ROZGORZENIE


 

ryc. Jarema Chyrzyński

 

I

 

Okno wychodzi na ulicę, co jakiś czas przejeżdżają po niej wozy drabiniaste, furmanki i różnego rodzaju inne zaprzęgi. Krajobraz za szybą ma w sobie nieprzekupną czystość, a liście z tła przesadnie niebieskiego nieba barwą swą wdzierają się do parnej kuchni.

Powietrze na zewnątrz wydaje się być klarownie przejrzyste. Nie to, co w mieszkaniu. Dym z papierosów unosi się nad głowami, oddechy wzlatują ku nagim, ręcznie ciosanym belkom sufitowym. Kuchnia niewielka, na dodatek przepełniona brudnymi naczyniami, walającymi się wszędzie jak rekwizyty z „Uczty Babette”. Puste butelki poniewierają się na stole – za stołem Mąż z Żoną tak wyczerpani i strudzeni, jakby i oni, niczym ów lgnący, snujący się dym, byli gotowi rozpłynąć się w powietrzu.

Siedząc naprzeciwko siebie uporczywie aż do znudzenia przedstawiają swoje racje, mieląc rytmicznie językami z precyzją muzyki spektralnej.

Żona  oczywiście jak zwykle w natarciu. W swym zatrzeciewieniu gubi wątki. Ale to normalne. Krzyczy o wszystkim i o niczym. Gdy Mąż chce się odezwać, jej napomnienia stają się jeszcze głośniejsze.

W pokoju przylegającym do kuchni Syn kucnął, bawi się klockami, eksponuje jakiś wspaniały przedmiot przypominający Pałac Kultury, najbardziej rozpoznawalny budynek w Polsce – nigdy nie widział na własne oczy tej budowli, lecz oglądał w jakiejś książce. Krzykiem matki za bardzo się nie przejmuje, to nie pierwszy raz się zdarza, taka breweria, i zawsze wiadomo, jak się zakończy. Syn wie, że głos Matki stawać się będzie coraz bardziej przejmujący, pretensje zaś coraz mniej zrozumiałe. Cierpliwość Męża nie zna granic, ale do czasu, bo granice zawsze muszą się pojawić, i to w momencie najmniej dla Żony nieoczekiwanym. Zawsze po fakcie dziwi się, że Mąż może nagle zerwać się na równe nogi i bez słowa uderzyć w twarz otwartą dłonią, tak, że krew z nosa musi się polać. – Ty chamie, ty bandyto, damski bokserze.

To wszystko, co na stole, zaraz znajdzie się na podłodze pośrodku kuchni. Wiadomo, kto będzie musiał posprzątać. Cała awantura bez potrzeby, to tylko ludzie, małżeńskie emocje. Nigdy nie  okiełznane. Gdy Mężowi udawało się odezwać choćby słowem, Żona stawała się bardziej natarczywa, podbijając bębenek. Syn niczego nie musiał przewidywać, doskonale zdawał sobie sprawę, czym to się zakończy. Mógłby nawet zapytać „o co się tak kłócicie”, ale na nic by się to zdało. Można powiedzieć, że to pewnego rodzaju rytuał, taka obopólna przemoc, z jednej strony oralna, z drugiej fizyczna i nie wiadomo, która bardziej agresywna, szkodliwa, i która bardziej krzywdzi?

Syn mógłby nawet się rozpłakać z powodu tej ich wzajemnej agresji, że te ich emocje go przerastają, że się boi. Przecież nie może uważać rodziców za ludzi zbytecznych. Mógłby wejść do kuchni i spojrzeć na całą sytuację okiem kochającego ich dziecka, ale już kiedyś tak zrobił, jednak wówczas niechcący powędrowała w jego stronę popielniczka pełna petów. Mąż chciał trafić w Żonę, a trafił w czoło jedynaka. Od tamtego czasu Teodor woli schodzić z drogi wszystkim, którzy źle spółkują i mają się na baczności po nocach.

Mąż nalał sobie gorzałkę do kieliszka i wypił. Spojrzał na Żonę, chcąc i jej nalać odrobinę, by dotrzymała mu towarzystwa. Musi ją namówić do wspólnego picia. A co? Będzie mniej powodów do kłótni. Po co się kłócić, szarpać, obrzucać wyzwiskami, gdy można razem się weselić, tańczyć i śpiewać. – Kochasiu, zrobiłaś byś kanapki, przegryziemy coś, ale wcześniej wypij, na zdrowie.

Chłopiec lubił te chwile pojednania, to ich wspólne biesiadowanie, gdy ładnie do siebie mówią, dobrze się o sobie wyrażają. Kanapkę nawet zje ze smakiem, gdy coś na stole zaistnieje. Tylko żeby matka się za bardzo nie upiła, bo trudno dojść z nią do ładu, gdy przyjdzie pora do spania. Nie potrafi szybko zasnąć, położyć się i chrapać. Długo wypatruje snu, a w głowie się jej kręci, niedobrze robi w żołądku. Przecież nie ma wprawy w nadmiernym piciu, chcąc dotrzymać towarzystwa Mężowi.

Ukazał się człowiek niosący światło. To Staszek Zieliński z Baraniej Górki, zwykle jakimś nadzwyczajnym zmysłem wyczuwa, kiedy się u sąsiadów pije, i przeważnie bez zaproszenia przychodzi z wywalonym na wierzch ozorem. Żona nawet się ucieszyła, lubi ze Staszkiem rozmawiać, a i od picia będzie mogła odejść, oddając kieliszek Staszkowi. – Zawołaj mi tu natychmiast Teodora, mam coś dla niego. Plątają mu się po kieszeniach ocele, toteż sięgnął do jednej, a i do drugiej kieszeni, i podarował Teodorowi. – Masz, pobaw się, żebyś tylko nie zgubił. Syn podziękował i wrócił do swojego kąta, gdzie najgorzej dręczą go i ganią niewidzialne dłonie. Teraz będzie się bawił bez opamiętania, nie zwracając uwagi na śpiew, tańce, myśląc o wymiotującej matce. Teodor ma prawie siedem lat i już nieco wie o świecie, ale tego, że ziemia pełna jest ludzi niezbędnych, o tym jeszcze nie ma pojęcia, chociaż już nieraz słyszał jęk maltretowanej za ścianą matki, widział ją pochyloną nad miednicą, jak wydaje z siebie zwierzęce odgłosy, wydala płyny: …rozluźniam, zaciskam… nie lubię tej zabawy, jak w chowanego, bo gdy otwieram dłoń, niebieska siateczka znika gdzieś, przytłoczona milimetrową, podskórną tkanką, to dość proste, każdy tak potrafi, trzeba spróbować, rozluźniać, zaciskać, tak na przemian, można liczyć też żebra, ale to trzeba być szczupłym, to nie dla tłuściochów, otyli muszą znaleźć sobie inne zajęcie, sama byłam kiedyś gruba i z własnego doświadczenia wiem, że tłuszcz chamsko oblepia żebra, ba, nawet mięśnie, i nie chce się dobrowolnie wynieść, z nim trzeba ostro bo niezauważony łapie wszelkie niewinne szarlotki, ciasteczka, czekoladki i za nic nie zamierza wypuścić, trzeba rzygać.

Pojawił się akordeon, Weltmeister w bardzo dobrym stanie, Mąż trzyma go na ramionach i rozciąga szeroko, naciskając klawisze. Dźwięki wibrują rozrastając się łańcuchowo. Zawsze te same linearne melodie. Staszek poprosił Magdę do tańca. Widząc to Mąż ze zdwojoną siłą uderza w basy. Dywan pod stopami ulega deformacji, mimo iż nie brakuje wokół harmonii Bachowskiej. Pląsanie, taniec, kroki, czyli stąpanie jako początek wielkiego postępu. W świecie bowiem, który się zmienia, który jest nieustannie przez człowieka wytwarzany, nie może być  mowy o stałości i niezmienności. – Stefciu, a mógłbyś zagrać „Nad pięknym i modrym Dunajem”.

I już w tan, taniec, kroki drobne, piruety. Zjawił się Karol Majdura, podchmielony, więc gotowy do zabawy. Siada przy stole, częstuje się, nalewa sobie. Staszek z Magdą zakręceni, kręcą się po dywanie, Karol zapalił papierosa. Odezwać się trudno, bo harmonia, bo akordeon grzmi, piszczy, rezonuje pod palcami Stefana. Karol siedzi przy stole, niestrudzenie nalewa wódkę do kieliszków, chociaż dobrze wie, że u Serafińskich pije się z jednego. Nawet nie jest zły na siebie, że od miesięcy nie udaje mu się zaoszczędzić pieniędzy na coś bardziej wyrafinowanego niż zwykła czysta wódka. Nie ma wyrzutów sumienia, chociaż każdy dzień zaczynał się od zwykłej czystej i kończy niezmiennie jasnym piwem. Napoje te budzą w nim skojarzenia z szarością i deszczem. Teraz, gdy przytupuje w rytm, patrzy na tańczących, sam chciałby zatańczyć, ale nie ma z kim. Jest nadzieja, że Romek się pojawi, że Antonia przyjdzie – ona też ma nosa do takich imprez. Lubi się zabawić. Potańczyć, pośpiewać, napić się, choć z umiarem. Kiedyś założyła się, że wypije bezpośrednio z butelki całą wódkę stołową. I zrobiła to, za obiecany prezent. Gdy oprzytomniała, nie czuła smaku potraw, nie rozpoznawała kolorów i nie wiedziała, dokąd idzie. Potrafiła stanąć na samym środku przejścia dla pieszych, po to tylko, żeby przekonać się, czy naprawdę słyszy. Miała wrażenie, że jej ciało rozrywane jest na pięć niezależnych całości. Wzrok nie współgrał z węchem ani dotykiem, czasami uszy zdawały się być martwe, a dłonie nie mogły ocenić faktury materiału.

A gdzie się podział Teodorek? Gdzie się schował. On lubi ciocię Antoninę, bo ona jedna, gdy już przyjdzie, stara się z Teodorkiem porozmawiać, kanapkę mu zrobić, zgadywankę przedstawić. Teodor lubi patrzyć na uśmiechniętą ciocię, na jej rozbawienie, swobodę w podejściu do mężczyzn. Jak już Antonina siedzi przy stole, to Syn bez skrępowania podchodzi do niej, staje obok, spogląda na jej twarz, na długie rzęsy, niebieskie oczy, usta doskonale wyprofilowane. Gdzieś w głębi wiedział, że tak właśnie powinna wyglądać kobieca twarz. Powoli ucieka w wewnętrzny, zintegrowany świat i obija się o ściany po to tylko, żeby zauważyć kompletną logikę i sens, zarówno w świecie fizycznym jak i w królestwie urojeń. Czasem dochodziło do chwil, kiedy nie wiedział, w którym świecie tak naprawdę przebywa. Zatracał zdolność rozpoznawania przedmiotów. W nocy nie odróżniał snu od halucynacji spowodowanych bezsennością. Niczego nie wiedział na pewno. Niczego nie wiedział. Tylko akordy harmonii dźwięczały mu w uszach.

Akordeon Stefana na chwilę ucichł. Magda ze Staszkiem powrócili do stolika. Trzeba się napić. – Karol, zwariowałeś, przecież wiesz, że u nas pije się z jednego. – Kieliszki stoją, to je napełniłem. – Niech będzie, wznieśmy toast.

– Chyba nie jest aż tak późno? Posiedzimy jeszcze – to Staszek zagadał. Na co Magda powiedziała.

 – Wcale nie jest późno.

 

 

KAROL MAJDURA

Co za różnica, która jest godzina. Czas nie zna się na zegarku. Klepsydry, zegary, kalendarze… to wszystko wymyślili sobie ludzie… a czas ani myśli się temu podporządkować. Płynie tak szybko, jak mu się podoba. Jest wolny i jest wielki. Nie da się go zmierzyć.

STEFAN

Dlaczego Teodorek leży na podłodze?

MAGDA

Śpi. Ty też leżysz gdy śpisz.

STANISŁAW

Dobrze się czujesz, ty i twoja przyrodnia siostra, nierozłączka od kieliszka? Coś blado dziś wyglądacie. Ech… a może wznieśmy toast za twoją kolejną koncepcję spojrzenia na życie z innej perspektywy?

MAGDA

Kolejną? Może raczej kolejową? A… Słuchaj… a właściwie po co przyszedłeś?

STANISŁAW

Napić się z wami, dawno ze Stefanem się nie widziałem.

STEFAN

Rany, dlaczego w całym mieszkaniu zapaliłaś wszystkie żarówki, lampy? Szukałaś czegoś?

MAGDA

Zawsze czegoś szukam… A w świetle lepiej mi się myśli.

ANTONINA

Zagrasz mi coś, zanim wyjdę?

STEFAN

Tak.

Nikt nie przejmuje się Teodorem, muzyka rozbrzmiewa na nowo, wszyscy śpiewają „Osiemnaście mieć lat to nie grzech”. Tośka najlepiej trzyma tonację, jest także najgłośniejsza. Karol zajęty nalewaniem. Zastanawia się przy tym, czy przypadkiem miły ucisk w żołądku, kiedy podrywał napełniony kieliszek, nie przypomina mu dłoni ojca, rzuconej na ramię siedmioletniego dziecka. Stawał się pijany. Brunatny miód najpierw wypełniał mu usta, a potem zastygł w bursztyn. Zabawa zaczęła odżywać. Nikt nie zważał na śpiącego w kącie Teodorka. Później przeniesie się go na tapczan. Będzie spał z matką, bo matka lubi spać obok syna, gdy jest pijana. Lubi budzić go, domaga się towarzystwa, gdy targają nią wymioty i rzyga do miednicy stojącej obok łóżka. W końcu Staszek przewróci wazon z kwiatami, który rozpadnie się na setki małych, niesymetrycznych kawałków, Karol zaśnie oparty czołem o krawędź stołu. A Stefan grając kolejny kawałek zobaczy kątem oka Tośkę w białej koszuli, która siedząc przy stole będzie palić kolejnego papierosa. I chociaż rozciągnięta harmonia w setkach bodźców dociera do uszu Stefana, to przez chwilę poczuł się dziwnie i nieswojo, i delikatny dreszcz przemaszerował po jego kręgosłupie. Nagle pośród dźwięków zobaczył siebie, jak z kryształowym pucharem pod pachą, z ogromną bryłą kryształu, z załamanym światłem na krawędziach figury idzie przez rynek miasteczka, w którym mieszkają teściowie. Żona uciekła przed nim i zatrzymała się u rodziców. Śniegu przez noc nasypało, że brnie w nim po kolana. Na przystanku stoją mężczyźni, jakoś nad wyraz zaniedbani, nieogoleni, w brudnych ubraniach. Machają do niego, nawołują, że co on tutaj robi, skąd się wziął w tym miasteczku, oni strzegą tej miejscowości, więc chcą wiedzieć. Na szczęście podjechała karoca i Mąż szybko zajął miejsce, prosząc, by zawieziono go do Żony. Gdy wysiadł, ujrzał rozświetlone okna, stamtąd gwar dochodził, śpiewy i śmiechy. Wspiął się po schodach do mieszkania. Został przyjęty, usadzono go obok teściowej. Nie chciała na niego patrzyć, cały czas odwracała głowę, by ich spojrzenia się nie spotkały. Syn przebiegł szybko wzdłuż ściany, zauważył ojca i skinął głową. Żony tylko nie może dostrzec, nigdzie jej nie widać, nie siedzi przy stole, nie stoi w kącie. Mógłby zapytać teścia, ale on też odwraca głowę, nie chcąc mieć z zięciem nic do czynienia. Po chwili Syn rzucił mu się na szyję, ucałował ojca, przylgnął do niego, z prośbą, by szybko wrócili do domu. Nawet zdradził tajemnicę, gdzie matka się schowała. Wokół dym z papierosów gęstnieje, Mężowi nie wolno było zapalić. Wszyscy inni mogli bez ograniczeń, jednak on nie mógł włożyć papierosa do ust i się zaciągać. Jakiś rodzaj dyskryminacji go dotknął, i nie tylko w kwestii zakazu palenia, ale i odzywać się nie wolno mu było. Dlatego wstał i ruszył do drzwi, jakiś głos mu podpowiedział, że Żona za nimi jest ukryta. Chce zabrać ją i Syna, chce wracać, gdyż w tym dymie papierosowym trudno cokolwiek mądrego pomyśleć. Żona, gdy stanął przed nią na wyciągnięcie ręki, chciała go palcem dotknąć, lecz Mąż dygnął i zaczął się rozbierać,  zdejmować z siebie odświętne ubranie. Wyciągnął z walizki inne ciuchy, takie do noszenia na co dzień. W nich będzie czuł się swobodnie, będzie mógł coś powiedzieć, wyrazić jakieś swoje pragnienie. Żona patrzy, jak Mąż się przebiera, nie ma zamiaru powstrzymywać go. Jak chce wracać, to niech wraca. Ale bez niej, bez Syna. Ona zostanie u rodziców, tu jej dobrze. Mężowi cały czas wydawało się, że Żona będzie go powstrzymywać, by się nie przebierał, by został, uroczystość dopiero się zaczęła, najlepsze atrakcje dopiero przed nimi. Zresztą, spojrzał przez okno, śnieżyca się pogłębia, śniegu przybywa, gdzież będzie szedł na taką pogodę, zagubi się w atmosferze tego miasteczka, przecież z wielkim trudem tutaj dotarł. Wyciągnął rękę i, najdelikatniej jak umiał, gładzi blady policzek Żony. Przeprasza za dni, które już za nimi. Wszyscy owinięci w wilgoć, parującą z naniesionego śniegu, który załamał się swoją beznadziejną sytuacją tworząc na podłodze kałuże przygnębienia. Patrzył na Żonę, spokojnie analizując jej pozornie niewinną twarz, jej jak zawsze przestępne zachowanie, które jest jak krąg, odwieczny cykl zmian, wobec którego słowa „koniec” czy „początek” wydają się tak absurdalnie nie na miejscu, krąg, z którym każdy staje twarzą w twarz i który jest w każdym, sprawiając, że przeplata się w nas dobro ze złem, życie ze śmiercią, światło i mrok, pełnia i pustka, upewniając nas, że to, co jest prawdziwe dzisiaj, nie będzie już prawdziwe jutro; krąg skazujący nas na wieczne powroty, bezustanne klęski i odrodzenia.

Wracając do domu, jechali i jechali, a ludzie wchodzili i wychodzili. Nie było już jednolitości jasnych dygresji, zastąpiły je osoby. Osoby piękne mimo odstającego czasu, zapadniętych policzków i pomarszczonych rąk. Wszystkim oczy błyszczały znacząco, ktoś rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, ktoś pomógł staruszce walczącej z upartą torbą pełną zakupów. Ktoś się pocałował, ktoś przytulił. Proste słowa i bezinteresowne uniesienia. Szyba nie płakała zaciekami, siedzenia gięły się i prężyły, dbając o wygodę używających ich ludzi. Poręcze nabrały ciepła, lampy chwaliły światłem miękkie załamania materiałów i włosów. Teodor widział jakieś przedmioty, które były mu bliskie. Fotografia z przeszłości, przetarty na łapkach miś, różowa poduszka z odciskiem dziecięcego snu. Obudził się w pomieszczeniu, które coraz mocniej wchłaniało łunę panującą wokół. Nie mógł rozpoznać mamy, choć wiedział, że nią jest. Coś szarpnęło go od wewnątrz, kiedy chciał zapytać, czy może posłuchać gry na akordeonie. Chciałby pomóc w śpiewaniu. Mama przytuliła go, dając swój seksapil, by mógł przekształcić go w coś innego. Pomyślał, że jej ruchy są mu zupełnie obce. Naraz ojciec uniósł się w kalejdoskopie obrazów, przytupując do taktu. Chwytał oczyma wszystko, co go otaczało. Miał twarz czerwoną od alkoholu, jakby ten dał mu w mordę.

Okolicznościowe towarzystwo pobudzone zabawą robiło sobie inhalacje z oparów gorzały rozlanej na stole. Ich chaotyczne ruchy stają się nierealnie zsynchronizowane. Odzywają się do siebie bez sensu i składu, jednak słuchając nawzajem. Łączy ich  rozmowa i zapach potu. Ich odmienne charaktery i zachowania stopiły się w całość. Nie przeszkadzały pomyłki w proporcjach wypitego trunku, ani tnące przestrzeń brzdęki łyżek mieszających jakieś przeszłe lata. Kwartet ten trwa złączony w bycie, który jest nieskazitelnie rzewny.

Stół jak krążownik sunie po podłodze wokół ludzkich kształtów. Kobiety wyglądają jak małe dziewczynki. Ich pociągłe dłonie emanują potencją wydobywającą się spod miękkiej, delikatnej skóry pachnącej kremem. Mówią szybko i wyraźnie, nie wiadomo o czym, ale z taką gestykulacją i zaangażowaniem, że ich rozmowa karmi zmysły Karola i Staszka. Świece na stole stoją dumnie, nie zdając sobie sprawy ze swojego powolnego niknięcia, a ich ciepłe knoty odbijają się w oknie tak, jak i cały stół. Okno jest puste, a odbicie w nim fałszywe, zimne, nieautentyczne i budzące lęk.

Antosi zdaje się, że ktoś bez jej zgody przeniósł ją do innego świata. Twarze wokół zmieniły się, ale mimo to niczym nie różnią się od tych, które już tyle razy widziała. Jest wilgotno. Monotonne światło nie jest w stanie przeszkodzić zabawie, powoduje raczej, że pokój jak epileptyk jest pod władaniem drgawek. Otumanione głowy kiwają się pod wpływem bezwiednych, wyuczonych kroków w tańcu. Roztrząsanie w myślach za i przeciw, tu czy tam, ja czy ty? Zmysły krążą wokół oczu i dłoni, uśmiechów, purpury policzków, zapachów, smaków i dźwięków. Karol prowadzi swoją kobietę do tańca, trzymając ją swoimi muskularnymi ramionami. Ich ciała zbudowane są w poczuciu własnej potęgi. Ich kroki są sprężyste i zdecydowane, a szczere oblicza nie znają gniewu i złośliwości.

Tylko Staszek jakoś odstaje od reszty, patrzy na Magdę z tym szalenie irytującym poczuciem miłości, z tym przyjaznym uśmiechem, oczami pełnymi mrocznej, zgubnej charyzmy. Ceni przyjaciół, kocha i nie boi się nikogo. Przychylny jest życiu; motyle, bańki mydlane i ludzie tego rodzaju najwięcej wiedzą o szczęściu. Jak usiadł, tak siedzi. Nie w głowie mu tańce, kręcenie się wokół. Napić się, zapalić, to wszystko, czego mu potrzeba. I Magda, podkochuje się w niej od dawna, choć wie, jak bardzo zazdrosny potrafi być Mąż. Już niejeden się o zazdrości Stefka przekonał. Wystarczy, by Mąż zauważył, że ktoś zbyt długo przygląda się Magdzie, od razu rusza do boju i nie zważając na nic, bez ostrzeżenia potrafi walnąć pięścią w twarz. Chociaż, jeśli idzie o Staszka, to Stefan przymyka oko, Staszkowi jakby więcej wolno, jakby miał fory udzielone mu w ramach przyjaźni. Staszek wie, jak daleko może się posunąć, by nie sprowokować Męża do bitki. Staszek Zieliński to mężczyzna w średnim wieku; dobrze ubrany. Ma na sobie ciemnozieloną elegancką koszulę ze sztywnym, prostym kołnierzykiem, czarne spodnie zaprasowane w kantkę, na stopach lakierki. Patrząc przed siebie, zaciąga się mentolowym papierosem. Ktoś mógłby pomyśleć, że to człowiek już zupełnie zniszczony, uwiedziony przez samolubnego węża, zatracony w świecie swojej mrocznej władzy. Stworzony z krwi i kości cień, mroczna plama na białym obrusie nieznanej krainy. Człowiek próżny, zatruwający społeczeństwo, niczego dla niego nie czyniąc, pasożyt, który oplata niewinnych ludzi w sieć kłamstwa, wstrzykuje im jad fałszywej przyjaźni. Ktoś inny mógłby powiedzieć, ze ściąga ludzi na drogę samotności, bólu i cierpienia. Ilu ludzi zniszczyłeś swoimi kłamstwami? Ile metaforycznych grobów cierpienia zdobi szlaki twoich wędrówek?

Ciągle patrzy na Magdę uważnie, obserwując nawet najdrobniejsze i najdelikatniejsze ruchy, starając się odgadnąć, jakie uśpione pragnienia drzemią w niedalekiej przestrzeni między ręką a umysłem. W jego oczach po drwiącym wzroku pozostała już tylko dzika, krystalicznie czysta stanowczość. Jego wyraz twarzy, jego oczy krzyczały do niej.

Po raz pierwszy stopniowo zaczął maleć pod wzrokiem Magdy. Poczuł się jak wyrzutek rodzaju ludzkiego, odczuł zmianę, pierwszy raz coś naprawdę zaczęło zmieniać się w jego życiu. Czegoś zaczęło ubywać. Nie myślał o swojej  żonie, bileterce w kinie Rusałka. Kiedyś starał się ją bronić, dostrzec w niej jakieś aprobujące cechy, spróbować ją choć trochę zrozumieć, może nawet zmienić. Lecz wszelkie próby spełzły na niczym. Chciałby być z Magdą, a wie, że jest to niemożliwe. Zastanawia się, co ona o nim myśli? Może się śmieje? Może dobrze wie, jak bardzo ją kocha, i jest to dla niej rodzaj sadystycznego spełnienia, dzikiej mrocznej radości? Coś ubyło, coś ważnego. Znikło bezpowrotnie, nie zostawiając niczego w zamian. Rozejrzał się. Wokół niego panował zimny półmrok gubiący się wśród bladego blasku świec. Uświęcony ogień, oczyszczający chłód zostawiały mu tyle miejsca na odczuwanie braku. Stefan na harmonii zaiwania. Melodia wytrąca Stanisława z rozmyślań. Jak długo można tak siedzieć i topić się w alkoholu, w smutku, w radości, tak rotacyjnie?

Drzwi zaskrzypiały cicho i do wnętrza wszedł Sylwek: drab, rozrabiaka, mruk, odludek; przyrodni brat Magdy, rodzony brat Tośki. Powinni byli się go spodziewać. Zawsze zjawia się, jakby właśnie dla niego, tylko dla niego przeznaczona była wieczność. Poczęstował się kanapką: wziął z talerza kromkę z masłem, pomidorem i drobno pokrajaną cebulą. Zapach cebuli mieszał się z wonią petów w ogromnej kryształowej popielniczce. Można powiedzieć, że obecność Sylwka nie bardzo zaznaczyła się w towarzystwie. Mógł spokojne usiąść i zajadać się kanapkami. Dopiero po chwili Karol nalał do kieliszka, żeby ten wypił. Żeby rytuał się dopełnił, należało jeszcze zapalić odpowiedniego papierosa, najlepiej sporta, jest mocny, bo bez filtra. Do partyjki szachów nie było odpowiednich warunków. Sylwek często przychodzi do Stefana, by się ścigać w roszadach. Dzisiaj jest to niemożliwe. Za dużo muzyki, tańców, śpiewów. Dzisiaj inna zabawa, inny czas, chociaż późno się robi. Na Teodorka spojrzał, sięgnął do kieszeni po cukierki, by podarować siostrzeńcowi. Ale okazało się, że ma tylko kilka szarych kamieni, takich zwykłych, pospolitych kamyków. Dlatego szepnął Teodorowi do ucha, że gdzieś istnieją takie góry, na szczycie których kiedyś znajdzie obfitość brylantów i szmaragdów. Wieczór stawał się gorący i wilgotny. Przytłaczająca muzyka wdzierała się jako bezkształtna, niema substancja, do wszystkich zakamarków; wypełniała przestronne palce i głębokie, spragnione gardła. Po kilku kieliszkach było widać, że to wcale nie jakiś niefortunny traf losu rzucił Sylwka w sam środek rozbawionej ciżby. Nie wyglądał na zagubionego, raczej na kogoś oswojonego z takim entourage’em. Sprawiał wrażanie osoby, która dokładnie wie, gdzie i po co przyszła. Mimo seplenienia nie obawiał się swojego głosu i popisywał się wokalnie. Kazał Stefanowi zagrać „Przepijemy naszej babci domek cały” i zaczął śpiewać. Pozostali szybko się przyłączyli i zrobiło się jeszcze weselej. Wydawało się, że miech akordeonu zostanie uszkodzony, lecz zdaje się być niezniszczalny w rękach instrumentalisty. – Stefciu, graj, Stefciu, nie przestawaj.

Antoni pomyślał, że ma do spełnienia jakąś istotną misję, w jego postawie można było dostrzec przekonanie o słuszności wyrażonej przez Magdę prośby. Przyłożył ucho do miechu i dalejże ze swadą uderzać w klawisze. Basy same rwały się do rytmu. – Jeszcze po kropelce, jeszcze po kropelce, póki wódka jest w butelce.

– A gdzie Teodorek – ktoś się zainteresował. To ciocia Antonina zaczęła szukać siostrzeńca. – Pewnie gdzieś śpi w kącie, albo położył się do łóżka, ja bym nie dał rady usnąć w takim harmidrze – odbiło się czkawką Staszkowi. Nikt z obecnych nie czuje się śpiący, raczej jakby zostali wyrwani z głębokiego snu i w ogóle od dawna nie kładli się do łóżka. Cały pokój podmywały nieskończone fale bezkresnej muzyki i śpiewu. Cudne, śnieżnobiałe obłoki dymu, niczym leniwe parostatki, przesuwały się powolutku pod sufitem, popędzane od czasu do czasu przez powiew oddechów. Twarze jaśniały szczerymi uśmiechami. Ich taniec był uosobieniem najgłębszego spokoju duszy, jaki kiedykolwiek zaistniał. Poruszali się z uśmiechami na pięknych obliczach, jakby mieli zamiar swoimi gestami powiedzieć wszystko, co powinno zostać wypowiedziane. Delikatne ruchy kobiet współgrały z odważnym tańcem mężczyzn. I jeszcze ich pieśni… Głosy ich wszystkich były czyste, jak najczystsze krople wody. Brzmiały jak śpiew samych bogów, idealnie wkomponowując się w rytm ich tańca.

Karol Majdura gdzieś na uboczu tego wszystkiego. Myśli o chłopcu, bo o kobietach mniej, lubi być z nimi w towarzystwie, napić się, pogadać. Jednak najbardziej zależy mu na mężczyznach, co gorsze, nie może się do tego przyznać. Śmiało ukrywa swoją orientację seksualną. W takiej małej miejscowości, jak ta, trudno wziąć chłopca za rękę i poprowadzić do łóżka. Nikt Karolem się nie przejmuje, jego samotnością. Stefek na harmonii zaiwania, Karol wychyla kieliszek. Karol nieźle po dachach się porusza, dachówki uzupełnia, dachy układa, blachę felcuje, rynny sposobi. Wyszedł do korytarza, bo mu się zachciało. Ciemno tam, drabina na strych. Ale po co miałby na strych wychodzić. Hałas tam usłyszał, jakiś rumor, jakby coś spadło, ktoś przebiegł. Pisk i tupot. Nie zastanawiał się długo. Na górze siano wokół, jakieś graty, zbędne przedmioty. Przez okienko księżyc zagląda, a w jego świetle stoi Romek. Karol od dawna ma na niego ochotę. Skąd ten Romek się tutaj wziął, jak też udało mu się zwabić Karola. Stoi ze spuszczonymi spodniami oparty o komin, sztywne prącie czeka na usta, do gardła pragnie powędrować. Karol bez ociągania przyklęknął i ssie żołądź zapamiętale, do wytrysku, do ostatniej kropelki. Ulżyło obu, są zadowoleni, chociaż nie widzą tego po sobie. Żadnych słów, westchnień, odezwań się, tylko szorstkie dłonie w okolicach krtani, mdły zapach wewnątrz ciał. Opierając się plecami o komin z czerwonych cegieł, kątem oka zauważył w świetle księżyca gniazdo, a w nim ptasie jajko, jakby je jakaś kura tutaj złożyła. Gdy Romek podciągnął spodnie, zasunął rozporek, zapiął pasek, Karol podszedł do gniazda i zabrał z niego jajko. Weźmie je na dół, pokaże biesiadnikom zdobycz. Zszedł po drabinie i usiadł w miejscu, gdzie nikt nie spodziewałby się. Postanowił położyć jajko na stole, żeby wszyscy zobaczyli, jak chaos rozpada się na kawałki. Stefan odłożył na bok akordeon, podszedł do stołu i wziął jajko w dłoń. Potrząsnął nim, by przekonać się, że nie jest w środku puste. A kiedy upewnił się, że jajko może być użyteczne, zrobił widelcem z jednej i drugiej strony dziurki, przyłożył do ust i wyssał ze skorupki żółtko wraz z białkiem. – Teraz mogę grać dalej, jeśli chcecie, bo już chyba macie dosyć, ostatnio jakby nikt nie tańczy. – Ale śpiewamy. – Graj. – Graj.

Sekunda wcale nie równa się sekundzie. Niektóre trwają dłużej, inne krócej, a czas drwi z ludzi, którzy tak uporządkowani próbują zamknąć go w mechanizmach zegarów, by wiecznie huśtał się na wahadłach, by dyrygowały nim metalowe wskazówki, by mógł nadejść sen. Alkohol na dobre zrobił swoje. Głowy stają się ciężkie, z ust ślina cieknie, a wzrok jest bezużyteczny. Cichnie muzyka. Stefan odłożył akordeon i legł na łóżku. Niektóre czoła wspierają się o stół. W popielniczce dogasa papieros. To już tak będzie, do świtu, kiedy kur zapieje i trzeba będzie się zerwać na równe nogi, by pragnienie ugasić wodą ze studni. Dobrze było się bawić. Zgaszone spojrzenia, raniący widok kanapek, smutki pozbawione muzyki. Zawirowanie umysłu, puste ręce. Wszyscy wyglądają, jakby ktoś ograbił ich z szaleństwa zmysłów, spontaniczności przeżywania, bezrefleksyjnego doznawania piękna. Zasnęli, by odpocząć, by zapomnieć o nocy, o nieskończoności, którą mają pokonać. Pod wpływem zmęczenia i bezmiaru pustki rozlewa się po tkankach głuchy smutek. Ile tu tego wszystkiego. Puste butelki po wódce i piwie, nadgryzione ogórki, tłusty boczek plamiący obrus. Pod stopami niedopałki, pety, kiepy, dywan mokry od strzepywanego z kieliszków alkoholu.  Sporo tego popiołu, osobistych doznań, marzeń, rojeń, kompleksów, fobii. Każdy w tym nieporządku chce być kimś odrębnym, osobnym, własnym. Sterta niepozmywanych naczyń, miednica pełna brudnej wody. Gospodarz i gospodyni śpią. Mąż i Żona, goście drzemią przy stole. Teodor bóg wie gdzie się zaszył, gdzie spoczął, w którym kącie, którym łóżku. Może za szafą, tam gdzie jego miejsce od urodzenia. Za szafą przyszedł na świat, tam został odebrany przez akuszerkę. Rytuał, rytuał.

Muszą opuścić to miejsce, nie mogą tu zostać. Wojska zbliżają się od zachodniego brodu. Gdy ockną się z pijackiej drzemki, oddadzą cześć Bogu i odejdą w pokoju, zostawiając za sobą nieposprzątany stół. Sylwkowi śni się mały króliczek z delikatnym futerkiem i ślicznym ogonkiem, biegnący źrebaczek, strzygący wesoło uszami, śnią mu się szczenięta wilków, jagniątka, kotki, cielaczki, prosiaczki, małpki, skowronki. Karol widzi we śnie niedźwiadka, jak łasi się do nóg Antoniny, drzemiącej najbliżej niego. Staszek słyszy we śnie ptaki ćwierkające, pieśni zasłyszane wcześniej. Ich sny są jak szklana kula ze zręczną imitacją. Niby wiadomo, że to tylko szkło i plastik, jednak wystarczyło raz popatrzeć, choćby czubek spojrzenia zanurzyć. I już, nie wiedzą kiedy ani jak, mogą płynąć w gęstym miodzie tęczówek, po garniec złota, po sznur pereł. Wystarczy otworzyć usta i pozwolić tej lepkiej, słodkiej mazi wlewać się w siebie, a wszystko to, co u kresu, przestanie błyszczeć złotem. Odnaleziony orgazm, osiągnięta nirwana w powolnej lepkości oddechu, w ruchach skrępowanych. To nic, że wokół nieporządek, bałagan, puste flaszki i szklanki, niedojedzone kanapki. Teodor znalazł się pod stołem w kuchni, skulony, z szeroko otwartymi oczyma, z księżycem pod pachą.