JUWENILIUM

Ewa Cichoń


Sen Penelopy


 

 

 

Faza pierwsza

NIEŚWIADOMOŚĆ

 

 

Szła przed siebie w gęstej, mokrej mgle. W płucach czuła dziwny ucisk. Nie była jednak zmęczona tym przedłużającym się marszem w noc. Nogi poruszały się pod nią mimowolnie, automatycznie jakoś, powoli zatracając swoje ludzkie kształty, chociaż ich cielesny wymiar był wciąż jeszcze wyczuwalny, stopniowo ruch stawał się coraz bardziej kolisty, wirujący, szybki. Przyspieszał. Zdziwiona swoim pędem zmierzała tam, tam gdzie i on.

Szeroko otwartymi oczami, we mgle, nie postrzegała już niczego. Po nieruchomej, oblepionej potem i dżdżem twarzy ślizgały się pasemka rozwiewanych przez pęd powietrza włosów, długie, cienkie kosmyki smagały policzki, łaskotały szyję, wsuwały się w rozchylone pędem usta i wilgotniały w ciepłym, miarowym oddechu Penelopy.

Nie wiedziała nic o początku, kiedy to pęd przynaglił ją do poszukiwań. Ten pęd, a może szukanie samo było zapomnieniem. Ono zmuszało ją do nieustannie ponawianej, ciągle na nowo zaczynającej się i nigdy się niekończącej ucieczki, a może raczej pogoni za czymś.

Szare, zdrętwiałe komórki jej mózgu niosły w sobie tylko jakieś niejasne wspomnienie. Przypominały stary, drewniany, walący się, z obu stron przychylony już w stronę ziemi, wielowiekowy dom. Biliony starych desek w głowie klekotały, powoli budując jego obraz. Miał piękną werandę, słoneczną, oplecioną zdziczałą, dającą kwaśne, czarne owoce winoroślą. Po obu jego stronach stały niegdyś dwa potężne kasztanowce, a ich listowie – z czasem coraz bardziej natarczywie – wdzierało się swym pulsującym, konwulsyjnie rozedrganym cieniem w sielankowy obraz wizji. Stało się wreszcie, że cień zbudził Czas, zastygły w drewnianej skorupie. Ktoś wybiegł trzasnąwszy drzwiami, ktoś zbiegł po schodach werandy i nasłuchując, węsząc i wypatrując nie wiedzieć czego, zrzucił skórę, która wyzwoliwszy się z więzów natychmiast rozpoczęła… Nowe Życie.

 

***

 

W rozszerzonych źrenicach Penelopy odbijały się znajomą obcością otwarte na oścież okiennice, ciemna pustka otworów bez szyb, buchających chłodem, a przedostające się przez dziurawą strzechę okruchy światła błyskały w nich jak słońca odległych galaktyk. Skuliła się nagle w sobie, całą swoją zmartwiałą i przerażoną czemuś cielesnością i, nie wiedząc zupełnie jak to się dzieje, jak to się dziać może, poczuła, że zaczyna się toczyć coraz szybciej, aż w końcu było tak, jakby kula o pędzie światła niosła ze sobą tę osobliwość świadomości jej własnego ja, mówiącego coś bez ustanku, niezrozumiale. Słowa brzmiały wyraźnie, znajomo, ale znaczenia były zatarte. Mimo to miała wrażenie, że coś przypominają, o czymś nie dają zapomnieć, wciąż przywołują te same obrazy, jakby doznawała swoistego déjà vu albo jakby jej mózg generował poematy w nieznanym języku, które natychmiast miały moc stawania się.

Zdołała zatrzymać kulę po nieokreślenie długim czasie toczenia się, zahaczywszy ramieniem o wystający kawałek jednej z mijanych rzeczywistości. Zbudził się w niej ból. Poczuła dłoń, jakby przypiekaną żarem, próbowała dotknąć, rozmasować, sprawdzić, czy nie puchnie, ale wszystkie te czynności były jak zawieszone w niczym. Wzrok jej postrzegał, ciało przeżywało, ale poza nią, poza tą, która była nią, Penelopą. To zaś, co działo się wokół, stawało się dla odmiany coraz bardziej wyraźne, przybliżało się, przyspieszało w wirującym pędzie, zarazem niewzruszone i bardzo rzeczywiste, rzeczowe, konkretne.

 

***

 

Tkwiła tak już czas jakiś, obok wysokiej, starej brzozy, której kora łuszczyła się, a liście tak były rzadkie, że ciemne niebo w górze wyłuskiwało każdą gałązkę z mroku, jakby była wydłużonym i zdrewniałym odnóżem jakiegoś dendrycznego monstrum. Obrysowane bladą poświatą księżyca i poprzetykane wątłym blaskiem wysyłanym od miliardów lat z nieznanych gwiazd, były widoczne tak wyraźnie, jak w przejrzystym powietrzu po deszczu, choć księżyc pośród nich widniał wąski, półokrągły, ostry, dumnie zaznaczając swą głęboką wymowność, pociętą brzozowymi wykrzyknikami z bezlitosną stanowczością, owionięty delikatnie melancholią nocy. Cisza i srebrna poświata wdzierały się powoli w świadomość Penelopy.

Trwało czas jakiś, zanim odkryła, za kurtyną skóry, prawdy tkwiące cały Czas w pobliżu, w niej, a zarazem na zewnątrz. Zauważyła ze zdziwieniem liczne, nieznane i niepoznające jej, istnienia ludzkie. Tak, byli tam ludzie. Dziwni. Jedni chodzili, inni siedzieli, wsiadali do rozmaitych pojazdów i wysiadali. Widziała je – owe pojazdy – samochody, samoloty, rakiety, krzesła i łóżka na kółkach, fotele, pociągi, kolejki linowe. Dość szybko znikali, najczęściej w ziemi, przysypywani jej grubą warstwą, albo nagle płonęli, spalani na popiół, wysuszani przez słońce, wyjadani przez robaki, ptaki i ryby. Umierali różnorodnie. Cały czas przychodzili też następni, wysiadający z ciał kobiet, maleńcy, bezbronni, noszeni na dłoniach, a jak tylko usiedli, wsiadający znowu – w wózki, samochody, pociągi… Rośli w siłę, a potem wsiadali zazwyczaj do jakiegoś ostatniego pojazdu. Umierali. Niektórzy potrzebowali do tego dużo więcej przedmiotów. Otaczali się nimi i innymi ludźmi. Inni nie potrzebowali prawie niczego. Przed oczami Penelopy przesuwały się coraz to nowe sceny, niektóre przerażające, inne zastanawiające, jej świadomość wysilała się, penetrując przestrzeń, aby dostrzec coś mniej przygnębiającego, radosnego, śmiesznego. Czas jednak kurczył jej przestrzeń, zbyt było go mało, aby odnaleźć… To, czego poszukiwała, miało także swój Czas.

 

***

 

Przycisnęła pulsujące obrazami czoło do pnia samotnej brzozy. Zamarła. Tkwiła tak już długo, a ciało jej wzbierało siłą, tą która nakazuje, pociąga, rozbudzając pęd i odwagę. W jej piersi życie załomotało. Każdą komórkę wypełniała ta nieuchwytna moc, pewność, chęć, wzrastająca wraz z nią, pełną, potężniejącą, dojrzewającą jak monstrualny owoc.

Wiedziała, że w końcu musi upaść i zniknąć, wciąż jednak unosiła się z łatwością, panując nad swym lekkim lotem w przestworzach. Pojawił się Głos. Dochodził z jakiegoś odległego skrawka świadomości w niej. Podpowiadał, że będzie to długi, ostateczny poryw. Wiatr, rozwiewający w locie jej gęste, długie włosy, tarmoszący suknią, okazał się jej własnym pragnieniem. Pragnęła tym pragnieniem ludzkim i całą sobą, niepodzielnym ciałem, pełnią i pustką – drugiego człowieka. Owionięta nim, poszybowała jak na skrzydłach, szczelnie omotana myślą, przytomna rozbudzonym czuciem. Tak rozpoczęła poszukiwania, od gwiazd.

 

Faza druga

PO PRZEBUDZENIU

 

 


Proza z czasu „niczyjego”, między liceum a studiami, gdy autorka mieszkając w rodzinnych Spytkowicach i dojeżdżając do pracy w okolicznych ogniskach muzycznych – i pomiędzy – oddawała się fantazjowaniu… Spisane  w zeszycie o zielonych, plastikowych okładkach, który miał początkowo być (tylko) pamiętnikiem.