JUWENILIUM
Dariusz Bitner
UNDARY
Spis treści
Dopełnienie
Przebudzenie
Rozpękła się bańka nadętego pokoju, powyłaniały z mroku kontury oswojonych mebli; stary rozłożysty stół pełen najeżonych drzazg okrył się splamionym obrusem, okrył bezwstydną nagość wystawioną na rozpustę nocnych pajęczyn.
Zakurzona kotara nieśmiało odwzajemniała słoneczne uściski, ulegając w końcu niecierpliwości świtającego dnia: żółty promień przeciskał się przez niezacerowane rozdarcie. W jasnej, zabrudzonej drobinami powietrza smudze błysnęła czasem mucha. Mignęła niepostrzeżenie i znikła w mrocznym wnętrzu pokoju, pełnym unoszących się na kształt balonów, z których powoli uchodzi powietrze, opadających powoli snów.
Wyłaziły spod kołdry, wyciekały z pościeli senne marzenia, odpływały w pozbawione praw wymiary. A wyodrębniona murowanym sześcianem przestrzeń zgęstniała, urosła jak ciasto drożdżowe i wypełniła pokój rozedrganą, pulsującą masą, słodką od nocnego potu, mokrą i lepką, nasyconą dwutlenkiem węgla jak oranżada ściągającą boleśnie wargi tysiącami drobnych ukłuć. Rozcięta słonecznym promieniem galareta oblepiała twarz, wciskała się w nozdrza, w półotwarte usta, które zamknął, odgryzając i przełykając z trudem oblepiony śliną kęs. Uniósł głowę, a ostrze promienia w jednej chwili wbiło się między zaciśnięte zęby, do krtani, wypełniając codzienny obowiązek intubacji. Duszone w powietrznym sosie łóżko wyłuskało z rozmiękłej pościeli zmęczone całonocnym snem ciało, dźwignęło je; wbrew rozkołysanemu światu, wbrew zwiotczałym mięśniom, nogi opadły na ciepłą podłogę, ciało przechyliło do przodu…
Es wstał. Z trudem utrzymywał równowagę.
Senne macki wymiętej pościeli kusiły błogimi dotknięciami, ale szorstka dłoń już rozciera obrzmiałe łuski powiek, rozgotowane czoło, skroń…
Powoli opada gnuśna mgła. Pokój ulega: kapcie pokornie wsuwają się na nogi i wąską, wydeptaną dróżką podchodzą do okna. Stojąc przed kotarą, wysuszoną niewolnicą Słońca, Es dojrzewa do anarchistycznego występku, jakiego dopuszcza się co rano: zaciska dłoń na zakurzonych fałdach i szarpie energicznie, odrzucając precz wysłużoną tarczę.
Ognista bryła wtoczyła się przez nieużyteczną szklaną przegrodę, miażdżąc swą potęgą pochowane w zakamarkach resztki nocy. Es walczył krótko – odwrócił się, aby nie paść na kolana. Przegrywał zawsze. Włosy jego zaczynały się tlić, twarz puchła od żaru. Stojąc przed jasnością, dla której nie trzeba oczu, wracał do realnych kształtów swego pokoju. Cichy buntownik, którego nikt nie karał za zuchwalstwo podnoszonego czoła.
Kiedy już się ukorzył, spokorniał, Słońce pozwalało mu przeżyć. Gorące pazury nie rozdrapywały malejących źrenic, nie wbijały rozżarzonych igieł w otwarte pory twarzy. Es otwierał okno i zgarniał leżący na parapecie śnieg.
Mroźne powietrze wypędzało z niego resztki lenistwa.
Powoli rozjaśniał się mrok zimowego poranka, ale na niebie wisiały ciężkie chmury.
Przebudzenie – ciąg dalszy
Pięć minut przeznaczone było na śniadanie. Kilka kawałków chleba i szklanka herbaty czekały na wijącego się Es. Obok, niczym królewskim płaszczem, owinięte szeleszczącym papierem, leżało Drugie Śniadanie. Dumne, wynoszące się ponad swój stan, gardziło leżącym na talerzu nagim motłochem. Cóż za porównanie? Ono, poprzetykane płatami polędwicy, objęte soczystymi liśćmi sałaty, a tam – leżące w bezwstydnych uściskach żółtego sera – kromki pospolite.
Herbata, poczęta z gorącej miłości wody i wysuszonych listków, obojętna na wszystko, skupiała się egoistycznie na swym nieistniejącym, uciskanym gorsetem szklanki kształcie. Tracąc nieustannie ciepło, oddawała się rozkoszy subtelnej dyfuzji. W tym miłosnym związku z cukrem zyskiwała słodycz istnienia, zbyt późno orientując się, że w pożądliwym egoizmie wchłonęła wszystko – i nie przestając być tym, czym była, utraciła partnera swej namiętności: stygła szybciej.
Tymczasem leżącym na talerzu kromkom chleba zaczął doskwierać narzucony im niższy stan. Tłusta mucha, zmęczona bezużytecznym lataniem, usiadła na nie przykrytej serem części i oddała się zabiegom higienicznym. Śniadanie, upokorzone, z niepokojem oczekiwało na powrót Es – jeden ruch jego ręką, a umknie w przestrzeń… Lecz spasiona mucha, pewna swej owadziej przewagi, zaczęła spacerować bezmyślnie, depcząc włochatymi odnóżami ulatującą ze śniadania godność.
Pięć minut poranka Es przeznaczał na zjedzenie śniadania. Po zmyciu sennego reliefu nakładał chowaną w zielonym pudełku twarz i siadając na krześle, przywoływał stół skinięciem ręki. Czasu nigdy nie starczało. Es jadł powoli, a przy herbacie zamyślał się długo i najczęściej ze smutkiem.
Tego ranka było inaczej. Es obudził się o jeden dzień za wcześnie. Obudził się wczoraj. Zrozumiał to, przyglądając się wczorajszemu śniadaniu, wczorajszym meblom, słuchając wczorajszej ciszy za oknem.
Zdjął twarz i zapakował ją starannie, wrócił do łóżka. Zupełna nicość nadchodzących godzin zapewniała mu należyty odpoczynek. Zasnął na powrót wraz z cichym westchnieniem, nie nakręciwszy przez roztargnienie budzika.
Ćma
Jednego z tych pozbawionych rzeczywistości wieczorów, który jasno świecąca żarówka wyodrębnia osamotnionym pokojem mknącym w czarnej, rozwieszonej za uchylonym oknem pustce, Es, zapatrzony nieprzytomnie w rozżarzone wolframowe włókno, zamienił się w ćmę. Niezwykle gorąca jasność, której ludzki rozsądek każe się przeciwstawiać, teraz podniecała go i nakazywała czcić samobójczą miłością. Zupełnie nieświadome łopotanie włochatych skrzydeł rzucało nim wokół płonącego ogniska. Podrygiwał błędnym tańcem w blasku szklanej bańki lub opadał bezwładnie na porozrzucane na stole książki i przedmioty; tłukł się niczym uwięziony w ciasnej klatce, przywierał chwilę do chłodniejszej płaszczyzny, a potem znów rzucał w ogień, odbijał od płonącego jądra i znów nalegał, uderzał pełnym oddania odwłokiem, spazmatycznymi skurczami pokrytego puszkiem ciała.
Światłość – nieustępliwa, dumna dziewica – z godnością i wyrafinowaniem niszczyła otumanionego wielbiciela. Bezlitośnie przysmażała delikatną strukturę jego skrzydeł. Es nie czuł bólu. Z większym trudem, ale nieustannie, niewolniczo pokornie, obnażał swą namiętność, pozwalał się spalać lodowatemu słońcu.
Osmalony, wycieńczony Es opadł na deski stołu. Teraz dopiero mijało zaślepienie, stygła upadlająca pożądliwość. Poniżony i poturbowany poruszył się nieporadnie i zastygł przeszyty bólem. Nienawiść do satanicznej miłości podsycała cierpienie, ocknął się cień tłumionej godności. Skurczony języczek, jakim był, mógł tylko naprężać się i wywijać… Pomocna Natura przyprawiła mu trzy nóżki. Odnalazłszy w tym swoje przeznaczenie, ruszył naprzód. Ale nim dotarł do stosu zapisanych kartek i pomiętych papierów, przypomniał sobie, że kiedyś był człowiekiem, że wyśnił to wszystko – a sen toczył się w brzemiennej piłce.
Świadomy swego pochodzenia uprzytomnił sobie, że gdzieś daleko, poza ogromem nieznanego pokoju, istnieje toczące się masywnym walcem ludzkie życie. Trzeba mu było dojść do stosu papierowej tandety, świadectwa obecności człowieka, by uzyskać potwierdzenie swojej nicości. Zaczął piąć się do góry. Deptał litery, wyrazy, z wielkim trudem tworzone zdania. Na samej górze leżała Niezapisana Księga. Ciekawość wymodelowała mu rączki. Przysiadł na miękkim odwłoku i zagłębił się w czystych stronicach.
Oczarowany pochłaniał nieistniejącą treść. Z rozchylonych kart wyjrzało łagodne oko sugestii; w pełni utożsamiło Es z nienapisaną rzeczywistością.
Zrzucając z siebie krępujące uniformy, wkroczył w nieskazitelną, doskonałą biel. Żył teraz na nierozdzielnych, stapiających się w konsekwentną całość kartkach. Mózg, odarty z przeszłości, z nawyków, zupełnie niepotrzebnej masy wiadomości… wystawiony na delikatne muśnięcie Absolutu…
Wszystko się wyjaśniło. Nikt nie mógł tego napisać. To niepojęte dzieło zatraca się we własnych dogmatach. Pęka, kruszy się. Rozrywa – tworząc tryskające boleścią źródła. Es – przeniknięty apokaliptyczną wizją – nagle zrozumiał: nienapisana przepowiednia skłania do spełniania się przez niewiedzę samozagłady.
I nagle – w rumowisko jego duszy, w pustkę zamarłego serca, gdzieś z bezmiernej otchłani, znikąd, spadła ciężka łza… Rozprysła się o świadomość – i dopełniła wszystkiego.
Dzieciństwo
Dzieciństwo kojarzyło mu się z zielonymi pannicami — ostrymi i kłującymi pokrzywami, w które wpadł jednego z upalnych dni, oraz z zębami babci, uśmiechającymi się martwo zza grubego szkła musztardówki. Do szklanki tej wpadł kiedyś, poślizgnął się na różowym wymodelowanym podniebieniu i utkwił między lśniącymi zębami. Nie zapłakał nawet: dziwny świat, jaki zobaczył przez wypełnione pęcherzykami powietrza szkło, pochłonął go całkowicie. Zauważył wtedy, że mały pękaty stolik stojący w kącie nudzi się okropnie, przebiera nogami i usiłuje zainteresować sobą łażące po podłodze karaluchy. Kiedy te, obojętne na wszystko, wałęsające się bezczelnie albo pogrążone w immanentnym bezruchu nie reagowały na zaczepki, stolik miażdżył je jednym ciosem drewnianej nóżki, zaspokajając swą bezczynność suchym chrzęstem deformowanych pancerzyków.
Es spędził w towarzystwie babcinych zębów większą część swego dzieciństwa. Dzień i noc oglądał znudzony stolik i pokorny, płaszczący się dywan, i bierną, pogodzoną ze swym losem szafkę na buty… Szafka, pełna zrozumienia i matczynej serdeczności, użyczała swego wnętrza wszelkiemu obuwiu: kapciom, bamboszom, pantoflom, butom, sandałom, kaloszom, chodakom i jednemu dziurawemu laczkowi.
W nocy, kiedy wszyscy zasypiali, obuwie wychodziło na środek pokoju i w rytm nuconego pod podeszwą tanga — rozpoczynało bal. Cały dom wypełniało wtedy ciche szuranie, a tu i ówdzie rozlegały się namiętne westchnienia. Dziurawy laczek był wodzirejem, kojarzył nieśmiałe pary, godził zwaśnionych, czasem nawet udawało mu się wyciągnąć spod szafy stare, brudne skarpetki.
Jednej z takich nocy, kiedy srebrny księżyc przysiadł na parapecie uchylonego okna, roztaczając na rozbawione pary ciepły przyjazny blask, nie wytrzymały wiszące w szafie otumanione naftaliną suknie i płaszcze. Powysuwały się serdaczki i spódnice, wypełzły pończochy, koszule i halki — wszystko razem zawirowało… Zjawiły się wymięte portki, nadszedł odświętny garnitur… Męskie podkoszulki obejmowały falbankowe majteczki, błękitny peniuar wywijał z kalesonami, białe rękawiczki tuliły się do biustonosza — księżyc przyklaskiwał na oknie, a wszystko dookoła kołysało się z gracją, pląsały pończoszki, gorset tańczył dostojnie z kamizelką, długi szal uwodził damski kapelusik… poczęły rozlegać się chichoty, przyśpiewy — powyłaziły wykrochmalone prześcieradła, chusteczki, ręczniki, w podskokach i podrygach opadały na ukryte miłosne pary, otulały je łaskawie…
Wrzawa upojnej hulanki trwała do pierwszych słonecznych promieni. Długo jeszcze babcine zęby mruczały nieskromne we wspomnieniach tanga.
Później — trzy dni trwała wojna. Wszyscy uczestnicy nocnego karnawału zginęli. Babcine zęby rozsypały się w proch, a Es wpadł w pokrzywy. Leżał tam długo, obrastając w bąble, puchnąc i czerwieniąc się od poparzeń. Pokrzywy, nieświadome swych czynów, chciały go usypiać, tulić, głaskać — raniły boleśnie. Zamykały się nad nim zieloną kopułą, odurzały żrącym kwasem i rozpaczały nad jego niewysychającymi oczyma. Uczynny ślimak pełzł po bąblach, wilgotnym śluzem namaszczając ciało i kojąc ognisty ból. Słońce mu nie pomogło, wydawało się raczej sprzymierzeńcem pokrzyw. Es przypominał suchy wiórek, a powolny ślimak nie nadążał już… Zmarł z wyczerpania, odkleił się od ran i potoczył na piaszczystą ziemię. Przyszła zima i śnieg ugasił palący ogień, spędził gorączkę chłodnym dotykiem. Mróz odział Es w błyszczące ubranko, ukoił śnieżną ciszą. Beztroskie dzieci znalazły leżącego w zaspie bałwanka. Postawiły go, uzupełniły fizys czerwoną marchewką i cieszyły się jego obecnością. Wtedy wiedział, że on sam już nie jest dzieckiem. Nim nadeszła wiosna, Es prześnił swoje życie.
Budził się zawsze za wcześnie. Prawie nie pamiętał swego snu o dzieciństwie.
Nekrofilia
Es otrzymał na tyle staranne wykształcenie, że mógł pojąć bezsens wszelkiej nauki. Długie i pełne uniesienia współżycie z rozpustną Wiedzą, oddającą się byle samoukowi, przyprawiło go o ciężki kaszel i pancerz wypukłych soczewek. Porzucił kuszące stronice, porzucił uwodzicielskie, rozchylające się bezwstydnie okładki – miliardowego dnia zacisnął ręce, zamknął oczy i odtrącił kokietujące go książki.
Dopełnienie wszechnauk, definicja wiedzy: NIC.
Wlókł się wzdłuż, w poprzek pulsujących ulic. Porzucone kochanki dreptały za nim. Opędzał się przed nimi, jak przed owadami. Wracały. Nie mogły nie wracać. W mroku przygnębiającego pokoju, marszcząc czoło, słaniając się z wysiłku obliczył wszelkie możliwe kombinacje znaków i symboli, wyliczył prawdopodobieństwo odkrycia nowych prawd, wymnożył neologizmy, dodał kompozycje, zostawił zapas na niewiadome: starczy dla wielu wielu. Wyliczył z dokładnością jednego dnia… A potem skończy się, wypróżni do cna twórczość abstrakcji – zostanie definicja całej potęgi: NIC.
Es zstąpił w mroki inkwizycji. Schowany za czarnym habitem szyderstwa obmył się gorącymi liźnięciami ognia – zniszczył pełną herezji mądrość. Mógł teraz pisać bajki dla dzieci. Tak postanowił: sadzał siebie przed wciąż tym samym, rozłożystym stołem, wtykał w niecierpliwą dłoń pióro i wymykał się cicho z pokoju. Es pisał, a on błądził po sennych godzinach, miesiącach… błądził.
W jednej z tych podróży wrócił do swej antropomorficznej miłości. Smagła dziewczyna oplotła go ciepłymi pnączami, zamknęła w kuli z ciemności i melodyjnej ciszy.
Otworzył oczy rano: dziewczyna leżała przy nim bez ruchu, zapatrzona w przeszłość. Nie potrafił odejść. Na zasłanej bielą podłodze leżał obok niej, leżał tak miesiące… Dziewczyna żyła wewnętrzną ciepłotą. Bez cienia bólu oddała kazirodczy płód. Odebrał swe mokre, skrwawione ciałko – narodził się z matki i swego uczucia, wychował u nieznajomego bajkopisarza, który potrafił zrozumieć jego skomplikowaną partenogenezę. Ten mądry, sędziwy człowiek po prostu zobaczył kiedyś miłość.
Dzieciństwo – część druga
Kiedy Es był mały, rozczytywał się w bajkach. Dziwny, rządzony tajemnym prawem świat śnił mu się po nocach.
Kiedy Es był duży, przesypiał baśń o dzieciństwie.
Z deformacji wspomnień wyłaniały się puste, wysadzane skarłowaciałymi drzewami ulice. Szedł na niestrudzonych nóżkach, zatrzymywał się przed każdym końskim pączkiem, aby dotknąć go palcem bosej stopy, przeturlać i zgnieść na pulsującą ciepłem miazgę. Codzienne wędrówki były odkrywaniem baśniowych śladów: na zielonych pagórkach odpoczywał dzielny rycerz strudzony ciężką walką ze smokiem, w lesie, okryta czernią dziupli, siedziała czarownica, a za lasem był kryształowy pałac. Mały Es musiał to sprawdzić. Zanurzył się w chłodną zieleń… Odnaleziono go późnym wieczorem u stóp opiekuńczego dębu. Nie dotarł do pałacu, nie ujrzał sennej księżniczki, ale za to odnalazł w splątanej gęstwinie błękitne jeziorko. Siedział na ukwieconym brzegu, długo, aż powynurzały się z wody piękne syreny, nagie topielice, powyłaziły z szuwarów tapliki, moczusie, pływaki, smutny wodnik kołysał się na fali jak nadmuchana gumowa zabawka. Mieszkańcy jeziora zażywali słonecznej kąpieli, a Es, drżący i wzruszony, przyglądał się szeroko otwartymi oczyma. Zaśmiał się w końcu głośno, zaklaskał, a woda w jeziorze zawirowała, zaszumiała wzburzona – i wszystko zniknęło.
Nikt nie uwierzył. Zabroniono mu oddalać się od domu. Zły, przepełniony goryczą, wałęsał się po omdlałej ulicy. Domy pilnowały każdego jego kroku, osaczały go zewsząd – mógł tylko marzyć o swoim lesie. Zaglądał w szpary między cegłami i wypatrywał zielonego pagórka, ale wszystko pokryte już było domami. Najeżone, posępnie sterczące budowle zaprzepaszczały marzenia o kryształowym pałacu.
Kipiąc bezsilną złością, wracał na ulicę i kopał nieśmiertelnie końskie kupki.
Dopełnienie
Dziecko było dociekliwe i uparte: skuliło się, wcisnęło z trudem… ale zaraz poczuło, jak coś je wsysa żarłocznie.
Słońce wschodziło okrągłe, napęczniałe, rozjaśniało zielone pagórki, las i kryształowy pałac, i piękną, śpiącą na iskrzącym się tronie księżniczkę.
Dziecko westchnęło z zachwytu. Zaraz potem usłyszało pełen wyrzutu głos:
Przyszedłeś.
Pojawiła się ostra błyskawica. Dziecko wyolbrzymiało, urosło w jednej chwili – zrobiło się dorosłym mężczyzną, potem kobietą, później zasuszonym, starym człowiekiem nieokreślonej płci. Przetoczył się głuchy pomruk burzy. Dziecko znów było malutkie – śmiało się pełną gębą, szczęśliwie i mądrze.
Otworzyły się wielkie stalowe wrota – potężne klapy.
Wejdź – i dziecko weszło posłusznie.
Głos odezwał się raz jeszcze:
Wszystko to NIC – zaledwie dopełnienie.
Klapy drgnęły. Śpiąca księżniczka westchnęła ze smutkiem, słońce jaśniało kulistą doskonałością.
Niech się stanie. – Z zaciskających się płyt wyciekła radosna krew, czerwoną kałużą szybko zgęstniała w zagłębieniu, zakrzepła i wyrosła na niej trawa.
Wrota rozchyliły się i wypadło spomiędzy nich to, co pozostało z dziecka: mały sprasowany sześcianik, przeźroczysta cegiełka z kryształu. Jeszcze śmiała się dziecięcym śmiechem.
Zawieszona w powietrzu odpłynęła powoli, melodyjnie.
Posłuży do budowy nowego pałacu.
Bajenie
Bajka z morałem
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za pięcioma morzami, za kilkoma rzekami, i strumykami, i dolinami, i pastwiskami, i za kupą gnoju przy oborze starego Grzyba Wojciecha, krótko mówiąc gdzieś tam daleko, hen-hen, zdarzyło się, że czterech drabów zawlekło w krzaki piękną dziewicę – a to w celu dokonania zbiorowego gwałtu. Zdania co do kolejności udziału w tym przedsięwzięciu były jednak podzielone.
– Ja pierwszy powinienem pozbawić ją czci – powiedział najstarszy. – Jestem najstarszy.
– To ja powinienem być pierwszy – upierał się Najsilniejszy.
– Jeśli chodzi o deflorację, czyli przerwanie błony dziewiczej, zwanej też hymenem, to nie ulega wątpliwości, że powinno stać się to moim udziałem – przekonywał Najmądrzejszy.
– Ja, ja – upierał się Najgłupszy – ja, ja, ja!
Koniec końców postanowiono, że spór rozstrzygnie dziewica i wskaże na swego pierwszego gwałciciela. Tylko Najgłupszemu nie spodobał się ten pomysł.
– Ona nikogo nie wskaże – powiedział. – Wolałaby chyba pozostać nietknięta – skonkludował głupio.
– Ty się nie wymądrzaj – zagrzmiał Najsilniejszy. – I tak nie rozumiesz, w czym rzecz.
– Od strofowania Najgłupszego jestem ja – zastrzegł sobie Najmądrzejszy – i proszę się do tego nie mieszać.
Najsilniejszy poczuł się urażony tą uwagą, ale wtrącił się Najstarszy.
– Jako starszy wiekiem uważam, że pouczać Najgłupszego ma prawo każdy, a w szczególności nie tyle najmądrzejszy, ile najstarszy z nas, czyli ja.
– Co ma wiek do nauki! – wrzasnął Najmądrzejszy.
– Ja wam pokażę i wiek, i naukę – warknął Najsilniejszy i napiął mięśnie.
– Do kroćset – zaklął Najstarszy.
– Do stu diabłów – krzyknął butnie Najmądrzejszy.
A tymczasem Najgłupszy, nie wtrącając się do narastającego sporu – posiadł dziewicę i zhańbił ją. Kilkakrotnie.
Przypłacił to życiem, bowiem w kilka dni później rycerz pozbawionej czci damy odnalazł go i przywlókł przed jej oblicze.
– To on – rzekła, wskazując dobitnie palcem.
Wówczas rycerz bez ceregieli przeszył go stalowym mieczem. Tak kończy każdy głupiec.
Jedna bajka
O Śnieżce
Królewna Śnieżka z niepokojem patrzyła w słońce. Było coraz gorętsze.
Ta przeklęta Królowa Śniegu znowu nie dotrzymała słowa. Ona zresztą dotrzymywała słowa danego tylko swoim dworskim bałwanom, to przecież każdy wiedział. No a Kot w Butach, który obiecał przywieźć z zagranicy lodówkę, też położył na nią lagę. Koty są wredne i dbają wyłącznie o swoje ogony.
Królewna Śnieżka poczuła, że ma mokro pod pachami. Już powoli zaczynała się topić.
– Możemy zamrozić realne płace — zaproponował minister spraw wewnętrznych.
– Możemy ochłodzić stosunki z ościennymi państwami — powiedział minister spraw zewnętrznych.
– Możemy też rozpocząć zimną wojnę — rzekł na koniec minister wojny.
Królewna zgodziła się na wszystko. Wciąż jednak było jej ciepło.
Błazen szepnął jej do ucha kilka mrożących krew w żyłach wiadomości. Trochę jej ulżyło i nie tracąc zimnej krwi kazała go ściąć. Z przyjemnością poczuła na sobie lodowate spojrzenie marszałków i dworzan.
Wciąż jednak się ocieplało. Królewna niknęła w oczach.
W ostatniej chwili zjawił się Czarny Rycerz, który – jak to powszechnie było wiadomo — zamiast serca miał sopel lodu.
– Jam twoja — rzuciła się Królewna tak żarliwie, że sopel lodu w jednej chwili stopniał. Rycerz zapłonął gorącym uczuciem i Królewna spłynęła mu z rąk.
Została po niej mokra kałuża.
Wytarto ją dworskimi szmatami, szmaty wykręcono do kryształowej trumny, w której Królewna Śnieżka w postaci wody czekać miała na nadejście zimy.
W królestwie nastała odwilż. Kot w Butach wrócił z zagranicy i zaczął handlować lodówkami. Na ulicy pojawili się sprzedawcy lodów, ale też kwitł handel gorącymi bułeczkami. Czarny Rycerz, który teraz miał gołębie serce, postanowił szyć psom buty. Ministrowie uradzili, że zabawa w „ciepło-zimno” ma obowiązywać na terytorium całego królestwa jako zabawa ludowa. Modne stało się życie na gorąco, a młode pokolenie zaczęło chwalić cieplarniane warunki, w jakich przyszło im żyć i dojrzewać.
Jednak nic nie trwa wiecznie. Ot i przypałętał się przaśny królewicz, który postanowił obudzić Śnieżkę lodowatym pocałunkiem. Nim ktokolwiek się spostrzegł — zaczął padać śnieg i wszystko znów było jak dawniej.
– Odwilż zawsze musi się skończyć — westchnął nowy błazen.
Przaśny królewicz odmroził sobie pośladki na oszronionym tronie. Kot w Butach usiłował zbiec, lecz został schwytany. Ze względu na liczne układy handlowe z producentami chłodni — darowano mu życie.
Królestwo na powrót zostało skute. Rozmontowano kaloryfery, gorące potrawy — jako przejaw dekadencji — zostały zakazane, otoczony powszechnym nimbem zawód zduna zszedł na psy, psom zaś odebrano buty, a nawet budy. Wszystko było jak dawniej.
I to koniec tej bajki.
Zapytacie o morał? Naiwni zadowolą się takim: jeszcze nie było tak w żadnej bajce, by lody nie puściły, a odwilż znów nie nadeszła.
Innym powiem: Cieszcie się, że żyjecie w innej bajce. Nie ma nic gorszego jak bajka, która nie kończy się raz, a dobrze.
Dwie bajki
O krasnoludku i siedmiu Marysiach
Krasnoludek miał dość usługiwania siedmiu Marysiom. Którejś nocy zwinął w węzełek całe swoje mienie (całe, ale malutkie, bo był krasnoludkiem) i uciekł do lasu. Szedł, szedł, szedł – aż spotkał siedmiu krasnali.
Siedzieli pod zgrzybiałym muchomorem i zabawiali się grą w ruletkę. Popijali przy tym samogon z poziomek, opowiadali też różne takie dowcipasy.
– Wiecie – mówi jeden – złapał rycerz białogłowę za gardło, przyłożył sztylet do piersi i mówi: „Stracisz albo życie, albo cnotę”. „Ach – białogłowa na to – więc nie mam już wyboru!”.
– Cha, cha – zaśmiały się krasnale.
– To co, ona już nie żyła? – zapytał ten siódmy, przygłupi.
– Hej, dokąd śpieszysz, przyjacielu – zapytał naszego krasnoludka inny z tych siedmiu.
Poskarżył się więc nieszczęśnik na wszystkie Marysie, wszystkie siedem – jakie to one rozpieszczone, rozkapryszone, rozleniwione, rozwydrzone… i w ogóle roz.
– Słyszycie, chłopy? – zawołał któryś z krasnali. – W ogóle roz! Coś dla nas.
– Dalejże – zakrzyknęli pozostali. – W drogę.
– W drogę – i poszli, śpiewając swój ulubiony song: – Hej ho, hej ho… – i tak dalej.
– Gdzie śpieszycie? – wołał za nimi nasz nieszczęśnik. – Oszaleliście? – W końcu wzruszył ramionami. – Nic nie rozumiem.
Potem wszedł do chatki siedmiu krasnali.
W pierwszej izbie zobaczył siedem misek. Obejrzał wszystkie, w jednej umył ręce, pomyślał, mruknął nawet: „Hm”.
W drugiej izbie zobaczył siedem talerzy z zupą. Owszem – spróbował… ale nie smakowała mu.
Zajrzał do trzeciej izby. Zobaczył tam siedem krasnalowych łóżeczek.
– Aaa… – machnął zdenerwowany ręką – co mnie to wszystko… – i wyszedł, trzaskając drzwiami.
I poszedł w las.
I słuch po nim zaginął.
O Pinoku
Był sobie raz mały chłopczyk, sierota. Nie miał nikogo na świecie, więc smutno mu się żyło, oj smutno. Toteż któregoś dnia postanowił:
„Wystrugam sobie z drewna tatusia”.
Jak postanowił – tak uczynił. Wielki drewniany pajac stanął na środku jego skromnej izdebki.
– Nazwę cię Pinok – powiedział chłopczyk.
– Może być – odparł Pinok. – A teraz skocz mi do sklepu po piwo.
– Co? – zdumiał się chłopczyk. – Ty mówisz? A do tego pijesz piwo? Przecież nie możesz pić piwa, bo jesteś z drewna.
– Nie mędrkuj, szczeniaku – warknął Pinok i złoił niesfornemu dziecku skórę. A łoił drewnianą prawicą, nie szukając poręczniejszego narzędzia.
Zaraz potem ktoś zapukał do drzwi.
– Puk, puk! To ja, Dobra Wróżka. Zamienię cię, Pinoku, w prawdziwego tatusia. Oczywiście, jeżeli przyrzekniesz mi, że od tej chwili będziesz już grzecznym i przykładnym tatusiem.
– Czemu nie? – ucieszył się Pinok. – Przyrzekam.
– Hokus-pokus! – zawołała Dobra Wróżka i pocałowała pajaca w czoło.
Pstryk! – to drewniana kukła zamieniła się w prawdziwego tatusia.
– Prawdziwy, prawdziwy – cieszył się chłopczyk niewinną, pacholęcą radością. – Prawdziwy… – skakał ze szczęścia po skromnej izdebce.
– Cicho, szczeniaku – warknął tatuś Pinok po swojemu, złapał syna za kark i wyrzucił za drzwi.
Następnie bez zbędnych ceregieli rzucił się na Wróżkę i zniewolił ją.
Kiedy ta, pochlipując i tuląc do zhańbionego łona podartą sukienkę, wymknęła się wreszcie z izdebki – Pinok, ukarany, znów był drewnianym pajacem.
– Ale co użyłem, to użyłem – powiedział do syna, gdy ten usiadł przy nim zatroskany.
– Puk puk – rozległo się nagle i niespodziewanie.
– Kogo tam niesie? – warknął Pinok.
– To ja, Dobra Wróżka. Przyniosłam ci piwo, Pinoku. Hokus-pokus i …
Pstryk! – pocałowała go w drewniane czoło.
I żyli, prawda, długo, tak, a jakże, długo… i, tego… tak… długo, długo żyli.
Trzy bajki
O Jasiu bez Małgosi
Bez Małgosi Jasiowi było bardzo smutno. Poszedł więc jej poszukać, a żeby nie zabłądzić, sypał za sobą okruszki chleba. Lecz okruszki wyjadły głupio ptaszki i nawet nie powiedziały „dziękuję”. Więc Jaś zabłądził w wielkim Mieście.
Na szczęście dojrzał złego wilka. Wilk był zły, ponieważ nadaremno ostrzył sobie zęby na Czerwonego Kapturka.
– Nie wie pan, gdzie może być Małgosia? – zapytał Jaś, po czym zręcznie uskoczył, bo wilk wypluł peta.
– Spływaj, mikrusie – usłyszał, lecz nie dał za wygraną i ponowił pytanie.
Wilka coś zastanowiło,
– A w lesie szukałeś?
– Małgosia powiedziała, że będzie na ulicy.
Na to wilk się oblizał i powiedział:
– A, to wiem, gdzie jest.
Rzeczywiście była tam, gdzie wilk zaprowadził Jasia. W kawiarni „Chętka z Piernika”, którą zawiadywała pani Jaga. Miała szampański humor, z miejsca obiecała wilkowi wszystkie tańce, jeśli tylko zagra jakaś muzyka. Wilkowi wyraźnie się to spodobało. Nawet nie spojrzał na Czerwonego Kapturka, który też królował w kawiarni, lecz z dużo mniejszym powodzeniem, niż Jaga.
Tymczasem Małgosia znowu gdzieś zniknęła. Lecz Jaś postanowił być mężczyzną i nie przejmować się tym za bardzo. Pani Jaga dała mu ciasteczko i obiecała, że jak będzie grzeczny, to puści mu „Rambo” z magnetowidu. Był grzeczny, lecz ta jędza nie puściła niczego. Przyleciały natomiast głupie ptaszki i zaćwierkały:
– Ale ty jesteś głupi? Ćwir, świr, ćwir, świr.
Strzelił w nie z procy, ale nie trafił. Na dodatek przyszła wymalowana pani, czknęła, stwierdziła, że jest Kopciuszkiem, i przegnała Jasia.
Znalazł schronienie w kącie, mając po lewej stronie widok na trzy tłuste damy, przypominające rozkoszne świnki, a po prawej trzy inne grubaski, przypominające inne świnki trzy. Słuchając ich wesołego paplania – Jaś zasnął.
Jak myślicie, co mu się śniło?
Śniło mu się, że zaginął w ciemnym lesie, bo głupie ptaszki wydzióbały wszystkie okruszki. Tak, tak, życie nie jest bajką. Nie wiedzieliście?
O najmłodszym synu
Pewien król miał trzech synów. Najmłodszy był rzecz jasna głupszy od wołowej nogi, dlatego król w ogóle nie brał go pod uwagę, gdy pewnego dnia powiedział:
– Wy dwaj pójdziecie w świat, a który przyprowadzi seksowniejszą żonę i będzie miał większy worek złota, ten przejmie po mnie królowanie. A ty – trzepnął najmłodszego w głowę – do lekcji.
Bracia też go trzepnęli i poszli.
Mijały lata, a żaden nie wracał. Jeśli zaś o najmłodszego chodzi, to ciągle siedział nad pierwszym zadaniem i dłubał w nosie.
Wreszcie szpiedzy donieśli, że najstarszy urządził się daleko na Wschodzie, ma harem i złota tyle, że nawet więzienia są z niego wykute. A ten średni urządził się niedaleko, ma jeszcze więcej żon, a złota tyla, że posyła je najstarszemu. I żaden nie kwapi się, żeby wrócić.
Zasępił się król i chcąc nie chcąc – oddał koronę najmłodszemu. Nie minął rok, a całe królestwo najmłodszy syn przegrał w karty.
Król poszedł na pałacowy strych i się powiesił, mówiąc przedtem:
– Nigdy nie wierzyłem w te bzdury o najmłodszym synu. Mój to zawsze był tłumok i oto do czego doprowadził.
A najmłodszy syn, kiedy przycisnęła go bieda – okazał się najlepszym hyclem w okolicy. Nawet w najgłupszej bajce najgłupszy bohater ma jakiś ukryty talent, zapamiętajcie to, moje kochane dzieci, bo tak samo jest w życiu. Przekonacie się.
O Sinobrodej
Pewna piękna królowa miała brzydki kolor brody, nazywano więc ją Sinobrodą. Mimo że naprawdę była piękna, to ten kolor tak ją szpecił, że nikt nic chciał jej pojąć za żonę. Więc Sinobroda rozkazała każdemu mężczyźnie po kolei brać z nią ślub, spędzać poślubną noc, a następnego dnia wydawała oblubieńca katu. I nie pomagały tu ani słodkie słówka, zapewniające o zauroczeniu siną brodą, ani chwacka jurność, którą ten czy ów pragnął królowej się podlizać. Wszyscy ginęli po pierwszej nocy.
Aż przyszła kolej na Sachera Zada. Ów młodzian miał rzeczywiście zad imponujący, a to dlatego, że zwykł prowadzić siedzący tryb życia, co – jak powszechnie wiadomo – sprzyja rozłożystości zadu.
I cóż się okazało! Sacher ani się do królowej nie przystawiał, ani nie prawił jej komplementów, tylko odwrócił się do niej plecami i zasnął.
Zaintrygowało to Sinobrodą, powstrzymała kata i poczekała na następną noc. Tajemnicze zachowanie Sachera Zada powtórzyło się.
Cóż to może znaczyć? – zachodziła w głowę królowa.
Odwlekała egzekucję dzień w dzień, jej mąż Sacher spał, ignorując ją zupełnie, a ona, dręczona bezsennością – czytała książki.
Najbardziej upodobała sobie bajki, często czytała aż do świtu, z żalem odkładając lekturę na czas królewskiego urzędowania. Można powiedzieć, że z niecierpliwością czekała nocy, żeby czytać dalej. Z czasem jej mąż Sacher przestał ją intrygować.
Jednak któregoś wieczora, zanim zaczął chrapać, zapytała go, dlaczego do tej pory nie spełnił jeszcze swej małżeńskiej powinności. Sacher zaczerwienił się i powiedział:
– Ja jestem bardzo nieśmiały. Poza tym, w ogóle nie znam się na tych sprawach.
I tak oto dyletanctwo Sachara Zada i zamiłowanie Sinobrodej do wiedzy uratowało ich małżeństwo. Pamiętajcie, moi mili, że jedyną drogą do szczęścia jest pluralizm (czy jak by tego nie nazwać), i nawet nieznajomość rzeczy ma swoje dobre strony, nie mówiąc już o lekturze książek. Choćby nawet bajek.
Baśń o smoku nie do pokonania
Wiecie, jak to jest, kochani: pojawił się smok w królestwie, urządził się w jamie nieopodal stolicy, no i skończyła się niebiańska idylla mieszkańców, a przede wszystkim starego, poczciwego króla. Nic dziwnego więc, że pewnego dnia, po którejś tam z kolei nieprzespanej nocy, wezwał król skrybę i rzekł:
– Dosyć tego, skrybo!
Ten struchlał, na szczęście zaraz okazało się, że nie o liczne malwersacje, fałszowanie pism i rozdzielników oraz małe lecz jakie istotne uchybienia w prowadzeniu kroniki królestwa tu chodzi.
– Bierz pióro i skryb… to znaczy – chrząknął król, bo znany był z tego rodzaju urągających powadze i mądrości przejęzyczeń – to znaczy pisz. My… i tak dalej… krótko mówiąc, kto zabije lub przepędzi smoka z naszego królestwa, dostanie rękę mojej córki, pięknej Genowefy, a ponadto zwyczajowe pół królestwa, pół pałacu, pół skarbca i pół pół… chciałem powiedzieć: cały półmisek królewskiej kartoflanki dziennie.
Tego rodzaju oświadczenie nie pozostało rzecz jasna bez echa. Nazjeżdżało się wybitnych rycerzy ze wszystkich stron świata, bowiem sława królewskiej kartoflanki sięgała daleko, no i jak świat światem rycerstwo uwielbiało burdy ze smokami. Niestety, ten smok okazał się nieskorym do uczciwych pojedynków, pożerał jednego rycerza po drugim, zanim ci zdołali wygłosić kwiecistą mowę wzywającą do boju albo poddania się. Rychło rozeszła się fama, że smok łamie wszelkie konwenanse i wygrać z nim nie sposób. Niedobitki rycerstwa porozjeżdżały się w okamgnieniu.
Król pogrążył się w rozpaczy. Zastanawiał się właśnie, czy nie nadszedł aby czas na wywieszenie czarnej flagi żałoby, co oznaczałoby wszak abdykację i koniec dynastii, gdy niespodziewanie padł przed nim na kolana ubogi wieśniak.
Król aż podskoczył.
– A czego znowu?
– Ja jestem ubogim wieśniakiem – powiedział ubogi wieśniak, chociaż akurat to widać było na pierwszy rzut oka – i chcę rozprawić się ze smokiem, w zamian za rękę twej pięknej córki Genowefy.
Król by się rozzłościł, gdyby nie to, że był taki smutny.
– A kto ci broni? – warknął więc tylko. – Idź, zabij go, przynieś tu ozory, jak to zawsze bywa, czy łby, co tam chcesz, wtedy dostaniesz wszystko, com obiecał. – Po czym przyjrzał się wieśniakowi uważniej, pomyślał nad tym, co powiedział, i uśmiechnął się kwaśno.
Lecz wieśniak skubał czubek nosa, drapał za uchem, chrząkał i mlaskał, nie kwapiąc się do odejścia. Wreszcie, widząc że król niczego nie rozumie, wyjawił, w czym rzecz i o co mu właściwie chodzi.
– Żonaty? – zdumiał się król, po czym wzruszył ramionami. – To żaden problem. Jeśli tylko o to chodzi, mogę przecież unieważnić twe małżeństwo mocą królewskiego edyktu. Oczywiście, jeżeli poradzisz sobie z tym smokiem – i król znów się uśmiechnął, jeszcze kwaśniej, niż poprzednio.
Rozpromieniony wieśniak złapał kij dębowy, siekierę, za pas włożył kilka noży i ruszył w bój. Dookoła jamy walały sią miecze i halabardy, broni miał więc pod dostatkiem. Walczył ze smokiem i tak, i siak, bił, rąbał, ciął, kłuł, szarpał – wreszcie opadł z sił.
Smok, widząc to, zarechotał.
No, chudzinko, gdyby nie to, że jesteś taki fajtłapa, dawno bym cię pożarł, ale przecież nawet cię nie zadrasnąłem, czego więc się martwisz.
Wieśniak spojrzał na niego ponuro.
– Nie zabiłem cię, nie przepędziłem, nie dostanę rozwodu, więc lepiej chyba, żebyś mnie pożarł, panie smoku.
A temu aż ślinka napłynęła do paszczy.
– Po prawdzie zgłodniałem nieco przez te igraszki z tobą, ale z drugiej strony… sam przecież… hmm, więc mówisz, samica cię dręczy.
Wieśniak tylko pokiwał głową. Smok rozpostarł skrzydła, załopotał nimi na próbę, po czym złożył je i mruknął:
– Chodź-no, brachu, na beczułkę.
Wleźli do jamy, uraczyli się kwaśnym winem, czkając i bekając pośpiewali dumy rycerskie.
– Ja cię, brachu, rozumiem – mamrotał smok – sam niejedno wycierpiałem, a smoki, jak ci wiadomo, nie uznają rozwodów, tak tedy czmychnąłem, bo co miałem zrobić, samica łby mi suszyła, to nie życie, więc rozumiem twoje męki, brachu, i pomogę ci.
– Dzięki, przyjacielu – wymamrotał wieśniak, po czym stracił przytomność.
Następnego dnia smok odleciał, wieśniak wrócił jako zwycięzca, dostał rozwód, król – teraz już uśmiechający się niezwykle kwaśno – wyprawił huczne weselisko i tak dalej, i tak dalej.
Tymczasem nie minęło wiele czasu, a dotarli do królestwa heroldowie z błagalnym posłaniem od króla zza siedmiu gór.
Były wieśniak, a obecnie pół-król połowy królestwa, domyślił się bez trudu, że tam właśnie zagnieździł się przepędzony smok.
Niewiele myśląc – przypiął miecz do boku, do siodła przytroczył maczugę i wsiadł na konia.
Piękna Genowefa zalała się łzami.
– I gdzie jedziesz? Po co szukasz guza? Źle ci tu? Znowu cię licho gdzieś niesie.
– Nie rozpaczaj, kochana – powiedział, opuszczając powoli przyłbicę – w pewnym sensie to mój moralny obowiązek. Ja nie zabiłem smoka, przepędziłem go tylko, a teraz inni ludzie cierpią. Najwyższy czas, aby dobić gada.
Przy bramie odwrócił się jeszcze, i zawołał:
– Nic się nie martw! Znam go dobrze i wiem, jak go podejść!
Po kilku dniach dotarł do nowej smoczej jamy.
Smok akurat spał, obżarty do granic niemożliwości. Dookoła walały się oczywiście miecze i halabardy, leżała nawet katapulta i prototyp dziwnego wynalazku zwanego armata czy działo, czy jakoś tak.
– Obudź się – pół-król dźgnął śpiącego włócznią.
Smok podskoczył jak oparzony i rzucił się do ataku, na szczęście pół-król zdołał odskoczyć w ostatniej chwili.
– Oszalałeś, czy co? – wrzasnął. – To ja, przywiozłem ci kilka beczek z pobliskiej karczmy. Kupiłem tanio, bo wino skwaśniałe, takie, jakie lubisz.
Smok od razu się rozpogodził.
– Dawaj je tu. Właśnie wczoraj skończyły mi się zapasy.
Jak poprzednio, zniknęli w czeluści jaskini, z której w niedługi czas potem zaczęło wydobywać się smętne, chwytające za serce zawodzenie. Ale pół-król nie zapomniał, że nie przebył siedmiu gór bezinteresownie. A i smok rad był dowiedzieć się, co spowodowało wizytę kamrata od wypitki.
– Podobno tutejszy król gotów jest ułaskawić każdego łotra, byle cię tylko zgładzić lub przepędzić – zagaił wreszcie były wieśniak.
– A tak, tak – smok podrapał się po nieołuszczonym brzuchu. – Tutejszy kat ma obowiązek podprowadzić skazańców, którzy sami rwą się do walki. A mnie w to graj.
– Ja też przyjechałem tu jak gdyby, hm – spojrzał na kamrata smoka niepewnie – rozprawić się z tobą.
– Ooo… – smok zdumiał się, ale nie bardzo, gdyż i tak z nawyku bez przerwy miał się na baczności.
Szybko były wieśniak, a obecnie pół-król, wyłuszczył mu, w czym rzecz, a smok tylko mruczał, powtarzał „ooo…” na różne melodie i pociągał kwaśnego wina z beczek.
Potem okoliczni mieszkańcy słyszeli straszne ryki i wrzaski, niektórzy widzieli ogień, część twierdziła, że to tylko śpiewy niosło po polach, większość jednak była pewna, że nie śpiewy, a okrutny lament rozdzieranego na strzępy rycerza. Na potwierdzenie tych słów pokazywali sobie przez najbliższe dni rozharatane kawałki zbroi, tu i tam osmalone, powyginany miecz i zmiażdżoną maczugę — wszystko rozrzucone na cztery strony świata, co dowodziło, że walka tego rycerza była zaiste wspaniała.
To był ostatni śmiałek i długo go wspominano. Więcej nikt już nie ważył się zakłócać spokoju smokowi. Nawet skazańcy wybierali topór, na wspomnienie strasznego krzyku i lamentu.
Ustanowiono zwyczajowe daniny dla smoka w postaci wołu, owiec i beczek z kwaśnym winem, co dziesiąty dzień, a także dwóch koszy chrupiących bułek codziennie, nie licząc, rzecz oczywista, jaj i sera. A tamtejszemu Królowi spadł nowy kłopot na głowę – w okolicy pojawił się bezlitosny zbój, łupiący kupców, wieśniaków, w ogóle każdego bez wyjątku.
Mieszkańcy królestwa obiecywali sobie, że jak tylko ten opryszek wpadnie im w ręce – bez wahania wydadzą go, związanego, ale żywego, smokowi na pożarcie.
Król zaś przybił do bramy miejskiej specjalne oświadczenie spisane na wyprawionej koziej skórze, w którym odwoływał poprzednie obietnice dane temu, kto zgładzi smoka. Skoro już się z nim ułożył – i to wcale nie tak znów wielkim kosztem – nie było sensu tracić pół królestwa i temu podobne, gdyby nie daj Bóg jakiemuś herosowi udało się ze smokiem wygrać. A jak się szybko okazało – ciągle jacyś nieznani, już teraz chyba tylko bezinteresowni pogromcy, próbowali swoich sił. Na próżno. I co kilka dni wrzaski, jęki, krzyki, nieszczęsnych niosły po polach. Wtórowały temu smocze ryki.
– Pięknie wyją – mówili wtedy okoliczni wieśniacy – aż coś za serce ściska. Ech, nie ma silnego na naszego smoka.
Zarodki
Przebudzenie Adama
Otworzył oczy i patrzył chwilę bezmyślnie w dziurawy sufit. Przebudzenie było zwykłe, tak budził się zawsze. Skąd mógł wiedzieć, że dzisiaj spotka go to, o czym nawet nigdy nie pomyślał. Otworzył oczy i leżał chwilę bez ruchu. Potem zdarł z kącika oka mały, ropny strupek i sięgnął po puszkę z wodą. Była ciepła, pływały w niej dwie duże muchy. Wyjął je palcami, nim wypił kilka łyków. Resztę wody wylał na twarz, a skończywszy poranną toaletę, wstał z wyrka i przeciągnął się jak leniwy kot.
Pierwszym ostrzeżeniem powinna być cisza. Niedaleko przebiegała autostrada i o tej porze ruch na niej zawsze był już niemały. Jednak nie zwrócił uwagi na brak ciężkiego chrobotu wielkich ciężarówek i szybkiego świstu zwykłych, osobowych samochodów. Wyszedł przed budę, odpinając dwa guziki rozporka poszedł za sterczące nieopodal uschnięte drzewo.
Nieliczni, którzy go znają, mówią: wariat. Ale on nie był wariatem. Nie wiadomo kiedy i dlaczego – sklecił za miastem malutką budę i w niej mieszkał. Kiedyś miał jakieś zatargi z władzami. Pytano, co tu robi, dlaczego właśnie tu, czemu nie pracuje? Jak to nie? – oburzył się. Nie żebrał nigdy, żebractwem się nie zhańbił. Nikogo o nic nie prosił. Sprzedawał butelki, złom, szmaty, makulaturę – z tego całkiem nieźle mu się żyło.
Szedł autostradą i nadal jakoś nie zdziwiła go ta cisza. Może dlatego, że będąc sam, nauczył się rozmawiać sam ze sobą w duchu i nie obchodził go wówczas otaczający go świat. Pierwsze, trochę niejasne zaniepokojenie, wzbudził widok samochodu. Stał normalnie na poboczu, drzwiczki miał zamknięte, w środku nie było nikogo. Następnie spostrzegł, że nie ma ani jednego ptaka na niebie, a jedyny dźwięk, jaki słyszał, to jego świszczący oddech…
Tam
Cała ta historia zaczęła się w samym środku zimy. Atnerabiasz skończył właśnie czytać Matematykę, z dziwnym wyrazem pyszczka popatrzył na tylną okładkę – i niespodziewanie westchnął głęboko, a co dziwniejsze, tak jakby żałośnie.
Ogień trzaskał beztrosko w kominku, ogrzewał wysunięte spod koca łapki, było cicho, ciepło, więc minęło trochę czasu, nim Erezabiusz spytał leniwie:
– No? Co?
Atnerebiasz znów westchnął, spojrzał tym razem na pierwszą stronę okładki, potem na czerwone języki ognia, potem zerknął na swój warkoczyk leżący na lewym ramieniu i wreszcie powiedział:
– Chciałbym zobaczyć Nieskończoność.
– Nic trudnego – Erezabiusz sięgnął po pustą fajeczkę i zaczął przy niej manipulować, udając, że napycha ją tytoniem fajczanym, czego nie robił już od dawna – musimy tylko poczekać na wiosnę.
– Ale to jest tak daleko – Atnerebiasz spojrzał na niego z niepokojem. – Poszedłbyś ze mną?
Erezabiusz wzruszył ramionami.
– No pewnie. Przecież jak się skończy zima, będziemy mogli chodzić sobie i chodzić – udał, że pociąga z fajeczki, popykał w skupieniu. – I chodzić – dodał jeszcze – i chodzić.
Atnerebiasz spojrzał na niego uważnie.
– Myślisz, że zobaczymy Nieskończoność?
– Tego nie wiem, warto jednak chociaż zobaczyć, co jest za Tą Wielką Górą.
– To prawda. Więc jak tylko przyjdzie wiosna?
Erezabiusz kiwnął potakująco głową, udał że wypuścił kłębek dymu i zastygł z fajeczką w kąciku pyszczka. W myślach planował już wyprawę.
Atnerabiasz zaczął czytać Matematykę od początku. Nie jest to przecież taka łatwa książka, by wystarczyło ją raz jeden przeczytać. Od czasu do czasu słychać było tylko szelest przewracanych kartek i ciche westchnienia – Atnerebiasz też rozmyślał o wyprawie.
Za oknem wiatr rozdmuchiwał płatki śniegi na prawo i lewo.
Na parapecie powstawała coraz większa zaspa – wiosna była jeszcze daleko.
1. Na Tę Wielką Górę
Z ciemnego kąta wyłonił się Pan Chrząszcz i podreptał w kierunku okna.
– Jeszcze zima? – jęknął i z roztargnieniem spojrzał na kalendarz ścienny. Erezabiusz w zamyśleniu ssał fajeczkę i Pan Chrząszcz chrząknął z zakłopotaniem.
– Nie wie pan, szanowny panie Erezabiuszu, dlaczego jeszcze zima? – zapytał z wrodzoną sobie delikatnością.
– No, właśnie – westchnął Erezabiusz. – Też podszedł do okna i zapatrzył się na Tę Wielką Górę, pokrytą białym, iskrzącym się w słońcu puchem. – Już dawno powinna być wiosna. Nie rozumiem.
Pan Chrząszcz ze zdenerwowania zaczął przebierać wszystkimi swoimi nogami.
– Może to nieodwracalne?
– Co?
– Ta zima.
– Co też pan wygaduje – oburzył się Atnerebiasz siedzący przy kominku i grzejący sobie łapki. – Po zimie zawsze jest wiosna, tak jest napisane w każdej książce i tak zawsze było, jak świat światem, prawda Erezabiuszu?
Erezabiusz w zamyśleniu poruszył głową, co Atnerebiasz przetłumaczył jako: „prawda, prawda”, a Pan Chrząszcz: „no, nie wiadomo, nie wiadomo”.
Zapanowało tajemnicze milczenie. Pan Chrząszcz odchrząkiwał i z niepokojem uparcie wpatrywał się w kalendarz. Atnerebiasz dorzucił drew. Chciał westchnąć, ale się rozmyślił, a Erezabiusz zaczął właśnie kiwać głową – gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Pan Chrząszcz fuknąwszy z niezadowoleniem czym prędzej podreptał do swojego kąta. Bardzo nie lubił gości, chociaż zawsze przysłuchiwał się z uwagą, o czym mówią, kiedy już przyjdą. Czasami nawet wtrącał się do rozmowy, przeważnie jednak wolał siedzieć w swoim kącie i udawać, że go nie ma.
Pukanie do drzwi rozległo się powtórnie, natarczywiej i głośniej.
– Proszę wejść – powiedział Atnerebiasz i drzwi od razu uchyliły się. Wraz z mroźnym zimowym powietrzem wpadł do pokoju Pędraczek.
– Witajcie – wysapał i zaczerwienił się, jak miał w zwyczaju. – Wiecie już?
– Co? – mruknął z kąta Pan Chrząszcz.
Pędraczek zaczerwienił się jeszcze bardziej. Taki już był.
– Nie będzie wiosny – oznajmił ze smutkiem.
Erezabiuszowi wypadła fajeczka z ust, co wprawiło go w zakłopotanie, gdyż z natury był opanowany.
– Jak to? – spytał z taką obojętnością, na jaką tylko było go stać. Miał nadzieję, że ta obojętność zatuszuje niemiłe zdarzenie z fajeczką. W życiu mu jeszcze nie wypadła z pyszczka.
– Nie będzie wiosny – powtórzył Pędraczek.
Pan Chrząszcz rozchrząkał się w swoim kącie, wreszcie wychylił się stamtąd, najwyraźniej podenerwowany.
– Nigdy? – spytał. Wszyscy spojrzeli na Erezabiusza, który akurat schylił się i zaglądał pod komodę, gdzie, jak mu się wydawało, zniknęła fajeczka.
Pędraczek zaczął pochlipywać.
– Nie chlip – rzekł Erezabiusz – opowiedz wszystko, co wiesz.
– Nikt nic nie wie – Pędraczek siorbał nosem. – Mieliście iść na wyprawę naukową, wszyscy sądzili, że to wy będziecie wiedzieć…
– Nic nie wiemy, ale i tak pójdziemy – powiedział Erezabiusz stanowczo. – Zima nam nie przeszkodzi.
– Pewnie – wtrącił się Atnerebiasz.
– Może na Tej Wielkiej Górze dowiecie się, dlaczego nie ma wiosny – mruknął Pan Chrząszcz, w taki sposób, jakby rozkazał im dowiedzieć się właśnie tego.
Erezabiusz spojrzał na Pędraczka.
– Wyruszamy jutro o świcie.
Było jeszcze szaro, kiedy dwaj podróżnicy pożegnali się krótko i po męsku z Panem Chrząszczem i ruszyli przed siebie. Każdy z nich dźwigał na plecach wielki tobół, do którego już od dawna…
[Potem: 2. Na Tej Wielkiej Górze. Potem: 3. Za Tą Wielką Górą.]
Leżałem
Leżałem w malignie, w rozgrzebanej pościeli, obserwowałem nisko latające muchy, pająka zwisającego tuż nad mym czołem, wspominałem dawne, dobre czasy, a pokój tymczasem to wydłużał się na podobieństwo tunelu przeprowadzającego umarłych na drugą stronę, to znów kurczył do rozmiarów puszki ze śledziem w pomidorach. Przed oczami paradowały przeróżne postaci, machały przyjaźnie do mnie ręką, grały na nosie, fikały koziołki, a ja już wiedziałem, że to parada wszystkich moich wierzycieli. To były osoby, które meandrycznym cudem nieprzeniknionego losu sprawiły, że mogę pisać i robię to. Ukazała mi się również, z całym dostojeństwem, babcia Franciszka, która nie zrażona tym, że śmierć wygrała moje życie na loterii u Pana Boga – prasnęła ją w pysk na odlew i ta do dziś musi obchodzić się smakiem, jeśli idzie o moją osobę.
Ja o wszystkim dobrze wiedziałem, moja wdzięczność i uniżoność wobec otaczającego mnie świata i poszczególnych jego emisariuszy zawsze była i jest, mówiąc delikatnie, ogromna. Jest – mówiąc wprost – niepojęta. Dlatego, jak tylko sięgam pamięcią, zanim zacznę pisać tekst byle jaki – błyskawicznie zmawiam modlitwę dziękczynną. I przecież stąd właśnie ten mityczny (bo nieistniejący wszak zupełnie) – Przyjaciel Wyimaginowany.
Tworząc z nicości tę chudą postać Przyjaciela, usiłowałem spłacić chociażby odsetki swego długu wobec wszystkich tych, którzy nie wyrwali mi pióra z garści – a wręcz przeciwnie. Za pomocą tego skromnego wybiegu stawałem twarzą w twarz ze światem, świadczyłem o mojej ze światem organicznej jedności, postacią podobną do anteny i na wzór anteny stworzoną, nadawałem na wszystkie strony dziękczynną przyjazną falę.
Tak, moi drodzy, wymyśliłem go od początku do końca – a tymczasem on się obraził. I jakby mało było tego wszystkiego, ledwo wróciłem do zdrowia, ledwo żona wróciła do mnie, ledwo pies wrócił do siebie, ledwo wszystko wróciło na miejsce – a dowiedziałem się, że On zamierza kupić nowy samochód. Dziwne to życie.
Czasem aż strach bierze. Na wierzbie nie ma gruszek, w pierzynie zaś – jest pierze. Rzeki płyną do morza, nocą księżyc świeci, żyje się całe życie. Zwykle miewa się dzieci. Dzieci rosną i rosną, ciągle im lat przybywa… Urzędnik siedzi w biurze, statek po morzu pływa.
A co do samochodu… Kupił. Co nie znaczy, że przy okazji go nie sprzeda. W każdym razie mnie to już zaczęło nudzić. Nie odpowiadam za jego czyny, co ma być, to będzie. Co jest, to jest. Czego nie ma, tego nie ma. Muszę o tym pamiętać i powtarzać sobie przy każdej okazji, że kiedy myślami w tył spoglądamy, to wszystko, co było – jest za nami, a kiedy znowu do przodu patrzymy – nic nie widzimy.
Wszystko to jakoś tak nam się splata: jak mamy zimę, nie mamy lata, jak usiądziemy i już siedzimy – to nie stoimy.
Kiedy wyjdziemy z domu do miasta, nie ma nas w domu, nie ma i basta. A gdy wieczorem wrócimy wreszcie – nie ma nas w mieście.
Wszystko to jakoś tak nam się składa: nie ma porządku, to jest bałagan… a najśmieszniejsze, że kiedy śpimy – to nie myślimy…
Rozmowa
Czasy są niespokojne, mówi pierwszy, czasy są zawsze niespokojne, mówi drugi, to ich właściwość, a pierwszy dalej: albo tylko tak mi się zdaje, że Ziemia trzeszczy ostrzegawczo, bomby kruszą, krew nie zasycha, życie rozmienia się w garść bezwartościowego metalu i rwie się, rwie pajęczyna kontynentów, suną drapieżne lodowce, więdnie kopuła nieba, może to tylko delirium, malutkie, niezobowiązujące delirium starzejącego się samotnika, może, mówi drugi, a pierwszy: pomyślałem, że obok wielu innych napiszę takie opowiadanie: w czasie, gdy na ulicach okupowanego miasta ginęli ludzie, pewien człowiek pisał grubą książkę, w której wiele miejsca zajmowały rozmowy między samotnym pasterzem kóz a piękną nimfą, rozmowy o miłości, szczęściu, czasie, o bogach, snach, sztuce i tak dalej, i tak dalej, chciał stworzyć parabolę starożytnego mitu, bo cóż innego mógł zrobić ten rozmiłowany w starożytności samotnik, znający na pamięć prawie pół Odysei, niemądrze zakochany w Safonie, w greckich kolumnach i filozofach: Przeto i tam, gdzie Aidowy dwór, nie dostrzeże cię nikt, nędznych cię dusz szary ogarnie tłum… ale nie wiem, doprawdy nie wiem, czy w końcu napisał swe dzieło, gdy ludzie, którzy mogliby je przeczytać, umierali na setki możliwych sposobów, i wydawało się, że lada dzień pęknie balon, zniknie siła magnetyczna trzymająca wszystko w kształcie spłaszczonej kuli, czy napisał to, gdy każdy dzień udowadniał ponad wszelką wątpliwość, że nie było starogreckich mądrości, a drugi mówi: otaczająca nas rzeczywistość musi być chaosem: świat zewnętrzny określony jest zbyt wielką liczbą, aby można go było sobie podporządkować, pierwszy na to: czasem trudno zrozumieć, jakim cudem na zewnątrz wszystko jest tak jak trzeba w odpowiednim miejscu ułożone, trudno zrozumieć, co rządzi tą kosmiczną bryłą, w jaki sposób bezzasadne, głupie, barbarzyńskie posunięcia owocują nowymi domami, dziećmi, wynalazkami i coraz promienniejszym uśmiechem, tak, masz rację, a ten kto powiedział: wojną decydują przyczyny, które wydają się nam skutkami, powiedział starą jak świat prawdę, nie tylko o wojnie, to Historia stworzyła Cezara, to ona, bezmózgowy twór, rządzi się rozszalałą kombinatoryką, aż czuć to w całym ciele, gdy wieczorem trudno zasnąć, drugi wtedy: wczoraj, na spacerze, mój pies zaczął łasić się do jakiegoś kartoflowatego jegomościa, który szedł niezdarnie, pokracznie, zarzucało go na lewą stronę, jak gdyby cały chodnik miał dość duży kąt nachylenia, spodnie, ściągnięte na dola wąskimi nogawkami, wisiały mu z tyłu wielką pupą, kiedy poczuł dotknięcie, zatrzymał się i obejrzał, bo ludzie nie lubią, gdy pies ich obwąchuje, mało kto jest obojętny lub mrugnie do zwierzaka porozumiewawczo, ludzie boją się, a psia ślina plami ich ubrania, stąd później awantury, i wydaje się, że pieniacze tylko czekają na taką okazję, ale ten, uśmiechnięty całą gębą, pogłaskał psi łeb, rękę miał pulchną, serdelowate palce, a twarz jak rozkrojony pomidor, wargi obwisłe i głupkowate, i ni stąd, ni zowąd, zaczął opowiadać: też miał psa, kochanego wilczurka, który nosił za nim teczkę albo gazety, nigdy nie szczekał, aż kiedyś, rano, całkiem raniutko, szczeknął na pijaka, pijak kopnął go i zabił na miejscu, i poszedł sobie, a on psa zakopał na podwórku, mówił to z wysiłkiem, niewyraźnie, gęsta ślina zbierała się w kąciku warg i spływała na brodę, mówił i mówił, nudziarz, o swojej mamie, która miała jamnika, mądrego jamnika, jaki to był mądry jamnik, rozumiał każde słowo, jamnik lubił jeść naleśniki i był bardzo stary, bardzo, położył się pewnego dnia pod fotelem, na którym siedziała mama, i umarł, taki był mądry, poczciwy, moja mama, wystękał jegomość, zawsze mi mówiła, i kazała zapamiętać na całe życie, że najlepszym przyjacielem człowieka jest książka, a najwierniejszym pies, i coś go zaniepokoiło, zamilkł, chrząknął, zaczął przepraszać, że przeszkodził, zajął tyle czasu, do widzenia, do widzenia, że niepokoił, do widzenia, przepraszam, że zatrzymałem, przepraszam, przepraszam, odszedł kuśtykając, i to wszystko…
Na peryferiach
To tylko rozmyślania przed pociemniałą od tłustego nalotu szybą. Kumoterskie pomrugiwanie do gwiazd. Nie ma świata na zewnątrz, nie ma odległych planet ani tych wszystkich kontynentów na Ziemi, o których ze sztubackim zapałem uczyłem się w szkole. Krajów dalekich, egzotycznych. Ani miast. Tych metropolii z betonu i szkła, olbrzymich kopców pęczniejących nieustannym buczeniem. Tych mniejszych kopczyków, usypanych byle jak z najróżniejszych domów i gmachów. I tych najmniejszych, zagubionych i zapomnianych. Nie ma miast. Nie ma gór i rzek, mórz, lasów, ludzi i zwierząt. Wszystko było kiedyś. Teraz na zewnątrz nie ma już nic. Jest we mnie jeszcze. W przeszłości. Tak jak niebo nade mną jest w przeszłości, jak gwiazdy, które widzę, są przeszłością. Jedyne co jest na zewnątrz i jednocześnie w przeszłości. I jednocześnie we mnie. Dlatego i ja ze swoją głową jak dynia jestem jedną z gwiazd. To miasto, w którym mieszkam, jeszcze trochę jest. Jeszcze go tyle, co wyjdę na żer. Ale już niewiele, coraz mniej. Na zewnątrz mnie jest tylko pokój. W teraźniejszości jest. Lub raczej poza czasem. Lub raczej jest częścią mnie albo ja jestem jego częścią. Jestem miąższem, a pokój skórką okalającą miąższ. Jestem nasieniem śpiącym bezpiecznie w skorupce pestki. Między mną a ścianami, sufitem i podłogą rozciąga się niezliczona ilość wiązadeł, niby ścięgien. Cieniutkich rureczek, niewidocznych gołym okiem. Tymi rureczkami przepływają soki odżywiające pokój od wewnątrz, pozwalające mu trwać w sposób możliwie niewzruszony. Mój organizm produkuje te soki. Docierają one aż do zewnętrznej strefy pokoju, wystawionej na upał i mróz. Stanowiącej pancerz nie do zdobycia przez deszcze i wichry. Soki odżywiają tę zrogowaciałą część, podtrzymują jej litą strukturę. Bez soków wykruszyłyby się szczelnie przylegające do siebie łuski. Poodpadałyby, obsypały się. Wszystko błyskawicznie by runęło w gruzy. W każdej rureczce transportującej soki jest jeszcze niby rdzeń. Taka niteczka wytworzona z próżni wokół soku. Przez ten tunelik między mną a pokojem swobodnie przepływa jaźń. Dzięki temu właśnie ja i mój pokój stanowimy jedno, chociaż obiektywnie istniejemy jako dwa niezależne elementy. Dzięki tunelikom dwa równa się jeden. Albo jeden i jeden równa się jeden. Nie znaczy to bynajmniej, że jestem uwięziony i uzależniony od pokoju. Niezliczone ilości wiązadeł, wychodzących ze mnie promieniście, nie przeszkadzają mi w wyprawach do miasta. Mogę poruszać się swobodnie w dowolnym kierunku z dowolną prędkością, nie narażając misternej plątaniny wiązadeł na najmniejsze niebezpieczeństwo. Promieniste macki odprowadzają mnie zwykle do samych drzwi, po czym puszczają wolno. Poza pokojem czuję się jednak gorzej. Tak chyba czuje się ślimak bez skorupy. Nie jest to strach przed agresją, nie jest to chłód, chociaż pozbawiony pancerza jestem nagi i bezbronny. Strach i chłód, usiłujące przeniknąć mnie na przestrzał, są bez znaczenia. Ważny jest tylko nieokreślony brak czegoś. Niewytłumaczalnej sennej tęsknoty jakiejś. Łaskocząca pod sklepieniem czaszki, denerwująca i natrętna pustka w kształcie bąbelka. Po jakimś czasie, dawniej bardzo długim, teraz coraz krótszym, podciśnienie w bąbelku zaczyna piec. Swędzenie zamienia się w rozpalone ziarnko piasku. Nie znajdując ukojenia, bąbelek staje się agresywny. Próbuje mnie wessać, wchłonąć żarłocznie. Wszystko znika bez śladu z chwilą powrotu do pokoju. W progu czeka na mój powrót niezliczoność macek. Dobrze wiem, że tylko tam jest moje miejsce. Nie wyłaziłbym z tej skorupy, gdyby nie głód. To on wypędza mnie na zewnątrz. I chociaż ostatnio coraz niechętniej, muszę jednak wychodzić. Nie udaje mi się umrzeć z głodu. Odruch podtrzymywania się przy życiu jest silniejszy. Nabieram wodę do puszki, piję, odruchowo przeżuwając każdy łyk. Potem zakręcam pokrywę puszki, wciskam ją pod pachę. Wychodzę. Dom, w którym mieszkam, jest na krańcu miasta. Wyasfaltowana ulica to właściwie deptak, nieużywane wąskie chodniki po obu stronach zarosły trawą. Ludzie przywykli spacerować samym środkiem. Nielicznie przemykające samochody jedną połową suną po chodniku, usytuowanym prawie na wysokości jezdni. Krawężnika nie ma, tylko asfalt opada lekko po obu stronach, tworząc wgłębienie, które podczas deszczu wypełnia się wodą. W stronę miasta poziom jezdni trochę opada, tak że woda spływa rwącym nieomal strumieniem. Często kiedy w mieście są jeszcze kałuże, tutaj od dawna jest sucho. Idąc w górę ulicy, szybko można by dojść do zaniedbanych zagajników. Dalej asfalt się kończy. Do rozległego terenu ogródków działkowych, skąd nocą czasem dochodzą mych uszu tęskne wycia psów, prowadzi już tylko droga wysypana żwirem. Ale ja zawsze idę w dół, do miasta. Skręcam w równie cichą, tyle że szerszą i z chodnikiem bogatszym o krawężnik ulicę. Dochodzę do przystanku tramwajowego. Tu już jest kiosk, niedaleko sklep spożywczy, a zaraz potem bar mleczny. Od dawna nie jadam w tym barze. Chyba że nie czuję się na siłach, by iść do centrum. To jednak długa droga. Spokojnym krokiem idę przeważnie godzinę. Tam barów jest pod dostatkiem, najróżniejszych. Mogę wybierać do woli. Kiedy ludzi jest bardzo mało albo kiedy jest ich bardzo dużo, wtedy wszystko idzie dobrze. Zapocone, zadyszane kobiety nie nadążają ze sprzątaniem talerzy lub nie mają powodu do pośpiechu. Zwykle mogę sobie wybrać danie, na które mam szczególną ochotę. Siadam albo staję przy dopiero co odsuniętym przez kogoś talerzu. Zajadam bez pośpiechu. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym nie miał co jeść. Niektóre kąski chowam do puszki. Mogę tam załadować bardzo dużo, wchodzi do niej dwa litry wody. Więc gdy mam jeszcze na talerzu, a widzę, że ktoś odsunął niedokończoną porcję, szybko chowam to czy tamto i idę na nowe miejsce. Czasem bywa tak, że nazbieram całą puszkę ponadgryzanych kotletów, które z niewiadomego powodu wszystkim nie smakowały. A czasem jest w puszce bałagan. Sznycelek, marchewka z groszkiem, naleśnik, pierożek, kawałek gotowanej kury, smażona ryba. Zupę jadam rzadko. Przeważnie każdy zjada zupę. Tylko na drugie danie brakuje często miejsca. Dopijam kompoty, kefiry, herbaty. Tego już nie mieszam z zawartością puszki, czyli obiadem na dzień następny. Zwykle spędzam w barze godzinę albo półtorej. Przyzwyczaiłem się jadać raz dziennie, ale bardzo dużo. Nie śpieszę się. Ziemniaki dokładnie rozgniatam, długo mieszam z sosem, mięso przeżuwam starannie. Personel baru właściwie nie przegania mnie. Tam, gdzie jestem już znany, dobrze wiedzą, że nie wywołam żadnej awantury. Zawsze siądę z boku lub w kącie, by nie drażnić ludzi swoim wyglądem. Nigdy się nie zdarzyło, abym dawał komuś do zrozumienia, że czekam na jego porcję. Że się nie mogę doczekać. Jeżeli komuś smakowało, był głodny, zjadł wszystko, to jego sprawa. Zapłacił przecież. Nie mogło mnie to w żaden sposób obchodzić. Interesowały mnie tylko niedojedzone resztki. Ludzie wchodzą do barów, zjadają i wychodzą błyskawicznie. Przeważnie nawet nie zauważają mnie. A kobiety sprzątające talerze nawet wolą zbierać je puste, dokładnie wymuskane z tłuszczów i sosów. Jedynie późnym popołudniem są do mnie wrogo nastawione. Zmęczenie i złość biorą górę. Późnym popołudniem denerwuje kobiety to, że taki nierób smacznie sobie podjada, podczas gdy one ciężko tyrają… Chociaż zdarzyło mi się kilka razy, że któraś z kobiet, widząc jak zasiadam do resztek, przyniosła litościwie talerz najtańszej zupy. Nic taka kobieta nie mówi wtedy, stawia tylko talerz naprzeciwko mojej głowy. Podsuwa talerz jak najdalej w moim kierunku. Łyżki nie kładzie obok, nie opiera o krawędź grubego talerzyska z wymalowanym firmowym znakiem. Łyżki nie podaje mi do ręki. Łyżkę wkłada do talerza, nawet porusza nią trochę w zupie, dyskretnie. Jaka dobra zupka, jaka smaczna, mówi ten gest. Wcale nie gorąca, można jeść od razu, mówi gest. A ja się odsuwam. Ja nie chcę brać tej litościwej zupki, chochliskiem z dna kotła zaczerpniętej. Kobieta nie chce mnie krępować, stawia talerz i odchodzi. I ja odchodzę, a zostaje talerz. Kobiecie jest przykro. Kobieta jest wściekła, kiedy się odwraca. Zabiera zupę, wlewa z powrotem do kotła. Już nie tak prędko się nad kimś ulituje. Nie tak prędko pozwoli dziadygom, łachmaniarzom, alkoholikom albo mnie wylizywać sosy, w których zawsze zostaje trochę kaszy. Smutno mi, że wzbudziłem w kimś litość, że ta litość prędko wypełniła poobtłukiwany talerz. Zwykle wracam wtedy do domu. Leżę dzień i noc głodny. Pająk w żołądku nadgryza mi błonę śluzową, popija krwi. Kawał mięsa wyszarpuje, wycina szczękoczułkami, zjada chciwie. Mlaszcząc, pochrząkując. I znowu wychodzę na żer z puszką pod pachą…
Śnieg
Śnieg pada i robi się pięknie. Co roku, gdzieś tak w okolicach grudnia i stycznia, spada śnieg i wtedy zawsze przychodzi mi na myśl, że Pan Bóg nie zapomina o nas. Wciąż daje nam szansę, byśmy się opamiętali, popatrzyli na biały świat i zechcieli zrozumieć, że świat właśnie taki ma być, taki musi być, bo taka jest jego natura: biała, czysta, promieniująca. Niewinna.
Stwórca zrzuca z góry tony śniegu oczywiście w celach symbolicznych. Okrywa nim błoto, śmieci, brudy, gruz, aby zademonstrować, że ta ponura brzydota dookoła nas jest do uniknięcia. Że to nasze, ludzkie dzieło, ta rupieciarnia. I nasza wina, że żyjemy w brudzie i smrodzie. Śnieg pada, płatek do płatka, do płatka płatek – świat pięknieje na naszych oczach, najciemniejsze zakamarki, gdzie nocą strach przejść, stają się przyjazne, przyjemne, wręcz przytulne. I życie by mogło być takie, gdybyśmy zechcieli pokornie zrozumieć ten znak, pojąć jego cudowną wymowę.
Pan Bóg jest cierpliwy. Co roku zaczyna sypać anielskim puchem i przypomina to wszystko, czego zadufani w sobie ludzie nie chcą ni w ząb spamiętać. Twierdzą przy tym, że taka sielskość-anielskość strasznie przeszkadza i czym prędzej dokładają starań, aby ulice pokryły się błotem, biel chodników rozpuściła pod wpływom zjadliwych substancji albo została zbrukana popiołem, żwirem, czym bądź.
To ja, nikt inny, tylko ja piszę te słowa, niewinne i naiwne, stary satyr, któremu Pan Bóg niejeden raz groził surowo palcem. Dobrze wiem, co się dla mnie szykuje, ale diabeł kusi mnie bezustannie, a ja mam tak dobre serce, że nawet diabłu nie potrafię odmówić.
Ulegam diabłu ochoczo. Wcale to jednak nie znaczy, że jestem zły do szpiku kości. Akurat szpik (wiem o tym dobrze) mam „prima sort”. Powiedziałbym: palce lizać – gdybym pisał felietony dla kanibali. Piszę jednak dla zwykłych zjadaczy tych wszystkich trucizn reglamentowanych, piszę właśnie dlatego, że nie jestem tak do cna zły, potrafię zauważyć jaką szansę – w miarę systematycznie – daje nam… niech będzie, że Natura.
O, wiem, odezwą się teraz trzeźwe głosy, perorujące o białym kataklizmie, o ofiarach zimowego ataku, o tragediach spowodowanych zbyt obfitymi opadami. Chleba nie dowiozą do sklepów – zakrzyknie ktoś – ludzi do fabryk, nastąpi apokalipsa i wszyscy zginą marnie. Chcesz tego? – zatupią wszyscy z dezaprobatą.
Otóż nie. I szczerze boleję, gdy dochodzą mnie wieści okrutne w powyższej materii. A przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ludzie mimo wszystko sami sobie winni. Zamiast siedzieć przy piecu, grzać kości i pić herbatę – robią wszystko, żeby bodaj złamać nogę. No tak: obowiązek, praca itd. Łatwo mi pisać, bo ja nic, tylko piszę, nie pracuję, siedzę przy piecu i kości grzeję. Ale przecież obywatel Bóg Pan tylko na chwilę zasypuje świat swą łaską. I może po to właśnie, by nikt z domu nie wyszedł, a każdy porządnie przemyślał swoje życie i jakiś konstruktywny wniosek wyciągnął. Choćby taki, że za szybko, za głośno, za nerwowo żyje, i warto odsapnąć, i przestać drżeć na myśl o wrzodach żołądka też warto.
Ale gdzie tam. Nakręcony człeczek odgarnie zaspy, przebije się do głównej ulicy, zaklnie na przymarznięty do krawężnika samochód, pozłorzeczy na opóźniony, napchany do niemożliwości autobus, który śmiałymi ślizgami będzie usiłował dotrzeć de następnego przystanku. I tak bez przerwy. A nasz Stworzyciel patrzy na to strapiony.
Czy zauważyliście, Szanowni Czytelnicy, że w zimie rodzaj ludzki dzieli się na osobniki długogębne i szerokogębne? Gęba wydłuża się doroślakom. Śnieg Jest dla nich najohydniejszym żywiołem. Pękają rury, giną w zaspach pojazdy, wszystko wisi na włosku i długie gęby, jeśli tylko mają chwilę czasu – wypatrują odwilży. Czasu, kiedy robi się znów szaro, buro i wszystko funkcjonuje w miarę zwyczajnie.
Szerękogębne osobniki to oczywiście dziatwa wszelaka. Dla nich jeszcze ten cud ma sens i znaczenie. Co prawda każdą ślizgawkę ponury długogębny zaraz, obsypie piachem lub solą, ale rozdziawione wszerz pychole dobrze wiedzą, że walka ze śniegiem jest nonsensem. Dorośli wymyślili powiedzenie „z motyką na słońce” i dorośli z uporem wychodzą z łopatą na śnieg. W ich mniemaniu wystarczającym argumentem przemawiającym na korzyść tej czynności jest fakt, że śnieg leży pod stopami. To, co można zdeptać, jakoby można też zniszczyć. Nic bardziej głupiego nie mogło im przyjść do głowy.
No, nic. Skoro Panu Bogu nie udało się ludzi czegoś nauczyć – przecież i ja nie mam co marzyć, by po przeczytaniu tego tekstu wszystkich nagle olśniło i by z wdzięcznością spojrzeli na śnieg, który przynosi ulgę, spokój, a nawet radość. By spojrzeli na śnieg jak na lustro, w którym odbijają się ich twarze nie tylko z czasu teraźniejszego – ale z całego życia. By spojrzeli w rozjaśniony słońcem śnieg jak w kryształową kulę, naprawdę magiczną.
O, żeby takie bzdury powiedzieć dorosłemu osobnikowi – trzeba mieć charakter i odwagę. Przecież nie wiadomo, jak zareaguje. Dlatego właśnie piszę. Powiedzieć nie ośmieliłbym się nigdy, za żadne skarby. Dać pretekst do orzeczenia, że do końca już zgłupiałem? na amen? I tak wszyscy w krąg patrzą na mnie podejrzliwie. Osobnik jestem niby dorosły – a szerokogębny…
Doleman
Wielki pająk przypominający włochatego kraba wczepił się w szary sufit i zastygł. Jack Doleman patrzył na niego bez lęku. Nie takie zwidy miał już za sobą.
„Proszę bardzo” – pomyślał nawet, chociaż wydawało mu się, że powiedział – „tylko nie spadnij mi na łeb, bo i już bez tej uprzejmości huczy mi w nim jak w tartaku”.
Pająk, prawdziwe bydlę wielkości standardowej poduszki, ani drgnął. Wypuścił tylko z siebie połyskliwą strugę śliny, trafiając w lewy policzek Jacka.
To mu się nie spodobało.
– O Boże – wychrypiał. Pajęcza ślina, ciepła i obrzydliwie realna, spłynęła na szyję. Po chwili poczuł, jak dotarła do zagłębienia w obojczyku.
Opuścił rękę na podłogę. Potrącona butelka odturlała się, podskakując na złączach szyn. Metaliczny szept ostrzegł Jacka z wściekłą troskliwością. Przesłuchał pod zamkniętymi oczami to nagranie, próbując zrozumieć ostrzeżenie, lecz nie było to wcale ostrzeżenie, nawet nie szept, a zwyczajny wizg hamującej lokomotywy. „Nie nagrało się” – pomyślał, zdając sobie oczywiście sprawę z idiotyzmu takiego myślenia. Tym razem przy drugim uchu odezwał się głos. Och, to tylko jakieś dziecko gaworzyło przez krótkofalówkę.
Usiadł energicznie. Jeszcze troszkę whisky musiało być na półce z koszulami. Tam trzymał tylko brudne koszule i butelki z resztkami alkoholu. Zadowolony był, że na coś przydaje mu się ten oryginalny pomysł, aby przynajmniej dwie rzeczy w jego domu miały swoje stałe miejsce: brudne koszule i alkoholowe zlewki.
Gromada szklistych diabełków plątała mu się między nogami, gdy torował sobie drogę pomiędzy przewróconym stołem, krzesłami, plastykowymi skrzynkami niewiadomego pochodzenia. W pokoju panowała ciemność, tylko tu i ówdzie mógł dostrzec zarys jakiegoś mebla, tajemniczy odblask pokręteł stereofonicznego radioodbiornika czy rozrzuconych po podłodze książek. W gruncie rzeczy i tak szedł po omacku, wzdłuż ustawionego pośrodku pokoju biurka, którego – tego mógł być pewien – nie ruszyłby w żadnym pijackim amoku. Zimna dłoń złapała go za kark i bezwiednie krzyknął. Zaraz stracił równowagę, przestrzeń dookoła szumiała, ten szum zmieniał barwę i natężenie, przybliżał się i oddalał, wirował dookoła głowy, wybuchał pionowym startem, spadał z rumorem w dół. Ten hałas miał brunatnoczerwony kolor, kleił mu się do twarzy, pachniał zawartością starych, przerdzewiałych rur kanalizacyjnych.
Na szczęście była butelka i dwa łyki mętnego płynu na dnie. „Tak, zapach rdzy i gówna” – pomyślał Jack. – „Chyba gdzieś zwymiotowałem”. Łyknął odrobinę, żeby ostrzec gardło przed solidnym haustem. Było to takie: puk-puk, otwórzcie się wrota. Pająk wciąż wisiał nad łóżkiem. Widać było wyraźnie, jak oddycha. Kątem oka zauważył, jak coś smyrnęło pod ścianą. To już bez znaczenia przecież, czy szczur, czy przywidzenie.
Odetchnął i wypił wszystko. Nogi się pod nim ugięły, butelka wypadła z ręki. Chwycił za otwarte skrzydło szafy, żeby nie upaść, pociągnął ją na siebie i gdyby nie zrobił kilku chwiejnych kroków – szafa przygniotłaby go. Na szczęście uciekł w stronę biurka.
„To nie może być delirium. Zbyt żywe…”. Ale dobrze wiedział, że delirium zawsze jest zbyt żywe. Zaraz potem zobaczył biały i podejrzanie nieruchomy kształt. Szkliste diabełki wydały mu się o wiele przyjemniejsze, niż wąska gipsowa ręka wystająca zza framugi. Nie potrzeba było trzeźwego umysłu, żeby zrozumieć, że dalej, w ciemności korytarza, leży ciąg dalszy tej ręki z nieubłaganą resztą ciała,
– Te niemożliwe – wystękał. Na serdecznym palcu tej ręki zobaczył pierścionek ze szmaragdowym jajeczkiem, jednak z tej odległości mógł się przecież pomylić. Poza tym takich pierścionków jest… Szarpnął położoną na blacie biurka częścią tułowia. – To niemożliwe… – Za żadne skarby nie mógł się jednak wyprostować. Pająk ciągle szedł do żyrandola. Ładny mi żyrandol – połamana konstrukcja z cienkich drewnianych płatów. W telefonie kobiecy głos perswadował coś z przejęciem, jednak połączenie było kiepskie, szumy i trzaski na linii – nic do niego nie docierało.
Zwlókł się, bez ambicji wstania. Upadł na podłogę, płosząc drapieżną kunę. Jej zimny ogon trzepnął go w oczy, na moment musiał się skupić. Zacisnął mocno powieki. Potem, na czworakach ruszył w stronę ręki.
„No, jasne” – stwierdził w połowie drogi – „No, jasne” – powtarzał. Delirka jest zawsze żywa aż do obrzydliwości, tymczasem ręka, chociaż ciepła, była z całą pewnością martwa.
W ciemności niewiele mógł zobaczyć, światła nie dało się zapalić, już dawno odcięli dopływ prądu, po co jednak było mu światło? Widział aż nazbyt dobrze profil twarzy. Kobieta leżała nieco na boku, jedna ręka, ta, którą zobaczył, wyrzucona była do przodu, druga przyciśnięta do piersi. Nogi lekko zgięte w kolanach. Sukienka starannie ułożona, wygładzona. Żadnych fałdek, nieporządku. Tylko włosy trochę zmierzwiono. Wyglądały jak przydeptane.
Upadł przy niej ciężko. Złożył ręce jak do modlitwy, ciężko oddychał i kiwał się, zbierając siły. Szukając w sobie odwagi. Wreszcie przejechał palcem pomiędzy jej brwiami, wzdłuż nosa.
Pod opuszkiem czuł materię ciała. Nie żyła. I Bóg wie, jak długo leżała w przedpokoju. Odwrócił głowę. Pająk na suficie dotarł właśnie do żyrandola. Wydawało mu się, że zaczął krzyczeć, lecz w rzeczywistości tylko otworzył szeroko usta. Chwycił leżącą w zasięgu ręki książkę, tanie kieszonkowe wydanie, i rzucił w pająka.
Książka otworzyła się w powietrzu, załopotała skrzydłami. Zaczęła krążyć po pokoju, upodabniając się do przerażonej wrony. Tym czasem pająk zniknął. Sufit przecięła poprzeczna błyskawica, Pająk pojawił się i znów zniknął.
No, tak… to refleksy światła.
Po drugiej stronie ulicy, na narożniku biurowca McCoya, czasem, w zależności od swoiście pojętych potrzeb, a może z powodu czasowych oszczędności – raz na jakiś czas wybuchały race laserowych napisów. Tak już od pół roku. Jack przyglądał się im nawet z początku, zdziwiony jasnością tych neonów, i dopiero Kulawy Harry (u którego zawsze mógł się napić za darmo kawy, niestety tylko kawy) powiedział, że to lasery.
No tak – uspokoił się. Na suficie drgała jasnofioletowa plama, pojawiły się na niej różowe, a zaraz petem jaskrawoczerwone rozbłyski. – Przeklęte lasery. Biurowiec McCoya ma tylko cztery piętra, a jego diabelskie promienie sięgają aż tu, na dziesiąte.
Wsłuchał się jeszcze w szelest i trzaski, odkaszlnął i upewnił się, że to jego oddech. Ciężki, krótki, chwilami matowy, chwilami obrzydliwie metaliczny. Wzrok już mu się trochę przyzwyczaił i czarne bryły wypełniające pokój przybrały znajome kształty.
W szufladzie biurka powinna być latarka. Była, ale bez baterii. Zamiast tego z głębi szuflady wyturlało się kilka świeczek. Teraz wystarczyło tylko znaleźć zapałki.
Minęło trochę czasu, zanim natknął się na nie, wetknięte w kieszeń spodni wciśniętych pod szafę. Gdyby palił, zawsze miałby je pod ręką. Nie palił jednak, bo – jak to dawne temu wyjaśnił pewnej kobiecie, częstującej go cygarem – dbał o zdrowie.
Bo dbam o zdrowie – przypomniał sobie i zatrząsł się ze śmiechu. Aż mu z kącika jednego oka wypłynęła kropelka.
Kobieta nie zniknęła z przedpokoju. Leżała dalej.
Podszedł do niej na czworakach, zapalił świeczkę. Po chwili namysłu umocował ją na listwie w progu. Płomień jeszcze nie złapał swojego rytmu i migotał gwałtownie. Jack, skulony, na klęczkach, odchylił głowę kobiety. Zimny wiatr, tak gwałtowny, że omal go nie przewrócił, uderzył go w plecy.
Teraz wydawało mu się, że jej twarz jest ciepła. Przylgnął policzkiem do podłogi, żeby obejrzeć jej usta i szyję, i skroń w możliwie najlepszym świetle. Możliwie najmniej zmieniając ułożenie martwego ciała. Potem stracił siły i leżał tak, przy twarzy wyraźnie już teraz pozbawionej napięcia mięśni…
Wydmy
Wyskoczył. Długo nie myślał, szarpnął w dół wyprofilowaną w toporne „S” klamką, upadł całym ciężarem na drzwi. Ustąpiły niechętnie, podnosząc jednocześnie leżący na podłodze wagonu metalowy stopień.
Za plecami słyszał gardłowy rechot. Wiedział, że nie ma innego wyjścia, musiał skoczyć. Oni też wiedzieli. Szarpnął energicznie i wyskoczył, nie zważając na nic.
Stracił równowagę na ośnieżonym nasypie. Zjechał nieco w dół i utknął w objęciach rachitycznego krzaka. Aż zachrzęściło.
Pociąg jechał tak powoli, że bez trudu dogoniłby go lekkim truchtem.
Wciąż leżąc, spojrzał przez ramię. Zobaczył wychylonego przez drzwi spasionego bysiora, który dopiero co wyrzucił jego lufę przez okno. Bez powodu, dla złośliwej satysfakcji. A teraz patrzył uważnie, jak nieporadnie staje na czworakach, wyszarpuje nogę z krzaczastej plątaniny i zaczyna biec w przeciwną do ruchu pociągu stronę.
Miał wrażenie, że widzi wbitą w śnieg lufę, czarny, lśniący patyk. Dobiegł do niego akurat w chwili, gdy mijał go ostatni wagon.
Dwaj strażnicy na tylnej platformie przez chwilę patrzyli na niego z niedowierzaniem. Stali bez ruchu, a potem szybko i niezdarnie zaczęli ściągać przewieszone przez ramiona karabiny z karykaturalnie długimi lufami.
– Stać! Stać!
– Dezerter!
Podbiegł do sterczącej ukośnie lufy, tuż przy niej stracił równowagę na śliskiej nierówności, upadł, chwytając ją w ruchu. Dobrze, że nie spadła w dół nasypu kolejowego, nie znalazłby jej w zwałach śmieci, jakie tam leżały.
Stanął na nogi, pokazując strażnikom zdobycz. Miało go to usprawiedliwić, odnalazł zagubiony sprzęt. Tymczasem oni przyłożyli kolby do ramion i wypalili, nieomal jednocześnie. Jedna kula śmignęła mu koło ucha, druga pacnęła cicho w śnieżną łachę.
– Nie strzelać! – zawołał, biegnąc za uciekającym, powoli i majestatycznie, składem. – Już wracam!
Zamachał, niczym białą flagą, lufą trzymaną w garści. Nie przyszło mu do głowy, że może to wyglądać, jakby im wygrażał.
Znów klasnęły dwa strzały, teraz jeden po drugim. Widział dwie smużki dymu, ale nie widział, gdzie trafiły kule.
Biegł coraz szybciej, mógł jeszcze ich dogonić, ale zauważył na tylnej platformie wagonu nowe postaci, małe zamieszanie. Przyniesiono działko strzelnicze, nawet z daleka wyglądało groźnie.
Stanął jak wryty.
– Uciekinier! – usłyszał albo pomyślał.
Zaraz potem śmiercionośna maszyna bluznęła całą serią. Każda kula wybrzmiewała osobno, wybijając metaliczny werbel. Śnieg przemieszany z ziemią rozkwitł przed jego stopami.
Skamieniał. Powinien przemóc strach, dobiec do pociągu, choćby nawet pociski rozerwały mu pierś na strzępy, ale nie mógł się na to zdobyć. Nie umiał zmusić sparaliżowanego ciała. Tymczasem strażnik obsługujący działko puścił kolejną serię. Poszła w niebo. Kule zagwizdały z prawej i lewej strony, jak beztroskie ptaszki na wolności. Jedna musnęła jego włosy. Nie powinien tak stać.
Opanował drżenie nóg i machając obiema rękami zaczął biec. Musiał przy tym dopasować kroki do ułożonych w nierównych odstępach podkładów kolejowych. Miał jednak niewielkie szanse, by dogonić ostatni wagon.
Trzeciej serii nie usłyszał, zobaczył tylko pióropusz śniegu, podskakujący żwir leżący pomiędzy szynami i poczuł ból w prawej nodze. Stracił równowagę.
Upadając na plecy zobaczył jeszcze pryskające w górę kropelki krwi. Od strony znikającego w oddali pociągu dobiegł jego uszu charkotliwy okrzyk tryumfu.
Leżał bez ruchu, aż ucichł dźwięk sunących ciężko wagonów. Dopiero po chwili dotarło do niego, że wciąż trzyma w garści lufę. Teraz już przedmiot bez znaczenia. Otworzył dłoń i pozwolił jej upaść na torowisko.
Gorzej, że noga płonęła żywym ogniem, bolała przy najmniejszym ruchu. Cała we krwi.
Próbował wstać, ale obezwładniły go mdłości. Zawirowało w głowie, upadł na zbocze nasypu i potoczył w stronę sterty śmieci. Przez chwilę widział niebieskoszare niebo. Obojętne i odległe. Potem obraz zafalował, jak brezentowa płachta, i opadł mu na twarz.
Dlaczego pozwolił sobie wyrwać z rąk przydziałową lufę?
– Co tam masz? – zapytał obcesowo krótko ostrzyżony byczek i sięgnął do jego parcianej torby.
To prawda, mógł być jednym z trzech, ale nie powinien jednak brać lufy do ręki. Bez względu na cokolwiek. Trzeba było zareagować, odepchnąć albo uderzyć…
– E, lufa – mruknął, rozczarowany. Od razu zobojętniał i bez namysłu wyrzucił ją przez okno.
Może tylko chciał go okraść, liczył na większy, niż stalowa rurka, łup… fakt faktem, że trzymał jeszcze w rękach jego torbę. Miał tam cały dobytek, czyli zapasowe spodnie, owsiany baton zawinięty w pożółkłą, wyrwaną z jakiejś książki kartkę, blaszane pudełko ze szpargałami, takimi jak żyłka, agrafka, zapałki, wyprany bandaż i tak dalej. Składany nóż trzymał w kieszeni filcowego płaszcza. Razem z ebonitowym skierowaniem na front. Służył jako bilet, bon żywnościowy i przepustka w strefie wojny. Teraz był już tylko dowodem dezercji.
Leżał i właściwie mógł tak już zostać. Nie było gdzie iść, nie było po co. Noga pulsowała i pęczniała, płachta nieba zwisała tuż nad jego nosem.
Ponury mężczyzna z czarną, złowieszczą brodą, do połowy schowany za metalowym biurkiem, patrzył na niego spode łba.
– A więc – dotknął palcem wymiętą, szarą kartkę, ze śladami wieloletniego używania – tu stoi, że na was, obywatelu, już czas. Przysługuje odwołanie, ale po co? Ale przysługuje.
– Nie, nie skorzystam.
– Panie oficjerze.
– Nie rozumiem.
– Należałoby zrozumieć jak najprędzej, obywatelu.
– Rozumiem, panie oficjerze. Nie skorzystam z możliwości odwołania, panie oficjerze.
– Słusznie. Regulaminowo.
Przyszedł na wezwanie prosto z sortowni. Zdał widły i łopatę, zgodnie z obowiązującymi przepisami. Z chwilą wezwania wygasał stosunek pracy. Trzy dni po wezwaniu miał obowiązek opuścić blockzimmer. Odwołanie znaczyłoby tyle, że jego przydatność została zredukowana do zera i obowiązujące procedury redukują go do wolnej hodowli organów na przeszczepy. Odwołanie zdecydowanie było niekorzystnym rozwiązaniem.
– Tak więc, Drake, przypomnijcie no mi swoje rozszerzenie.
Mężczyzna wbił oczy w notatki.
– WTCZBILU4111825 – wyrecytował jednym tchem.
Jakakolwiek pomyłka była niedopuszczalna, podobnie jak wahanie. Wszystko jednak powiedział jak trzeba, więc mężczyzna za biurkiem wyprostował przygarbione do tej pory ciało i pogłaskał prawą ręka brodę.
– Polak?
– Ależ skąd – zaprzeczył. – Jestem Europejczykiem, panie oficjerze..
– A ja tu przeczytałem w dokumentach, że w rozmowie prywatnej padło stwierdzenie: „w głębi serca jestem Polakiem”.
– To niemożliwe. Mój pra-pradziadek… to znaczy jego ojciec, dwa razy pra-pradziadek zrezygnował z obywatelstwa raz na zawsze. Jestem obywatelem Państwa Zjednoczonego, wiernym obywatelem.
– Trzy razy pra-pra…
– Tak, trzy.
– Coś więc tu mataczycie, obywatelu. Matka?
– Nie ma.
– Ojciec.
– Martwy.
– Teraz kolej na ciebie – mężczyzna wybuchnął niespodziewanie tubalnym śmiechem. – Taka kolej dziejów. Dobrze, dobrze… – powściągnął emocje, pochrząkał. Odsunął kartkę, do której zerkał, wziął inną, wygładził niedbale, po czym zaczął wypełniać gęstą siatkę rubryk. Nie przerywając mozolnej pracy, zapytał po dłuższej chwili. – Pisać umie?
– Nie.
– Czytać?
– Płynnie piktaki.
Znów zapanowała cisza.
– Płynnie? – wypłynęło po chwili jego zdziwienie.
– Tak. Kulturalny uczył mnie w fabryce kółek zębatych. Miałem egzamin.
– No, proszę – usłyszał w głosie mężczyzny cień uznania, unurzany w szyderczym sosie. – Czytak piktaków, no, no. Nerka.
– Tak?
– Sprytnie. Oddałeś ją za krojce, pożyłeś sobie spokojnie dwa lata w luksusie. Skąd wiedziałeś, cwaniaku, że teraz wyjęlibyśmy ci ją za darmo, hę? Coś dużo wiesz.
– Nie… – poczuł, że ogarnia go strach. – Nie wiedziałem. Uległem namowom akwizytora. A i tak zostałem oszukany. Miałem wyjechać na pół roku na Wyspy Ciepłe, a dostałem tylko krojce na dwa lata.
– I jeszcze narzekasz, ciuro? Ludzie! Rozumu nie macie? Wszyscy wiedzą, że Wyspy Ciepłe nie istnieją. To tylko wabik, wymysł.
– Nabrano mnie, zmanipulowano…
– To metafora.
– Potem dopiero zrozumiałem, że wykorzystano moje marzenia… Podobno metafora tylko wtedy działa, gdy są marzenia.
– Nie przepracowałeś podstawowych terminów obywatelskich? Zło i nieszczęścia? Metafory są na pierwszym miejscu, tak?
– Tak.
Mężczyzna westchnął.
– Dobrze, nie ma co drążyć tematu.
Poczuł ulgę, gdy to usłyszał. A jednak odpytujący go mężczyzna nie odpuszczał.
– Pra-pra-pra… – mruknął. – Jak miał na imię?
– Kto?
Mężczyzna nieoczekiwanie uderzył otwarta dłonią w blat. Huknęło.
– Przodek. Ten przodek, który zdecydował usunąć z siebie narodowość. Akt wyrzeczenia i zaprzeczenia jest powodem do dumy. Jak miał na imię ten bohater?
– Nie wiem – jęknął. Chociaż wiedział.
– Czy nie pamiętasz?
– Nie wiem, może nie pamiętam. Ale chyba jednak nigdy nie wiedziałem. Po co miałbym wiedzieć?
A pamiętał, a wiedział, że Mateusz. Zaprzeczył i przeklął polskość, wyrzeczenie zostało spisane. Dokument opieczętowano i wpisano do rejestru miejskiego. W ten sposób Mateusz oddał imię. I imiona wszystkich swoich przodków. Stanął plecami do polskości, po czym, w tajemnicy, zaprzysiągł syna, Wojciecha, który już dostał urzędowe imię Twraq, że ich ród nie zrezygnuje z własnych imion. Pradziadek, oprócz imienia obywatelskiego, nadawanego wraz z rozszerzeniem, nosił imię Jan. Dziadek, chociaż nigdzie nie zostało to zapisane, nosił imię Antoni, swemu synowi dał imię Mateusz.
On również dostał swoje imię, którego nigdy nikomu nie wolno było wyjawić. Ojciec powtarzał mu je każdego dnia.
Pamiętał ojca. Zanim został rozjechany ciężkim transporterem budowlanym, obejmował go, czego nikt wcześniej nie robił, potem trzymał w ramionach, gdy umierał, dopóki nie przestał bezgłośnie łkać. Pamiętał tę chwilę tak dobrze, jakby miała miejsce przed minutą. I wciąż czuł mdły zapach potu i odór smaru do konserwacji maszyn. Szorstkie policzki ojca wbijały twardą szczecinę w jego szyję.
– A co pamiętasz?
– Nic.
Mężczyzna spojrzał na niego z politowaniem. Uściślił więc:
– Tylko to, co niezbędne. I dozwolone.
– To teraz zapamiętaj, obywatelu: za trzy dni wyjazd na front, dostajesz tu lufę, na miejscu zgrupowania odnajdziesz dwóch pozostałych żołnierzy, każdy każdego musi znaleźć, to jest wojsko i takie macie pierwsze zadanie. Tamtych dwóch, to kolba i korpus. Karabin jest zarejestrowany na was trzech. Odpowiadacie za niego głową.
– Czyli?
– Zgubisz lufę, zostaniesz rozstrzelany. Teraz jaśniej, żołnierzu?
– Jest jasno.
Nie wiedział, dlaczego miało być jasno, w pokoju otaczał ich mrok. Żółtym światłem ćmiła tylko lampa stojąca na biurku. Wydobywała z ciemności papiery i wąską, wypielęgnowaną lewą dłoń mężczyzny.
– Nie mam tu żadnego śladu o mnożeniu. – Dłoń przebierała w papierach. – Nie lubimy kobiet? Brak też informacji o partnerze. To co z tym zrobimy?…
O „Undarach”
Prozy i wprawki pomieszczone w „Undarach” pochodzą z „projektu literackiego” (tak powinienem napisać, chociaż wolałbym użyć w tym miejscu słowo „powieść”) zatytułowanego „Fusy”. Są to wyimki z Rozdziału Siódmego „Undary” oraz Rozdziału Dziesiątego „Wióry”. Umieściłem w tych rozdziałach fragmenty ocalałych – na zasadzie przypadku – tekstów z początków mojego pisania. Nie są to teksty najwcześniejsze (są jeszcze teksty dużo starsze, ale dziecinne na tyle, że nie ma co ich brać pod uwagę). Powstały w okolicach roku 1970. Najstarszym jest ręcznie zapisany początek opowiadania „Przebudzenie Adama” (są dwa warianty). „Doleman” i „Wydmy” to początek lat 80-ych. Co istotne, były to próby mierzenia się z gatunkami, z różnorodnością literatury. Bajki powstawały w celu komercyjnym, podobnie jak humoreski i rysunki satyryczne, ale to już inna opowieść. Zgrupowane są i ułożone w porządku mniej więcej dramaturgicznym, nie chronologicznym. Wszystkie jednak mieszczą się w kategorii juweniliów. I wykorzystałem je w „Fusach” przede wszystkim z podziwu, że przetrwały, że ocalały niejedną akcję niszczenia i wyrzucania kompromitujących młodzieńczych wynurzeń. Bóg jeden wie ile razy miałem je w rękach z zamiarem podarcia – coś jednak pozwoliło im przetrwać. Są na potrzeby tej publikacji wygładzone, ale nie wymyślone.
W innym miejscu książki (w Rozdziale Ósmym „Raki”) wkleiłem – na zasadzie collage – większość, bo jednak nie całość pierwszych utworów, w tym również inną wersję „Przebudzenia” (a także tekst o maseczkach, który mnie zdumiał). Poniżej fragmenty z lat szkolnych bohatera książki, Eligiusza Kunerta.
***
Któregoś dnia wyszedł z autobusu, z wypchanym neseserem i marynarką zarzuconą niedbale przez ramię. Rozejrzał się niepewnie, spojrzał na niebo, po czym ruszył zdecydowanie przed siebie, Dzień był ponury i duszny, na swój sposób leniwy. Miejscowi emeryci konali z bezczynności, nieliczni pracujący nie mieli co robić. Minęła minuta, albo nawet dwie, gdy Prezes w końcu powiedział na głos to, co wiedziała już połowa miasteczka, wyległa na rynek: – Nowy. – Ciekawe co za jeden, kto to może być – dociekała Helusia, emerytowana polonistka. – Twarzy nie widziałam, ale stąpał delikatnie, jak złodziej – wyjaśniła jej, siedząca obok przyjaciółka jeszcze sprzed wojny. – Nowy – powtórzył prezes. – Ciekawe, gdzie zamieszka. – Stara Justyna wynajmuje pokoje. Jak ma komu. – Ja bym tam się bała. Złodziej, nie złodziej, może bandyta. Taki wygolony… – A Justyna nie taka biedna – zauważył ktoś z tyłu. Po głosie jakby Masłowski, wciąż jeszcze dorabiający w tartaku, jako stróż. – Może jej nie zabije. – Lepiej ostrzec… Do południa miasteczko wiedziało, że przyjechał bezwzględny morderca, by zabić starą Justynę. Jednakże ta już wynajęła pokój. Przestraszyła się teraz i chciała wymówić, ale tamten zamknął się w pokoju, a zza drzwi dochodziło tylko chrapanie. Cos się zaczęło dziać w sennej mieścinie, każdy czuł przez skórę zapowiedź czegoś niedobrego. A przynajmniej niezwykłego. Jednak do końca dnia Nowy nie wychylił nosa z pokoju. Stali bywalcy plantów wyjątkowo długo siedzieli tego wieczora, żywo dyskutując o niezwykłym wydarzeniu, by na koniec dać za wygraną i zadowolić się konkluzją: „Na darmo tu nie przyjechał. Ma jakiś cel”. Nazajutrz emerytowany listonosz pobiegł co sił do swych przyjaciół, państwa Doktorostwa i mieszkającego z nimi Wdowca, i w przerwach na łapanie oddechu i czkawkę, która pojawiała przy najmniejszym nawet podnieceniu, obwieścił, że Nowy stoi w kolejce w piekarni. Rynek szybko wypełnił się mieszkańcami. Nowy akurat wyszedł, popatrzył dookoła, po czym, wśród kompletnej ciszy, minął siedzących oraz tych, co stali w głębi i poszedł w kierunku domku starej Justyny. – Widzieliście, jak na nas spojrzał? – wybuchł nagle gwar. – Może się domyśla, że coś wiemy. – A jaką ma twarz. Bandycką. – Podobny jest. Widziałem na filmie, francuskim, takiego. Gwałcił młode dziewczyny. – U nas nie ma teraz młodych dziewczyn. Zostały same staruszki. – A to taki zboczeniec. Na nasze staruszki się zasadzi. – Ma zabić starą Justynę, to po co mu jeszcze inne staruszki… Przyszła w końcu rzeczona Justyna. – Wyobraźcie sobie – mówi przejęta – rano jem śniadanie, zrobiłam sobie jajecznicę, bo ja lubię jajecznicę, jeśli nie wiecie, chociaż myślę, że wiecie, czemu mielibyście nie wiedzieć, wszyscy wiedzą, akurat miałam jajka, dwa, pomyślałam; zrobię sobie jajecznicę na cebulce, no i zrobiłam, z tych dwóch jajek, i właśnie kończyłam jeść, gdy wyszedł z pokoju i powiedział… do mnie… – Co? Co? – Dzień dobry pani, powiedział. Tak powiedział: dzień dobry i spojrzał, a mnie się aż słabo zrobiło. Miałam w buzi pełno jajecznicy i jeszcze chleba ugryzłam i bałam się połknąć, no, po prostu. A to wiadomo, co takiemu chodzi po głowie? Nic nie powiedziałam, czekałam tak, z jajecznicą… – A on co? – Wyobraźcie sobie, zapytał bezczelnie gdzie można kupić bułki. Nie. Bułkę paryską. Tak mu się zachciało. Francuz jakiś? Trzymam tę jajecznice w buzi, nic nie mówię, aż w końcu po chwili zdecydowałam się odpowiedzieć z pełnymi ustami, że na rynku. Tak powiedziałam. To on umył się w miednicy, u siebie, poszwendał trochę po pokoju, coś tam jeszcze mówił, w końcu poszedł. – Co dalej? Mówże, kobieto. – Pomyślałam, że powinnam w końcu połknąć tę jajecznicę. I zaraz potem wzięłam elenium, i usiadłam, żeby ochłonąć. – A to łajdak – powiedział Prezes. – Francuski zboczeniec.
*
„Coś się zaczęło dziać” – oświadczyła Berella złowieszczo na początku lekcji i już wiedział, że przeczytała jego tekst do gazetki. Taki właśnie tytuł miało opowiadanie. „Może tak o młodzieży pisać, panie autorze?”. Wbrew pozorom jej słowa nie były napastliwe ani szydercze. Od czasu, jak napisał swoje „Raki”, obdarzała go nawet życzliwą wyrozumiałością. Zauważył to podczas klasówki, gdy wypisała na tablicy trzy tematy do wyboru, po czym rozejrzała się władczo po klasie i na chwilę spojrzeli na siebie. Minę miał nietęgą, bo też nie wiedział kompletnie, na który z tematów miałby coś do powiedzenia. Prawdę powiedziawszy: wiedział, że na żaden. „I czwarty punkt” – powiedziała Berella, napisał czwórkę, postawiła kropkę, a za nią długą kreskę. – „Co kto chce, byle miało to sens”. Oczywiście on jeden wybrał punkt czwarty. Napisał o „Jaszczurze” Balzaca i „Portrecie Doriana Graya” Wilde’a, znajdując podobieństwa i snując własne refleksje na temat ludzkiej natury. „Co młody człowiek może wiedzieć o emerytach” – kontynuowała Berella. „I po co o tym pisać”. Eligiusz poczuł się wywołany do odpowiedzi, więc wstał. „Mogę o młodzieży. Mogę o wszystkim”. „Czy przypadkiem pycha nie przemawia przez młodego autora? Żeby pisać o wszystkim, trzeba jednak wiedzieć wszystko, nie uważasz?”. „Wszystkiego wiedzieć się nie da, pani profesor. Tak jak wszystkiego się nie napisze”. „Brawo. Poszedłeś po rozum do głowy”. „Ale o wszystkim pisać można. Najwyżej nie napisze się wszystkiego”. „Jesteś irytującym, domorosłym sofistą. Wiesz chociaż, kto to taki?”. „To ja”.
*
Stare zeszyty, pożółkłe, zbutwiałe, te w linie, te w kratkę. Już pomijam utwory pisane w szkole podstawowej („Robin Hood dwudziestego wieku”, „Nowe przygody Czarnej Strzały”…), ale te z liceum, mają chociażby wiele mówiące tytuły, przynajmniej niektóre. I początki. „Historia zagłady”. „Nie wiedział, po co tam jedzie. Wezwanie było krótkie, żadnych wyjaśnień. Jedno wiedział: sprawa była niebłaha, skoro profesor Dreueen ściągał go z Rzymu aż do Kalvenii*. (I przypis: *„Kalvenia – potężny ośrodek naukowy w centrum Wielkiej Pustyni Piaszczystej w Australii”). (Okazuje się – jest taka pustynia). „Władca czasu”. „- Tak. Przejdźmy teraz do rzeczy – Gettny odstawił filiżankę z kawą i rozsiadł się wygodnie w fotelu. – A więc, po kolei”. (A dalej: „Jedząc bułki z grzankami, Dawid próbował odwieźć go od tego pomysłu”. „Co za bzdury” – powiedział Wojtek Niedźwiecki, któremu dałem do przeczytania początek. – „Ty wiesz co to są grzanki?”. Oczywiście Wojtek wyglądał na smakosza i znawcę, był zwalisty i bardzo poważny. „Gorące kiełbaski” – odpowiedziałem. „Głupi jesteś? To opiekany chleb. Jak można jeść bułki z chlebem. Pomyśl trochę”. „Poważnie?”. W życiu nie słyszałem o opiekanym chlebie. Wujek Kostek czasem smażył chleb na oleju, tak na brązowo, potem posypywał cukrem i jedliśmy chrupiące i słodkie kromeczki, ale… jak opiekany? Musiałem przyznać mu rację, a że miałem na myśli jednak co innego, zamieniłem grzanki na parówki. W sumie wydało mi się to nawet normalniejsze, bo o to mi chodziło. „Plwocina Barabasza”. „Coraz częściej się budził z bólem głowy i większą trudność sprawiało mu samo zasypianie”. Pierwsze zdanie przypomniało mi podobny tekst – „Przebudzenie Adama”. „Otworzył oczy i patrzył chwilę bezmyślnie w dziurawy sufit. Przebudzenie było zwykłe, tak budził się zawsze. Skąd mógł wiedzieć, że dzisiaj spotka go to, o czym nawet nigdy nie pomyślał. Otworzył oczy i leżał chwilę bez ruchu. Potem zdarł z kącika oka mały, ropny strupek i sięgnął po puszkę z wodą. Zawsze wieczorem przynosił trochę wody w puszce, aby o świcie zwilżyć stwardniałe gardło. Śpi z otwartymi ustami, po każdym przebudzeniu smak zaschniętej w ustach flegmy przyprawia go o mdłości. Woda była ciepła, pływały w niej dwie duże muchy. Wyjął je palcami i wypił kilka łyków. Resztę wody wylał na twarz, a skończywszy swą poranną toaletę, wstał z wyrka, po czym przeciągnął się jak leniwy kot. Pierwszym ostrzeżeniem powinna być cisza. Niedaleko przebiegała autostrada i o tej porze ruch na niej powinien być już niemały. Nie zwrócił jakoś uwagi na brak ciężkiego chrobotu wielkich ciężarówek i szybkiego świstu zwykłych, osobowych samochodów. Wyszedł przed budę i rozpinając rozporek poszedł za sterczące nieopodal uschnięte drzewo”. Adam, nędzarz, budzi się w świecie bez ludzi, może teraz zbierać na swój wózek nie śmieci, butelki i puszki, a pieniądze, które znajduje w porzuconych sklepach i urzędach. Jest bogaczem. „Sen”. „Zdarzyło się pewnego razu, że student młody, kiedy jeszcze mieszkał w swej brudnej mansardzie, zasnął nad książką uczoną, a wydawało mu się, że wciąż nie śpi”. „Najszczęśliwsza wariatka na świecie”. „Tylko ja żyję i jestem tu na ziemi czekam dlaczego nie przychodzisz jest teraz cisza tylko noc słychać czujesz mnie? czujesz moje myśli?”. „A wino…” „Michał ma siedemnaście, prawie osiemnaście lat. (Brakuje mu kilka miesięcy, dodaje je sobie niestrudzenie przy każdej sposobności). Ma niezbyt krótkie czarne włosy, starannie maskowane przed ciętym okiem wychowawcy, tropiącego opornych „kudłaczy”. Ma też modne rozkloszowane spodnie i koszulę z czarnej koronki”. To opowiadanie napisałem na konkurs redakcji „Na Przełaj”. „Akcja opowiadań konkursowych powinna toczyć się współcześnie w Polsce, zaś jej tematem winny być problemy, niepokoje, konflikty młodego pokolenia. Pokolenia wkraczającego swą świadomością we współczesny świat z jego problemami moralnymi, obyczajowymi, światopoglądowymi, ideowymi”. Trzeba było nadesłać do 15 czerwca 1972. Pierwsza nagroda – 5.000 nagrody. Druga – 3.000, trzecia 1.000, czwarta i piąta po 500, no i honorarium za druk. Jasne, że opowiadanie pokazałem Berelli. Uznała, że posłuchałem jej rady, żeby nie pisać o emerytach. Nie odmówiła sobie kilku uwag. „Nie ma czegoś takiego, jak cięte oko. Jest cięty język, jest czujne oko. A poza tym, jak inteligentny młody człowiek może nosić koronkową koszulę. Oczywiście ja miałem koronkową koszulę, taka była moda i specjalnie dotarłem do krawca z kuponem prześwitującej koronki i jak inni nosiłem obcisłą koszulę i dzwony biodrówki. Nie omieszkałem pokazać się tak Berelli następnego dnia. Byłe z siebie bardzo dumny, Gerella słowem nie pisnęła. „Z nieba”. „…piękne ornamenty zdobiły całą misterną budowlę, utkaną z delikatnych źdźbeł chmur niebiańskich. Tam Nuda brzdąkała na harfie, a Senność smętnie wlokła się z kąta w kąt… przez boskie pałace, czyściutkie i jasne, jak wszystkie dusze, które tu zbłądziły. Zegarów tu nie ma, bo i czas stoi w miejscu – i nic się nie liczy, nawet to, że na ziemi być może akurat toczy się wojna”. Z tego leniwego zgnuśnienia wytrącony zostaje Zomach – dziwne imię – rozkazem od samego Boga, że ma wracać między żywych. Broni się i wymiguje na wszystkie sposoby, ale Bóg ma wobec niego plan… Ech. Zaraz jeszcze grube bruliony pełne scen sztuki, a nawet kilku sztuk teatralnych, dialogi, niekończące się dialogi i didaskalia. Najdłuższa oczywiście dzieje się w niebie… To są te zeszyty, których zapomniałem wyrzucić. Możemy już najstarsze zbiory z paczki odłożyć na bok.
*
(Nasze miasto było jednym z ostatnich. Trwały przygotowania, wszyscy biegali po ulicach bez celu, bez sensu, aby tylko zobaczyć, co się dzieje na sąsiednim podwórku. Podniecenie wzrastało, mimo uspokajających komunikatów, płynących z wszelkich możliwych głośników. Najbardziej uwijali się żołnierze, do nich to bowiem należało rozdawanie masek. Dla każdego miało wystarczyć, każdy otrzymał swoją, na długo przed spodziewanym nadejściem śmierci. Dostałem i ja. Według zapewnień płynących z głośników, było to wystarczającym zabezpieczeniem. Miasta, przez które przeszła lotna śmierć, zgodnie potwierdzały te słowa. Ludzie, chwytając maskę, czuli się już bezpiecznie, chociaż podenerwowanie ludzi nie opuszczało. Wszystko dlatego, że głośniki nieubłaganie powtarzały, że atak nastąpi lada moment. I kto mógł, do diabła, przewidzieć, że ona zaśpi czy też zlekceważy docierające zewsząd informacje. Akurat odwiedził mnie przyjaciel. „To wszystko przez eksperyment” – oznajmił. – „Naukowcy, tam za górami, wyhodowali olbrzymiego chrząszcza. Słowo daje, jak w książce fantastycznej. Mieli go zutylizować, ale nie udało im się. Chrząszcz uciekł z laboratorium i zamelinował się na cypelku, który okazał się arsenałem broni, jedną wielką beczką prochu. Więc postanowili użyć niestosowanego jeszcze do tej pory gazu bojowego. I udało się, zakatrupili go, a tymczasem wielka chmura trujących oparów ruszyła na podbój świata. Słowo daję, gdyby nie to, że za czterdzieści minut dotrze do nas, nie uwierzyłbym, no, nie uwierzył. Podobno stężenie gazu maleje, ale to żadna pociecha, bo wciąż jest groźny”. Zostało pół godziny, gdy wyszliśmy na ulicę – i wtedy wybiegła zza rogu. „Ludzie… pomóżcie…” Nawet nie musiała tego mówić – nie miała maski. Nie trzymała nic w rękach. Nie miała maski, tak troskliwie przez nas chowanych q zaciśniętych dłoniach. „Czyś ty spała, głupia babo?” – zawołał któryś z przechodniów. „Biegnij tam… o, do punktu…” „Nie ma… już…” – kobieta zachłystywała się łzami. „Dlaczego pani dopiero teraz się opamiętała? – zapytał starszy jegomość, wyraźnie zatroskany. – „Od trzech dni żyjemy pod presją zatrutej chmury, a o wszystkim mówiono przecież od dawna”. Kobieta nie słyszała. Zaciskała ręce pod szyją i bezradnie rozglądała się dookoła. „Nie chcę umierać… ratujcie mnie”). „To początek opowiadania z roku podajże 72. Nie pokazałem go Berelli. Tytuł: «Dekameron 14»”. „Co znaczy 14?”. „Nie mam pojęcia. Tak samo nie mam pojęcia, co znaczy napisane na marginesie równanie: Sn=a1x1-qn/1-q. Chyba jednak próbowałem tę matematykę zrozumieć. Albo szukałem w niej poezji. Zapewne to drugie, ale ja, oczywiście, poezji też nigdy nie rozumiałem. A taki jest koniec: (Stałem zdezorientowany, nie wiedziałem, co robić. Nagle sięgnęła do mojej twarzy, chcąc zerwać maskę. Odruchowo odtrąciłem jej rękę i odepchnąłem ją. Przyskoczyła do moich nóg, nie zdążyłem zareagować – uczepiła się jednej, zaczęła coś mamrotać błagalnie, teatralnie, głośno całowała but. Jak błyskawica przeszył mnie strach, poczułem, jak zaciska się na mnie łapa śmierci. Sam na pustej ulicy, z wariatką uczepioną do nogi. Byłem pewien, że kto tylko może, obserwuje nas przez okno, zza firanki. „Suka” – szarpnąłem się, w tej samej chwili nogę przeszył mi ostry ból. Ugryzła mnie. „Suka!” – wrzasnąłem i odtrąciłem ją kopniakiem. Nie wiem jakim cudem dobiegłem do najbliższego sklepu. Z wewnątrz, przez okno wystawowe, z kilkoma przygodnymi ludźmi, obserwowałem ulicę. Z nogi ciekła mi krew, brakowało tchu, przed oczami latały ciemne plamy. A jednak nie odrywałem oczu od kobiety. Leżała nieruchomo, jakby zasnęła. Jakaż panowała wtedy cisza. Nie słyszałem swego oddechu. Nic się nie działo. Mijał czas, ale w końcu podniosła głowę. Próbowała wstać, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa i została na kolanach. Powoli zwinęła się w kabłąk, chowając pod siebie ręce, jak przy bólu brzucha. Po chwili upadła na bok i błyskawicznie wyprostowała jak struna, a właściwie aż wygięła się do tyłu, wydając nagły, gdzieś ze środka trzewi ryk – długi, bez końca. Ciarki przeszły mi po karku. Ten zwierzęcy ryk oskarżał mnie i wszystkich, którzy teraz z oddali patrzyli na ten spektakl. Wiedziałem, wszyscy wiedzieli, że śmierć właśnie zabiera ją z brukowanej ulicy. I właściwie nie długo się męczyła – kilka spazmatycznych skurczów, kilka uderzeń głową… Gdy potem do niej podeszliśmy, leżała na boku, sinożółta, z zębami zaciśniętymi na krawężniku i ze zdartymi opuszkami palców. Miała pogryzione wargi, zmierzwione włosy. Na policzku poznałem ślad od mojego kopnięcia. Później, na jej pogrzebie, jak na ironię, przysypano ją stosem maseczek, które nikomu już nie były potrzebne. Wrzuciłem do grobu i swoją).