pięknym stylu. W przestworza, w wyobraźnię, w stratę pokazaną przenikliwie i prawdziwie, w końcu tracimy coś cały czas: wspomnienia z kolonii w siódmej klasie, pierwsze przeprowadzki, pierwsze zagraniczne wakacje, widok za oknem wczoraj, zabawki z dzieciństwa, książki, których nigdy nie przeczytamy, matki. Bielecki parzy na matczyne życie z ukosa, wprost, przez mikroskop, przez teleskop, przez fizykę i metafizykę, kwanty i qualia, patrzy w niebo i gwiazdy.

Zupełnie nie rozumiem tego spojrzenia w górę, ku pozaziemskim przestrzeniom. Jestem przykuta do codziennego życia wyznaczanego budzeniem mamy o 8.30, prowadzeniem jej do łazienki, myciem i ubieraniem (o ile nie ma pielęgniarki, przychodzi cztery razy w tygodniu), potem kuchnia, śniadanie i leki, potem fotel w pokoju lub krzesło w kuchni, znów łazienka, dźwiganie i wyczekiwanie siku i kupy, w międzyczasie porządki, sprzątanie i pranie, zgadywanie, co ją boli, bo przecież nie powie, decydowanie, jaka tabletka: na ból, na zgagę, na gazy, potem obiad, po obiedzie znów do toalety, radość, kiedy się załatwi na sedesie, zmiana majtek na pieluchomajtki, fotel przed telewizorem, okłady z rumianku na podrażnione oczy, teleturnieje i tvp info (ojciec ogląda tylko telewizję prorządową), kisiel na kolację, wózek, łazienka, rozbieranie, mycie zębów i twarzy, dźwiganie i kładzenie do łóżka, a w łóżku krople nawilżające do oczu i balsam na spierzchnięte usta.

Bielecki nad codziennością pozbawionej siebie matki przechodzi  bezboleśnie, pięknie opisując jej wyjście z domu i zagubienie na ulicach rodzinnego miasta.

Alzheimer rzucił na mamę swój czar w 2012 roku. Coś się mamie przyśniło i wstała. Raz i drugi. Trzeci, czwarty i piąty. A w 2016 roku czar jej podpowiedział: „Idź, Krysiu, w świat”. I poszła. Nikt nie wiedział i nie wie do tej pory, jak mama wyszła z domu. Może przystanęła na tarasie, „idź, Krysiu, idź”, i zobaczyła cudowną jak tęcza poręcz? W lewej ręce taszczyła kulę, która łamała jej życie. Kula zaczepiała a to mamę, a to złamane słońce na niebie. Mama chwyciła się tęczy prawą ręką i ścisnęła ją kurczowo. Bardzo mocno, ponad stan. Alzheimer ostrzegał domowników, że zainteresowany lubi ściskać coś nadspodziewanie mocno i że to cud. Mama schodziła schodek po schodku, „idź, Krysiu, idź”, raczej ześlizgiwała się ze schodków, a tęcza jej ze wszystkich sił pomagała.

Mamo, też by ci się oczy uśmiechały z aprobatą, gdybym tak ładnie napisała o tym, jak rok temu wybrałaś się na wycieczkę z fotela do korytarza, przeszłaś sama  dziesięć metrów czepiając się mebli i ścian. Na razie musisz się zadowolić tym, że nie tęcza ci pomaga, tylko mąż, a mój ojciec, pielęgniarka, dochodząca opiekunka i ja. Pomagają jej synowie, synowe, wnuki i prawnuki, za każdym razem, kiedy ją odwiedzają, wychodzi z siebie-golema, siebie-kraba, siebie-niemowlęcia i uśmiecha się jak ona, oczami, czołem, ustami; uśmiecha się, jakby poznawała i cieszyła się obecnością tych, którzy wciąż są jej bliscy. Wygląda wtedy na szczęśliwą. Czasami trwa to przez kilka minut, czasami kilka godzin. Po czym wraca do siebie. Tej tak dobrze opisanej w „Cienniku”: Na jej matowej twarzy roiły się jakieś epidemie smutku, zapatrzenia w cokolwiek, w kawałek podłogi, we fragment okna, w ułamek człowieka, który akurat dokądś się udawał i przez prawie dwie sekundy przebywał w okolicach martwej mamy. Jej oczy nie umiały powiedzieć ani słowa.   

Im dłużej myślę o książce Bieleckiego, tym bardziej doceniam zdania kanciaste i kaleczące, drobiny układające się we wzory większe od nich samych, wzruszającą i zabawną historię o wodzie w grobie, przygody Tytusa Emfazego Cienkiego, próby uchwycenia bycia i niebycia, prochu marnego i kosmosu wielkiego, ziarna sypane nam-kurom lub im-kurom. W „Cienniku” jest coś, co ciągle drażni, kłuje, niepokoi. Kalejdoskop wspomnień, skojarzeń, migawek z młodości matki, migawek z życia rodzinnego, z wycieczek i wczasów, obiadów, książek, filmów i obrazów, symfonii i przestworzy, rozmyślań i refleksji daje poczucie, jakby tu i teraz nie było rozpadu, namacalności straty, pustki, tego Žižkowego „Witajcie na pustyni realności”, czytanego dawno temu i na wpół zapomnianego. Bielecki z premedytacją nicość przykrywa fantazją, fantazmatem, abstrakcją. „Zsunęła się z krzesła. Ciennik” jest jak posiłek w filmie „Brazil”, który tak bawił mnie w ubiegłym stuleciu. Restauracja, w której można zamówić każde danie. Kiedy już wybieramy coś dla siebie, kelner stawia przed nami kolorowe zdjęcie posiłku i talerz z sinawą bryją.

Co z nas zostaje oprócz karmienia oczu matki? Co będzie, jak przestaniemy je żywić?