Kącik Wiesi (5)


Burza


 

 

Było to w czasach, gdy w przyrodzie wszystko działo się intensywniej. Zimy były białe i mroźne, a lata gorące i parne. Także burze, które zbiegały się z porą sianokosów, miały wyjątkową dramaturgię. W domu pod strzechą, gdzie jak wiadomo mała iskra mogła wywołać pożar, a co dopiero piorun, wypracowano strategię przetrwania. Mama zawczasu uszyła plecaki, w które spakowała niezbędne rzeczy, tak aby na wypadek nocnej nawałnicy dzieci wyrwane ze snu mogły w każdej chwili podjąć ucieczkę. Najgwałtowniejsze burze były w piękne czerwcowe dni, gdy zaczynały się wakacje, dojrzewały pierwsze truskawki, a bociany – licząc na łatwą zdobycz – przeczesywały świeżo skoszone trawy. Zaraz za ścianą lasu rozciągały się rozległe łąki, niegdyś należące do folwarku, teraz skrupulatnie podzielone między mieszkańców dwóch wiosek. Przy sianie uwijały się całe rodziny i, w zależności od kaprysów aury, powtarzał się cykl grabienia i zbierania w kupki przesuszonej trawy. Ludzie znali się od dawna, toteż słychać było nawoływania i śmiechy. Mocno spragnieni, zaglądali do zagrody pod lasem, żeby napić się wody ze studni albo wody z natronem. Zawsze kiedyś w końcu zaczynało się chmurzyć. Gospodynie spoglądały na niebo. Jeśli ciemna chmura zbierała się nad chatą Łukaszyka, na zachodzie, deszcz był namur-beton”, ale jeśli chmurzyło się nad Bukowcem, na wschodzie, była nadzieja „że nas ominie”. W każdym przypadku tempo prac rosło, a pogwarki cichły. Jedni pospiesznie stawiali kopy, inni, bardziej zaawansowani w pracach, mościli siano na drabiniastych wozach. Trzeba było to czynić z rozwagą, aby rosnąca góra siana nie przechyliła się na jedną stronę. Tymczasem wzmagały się pomruki burzy i zaczęły spadać pierwsze duże krople. Z okien domu widać było, jak załadowane fury z sianem, z wysiłkiem ciągnięte przez pary koni, przejeżdżały piaszczystą drogą pod uginającymi się od wichury drzewami. „Oho! Będzie lało!” – przepowiadał tata, co wkrótce następowało. W izbach nawet za dnia robiło się ciemno, naporu ulewy nie wytrzymywała stara słoma i słaby kuchenny strop, toteż w kilku miejscach pospiesznie podstawiano wiadra i miski. Z dworu dobiegał trzask łamanych gałęzi i jęk wrót stodoły. Ale to jeszcze nic. Strach dopadał, gdy raz za razem niebo rozrywały błyskawice, a po nich, gdzieś w okolicy uderzały pioruny. Nie wolno było zbliżać się do okna, a tym bardziej go otwierać. Czym prędzej zapalano gromnicę, najstarsza córka z książeczki do nabożeństwa odczytywała stosowną modlitwę, a cała rodzina, na klęczkach przed świętym obrazem, powtarzała za nią słowa litanii. Ktoś powiedział, że piorun w sekundę przemierza kilometr, dlatego zaraz po błyskawicy następowało głośne odliczanie. Burza na przemian nasilała się i cichła. Mama wtedy zwykle wspominała okupację, gdy sama była dzieckiem i wszyscy spali z tobołkami, obawiając się, że nocą przyjdą Niemcy i wyrzucą ich z domu. Nasłuchiwano, nasłuchiwano… w końcu dzieci posnęły w ubraniach. Następnego dnia znowu świeciło słońce, a ciepła woda z kałuż przyjemnie obmywała stopy.