Dom starców

Dzienniki opiekunki
(5)


 


Zazdroszczę Eribonowi, że jego matka umarła siedem tygodni po przenosinach do domu opieki. Przeżyła osiemdziesiąt siedem lat, pod koniec życia zakochała się raczej szczęśliwie i prawdziwie niedołężna, leżąca, zdana na pomoc innych była przez niespełna dwa miesiące (a i tak potrafiła dzwonić do synów i mówić). Moja mama ma siedemdziesiąt osiem lat, nie mówi, nie wie, czym jest telefon, nie chodzi, jest (przebywa? mieszka?) od trzech miesięcy w prywatnym domu opieki „Natalia” w Marianówce. Jeśli wierzyć  w teorie francuskich geriatrów opisane przez Eribona, dla osoby trafiającej do domu opieki krytyczne są pierwsze dwa miesiące. Nazywają to „syndromem zsuwania się” – wstrząs związany z wyrwaniem z dotychczasowego, „normalnego” życia jest zbyt silny i niemożliwy do zniesienia, choć podejrzewa się też coś na kształt świadomej rezygnacji z życia. 

Czy choroba mojej mamy zaraz po przenosinach (decyzją ojca, który nam, dzieciom, oszczędził „oddawania matki do domu starców”) to był ten wstrząs czy silny wirus, który rozłożył również tatę? Czy to moja wina/słabość, że nie pozwoliłam jej wtedy umrzeć i uparłam się, żeby wezwać lekarza i karetkę? Nie mogłam patrzeć, jak puchnie jej gardło, charczy i nie może oddychać. Tlen i kroplówka w szpitalu wróciły ją do życia. A przecież od dawna chcę, żeby umarła.

 

Do Eribona „Życia, starości i śmierci kobiety z ludu” (przekład Jacek Giszczak, wyd. Karakter 2024) zabieram się uzbrojona w stos kamieni do rzucania w autora, przygotowana przez Agnieszki Graff, Ingi Iwasiów, Marii Poprzęckiej facebookowe komentarze do recenzji Kingi Dunin w Krytyce Politycznej, komentarze pełne oburzenia na egoistę i kabotyna monetyzującego śmierć własnej matki. To, co mnie nieprzyjemnie uderzyło już na początku książki, to „dom starców”. Tak Eribon pisze o domu opieki dla staruszków, tfu, seniorów. Do tej pory używałam określenia: dom opieki, pensjonariusze, pacjenci.  Bo jak nazywać domem starców nowiutki jednopiętrowy budynek, pokoje z balkonem i łazienką, błyszczącą, wielką windę z lustrem na całą ścianę, młody ogród z wygodnymi dla wózka alejkami, zaprojektowany przez architekta krajobrazu, z rzędami lawendy i traw,  klimatyzowaną jadalnię, telewizor na pół ściany, kuchnię serwującą przygotowane na miejscu smaczne, lekkostrawne posiłki i desery, gabinety do rehabilitacji, taras z leżakami i widokiem na falujące zboże, brzezinę i las, przyjemne opiekunki w schludnych mundurkach? Nawet jeśli to miejsce jest zgromadzeniem niedołężnych i poskręcanych indywiduów na chodzikach i wózkach, niepoczytalnych od demencji i bredzących od alzheimera,  przysypiających i spuszczających głowy od leków, bólu i słabnięcia. Widok straszny i przygnębiający. Tak samo jak brzmienie słów: dom starców. „Dom starców” dotyka realnego. „Dom opieki” zatrzymuje się w wyobrażonym, spowija iluzją łagodności i bezbolesności.

Chcę, żeby umarła, powtarzam sobie i mówię do innych. Pragnienie śmierci matki. Czym ono jest? Od kiedy tego pragnę? Czy jest we mnie od zawsze, jak atomy wapnia, cząsteczki wody i bakterie wędrujące przez miliardy lat („zawsze” i „miliardy lat” są metaforą czasu niezdolnego do pojęcia), podróżujące przez mocz dinozaurów, łodygi roślin i zarodniki grzybów do naszych kości? Wapń w twoich kościach, jak każdy inny ciężki atom w twoim ciele, powstał w buchającym piecu ogromnej gwiazdy, 10, 100, a nawet 1000 razy cięższej niż nasze słońce. Atom wapnia, umoszczony wewnątrz twojego lewego obojczyka, pochodzi z jednej z pierwszych gwiazd Wszechświata, urodzonej jakieś 550 milionów lat po Wielkim Wybuchu – tak Lisa Grossman zaczyna opowieść o wapniu i ludzkich kościach w NewScientist. The collection/Mind-expanding ideal. The most incredible concepts in science. Vol 3/Issue 5, piśmie, które kupiłam siedem lat temu na lotnisku w Aberdeen, w drodze powrotnej z pogrzebu teścia. Jemu też zazdroszczę śmierci: do końca sprawny fizycznie i umysłowo, umarł we własnym domu na zawał serca mając osiemdziesiąt pięć lat. Jak się poszczęści mojemu ojcu, umrze podobnie (choć wolałabym, żeby pożył dłużej niż pięć lat, które zostały mu do osiemdziesiątki piątki, pod warunkiem utrzymania umiarkowanej sprawności).

O atomie wapnia opowiem mamie pojutrze. Wezmę NewScientista, pokażę jej (angielski, polski czy fiński, jej jest przecież wszystko jedno, i tak nie rozumie pisma) i trochę poopowiadam o tych dziwnych teoriach, z których ta o jednoczesności przeszłości, teraźniejszości i przyszłości jest jedną ze zwyczajniejszych. To upodobanie do fizyki mam po tobie, powiem jej, pamiętasz, jak czekałam na ciebie po lekcjach w magazynku (małe pomieszczenie na tyłach klasy chemiczno-fizycznej, z pomocami naukowymi) i mogłam się bawić pryzmatami, kulkami i prostymi urządzeniami do eksperymentów? Oczywiście, że nie pamięta. A może się mylę, może pamięta teraz wszystko, może w jej mózgu nie ma już granic między tym, co było, a tym, co jest i będzie? Często w odpowiedzi na rozmaite pytania, z których powtarza się: pamiętasz mnie, wiesz, kim jestem, uśmiecha się jakby rozbawiona.

Patrzę na jej zdjęcie, które zrobiłam dwa tygodnie temu. Zadowolona, uśmiechnięta, ładna mama, żywe oczy, nikt by nie powiedział, że ma zaawansowaną demencję. Taka mama zdarza się od czasu do czasu. W takich momentach muszę się upominać i otwierać notkę w telefonie sprzed miesiąca, w której napisałam: Chciałoby się (chciałabym?) wziąć ją w ramiona, ucałować, pogładzić po twarzy, ramionach, przytulić, zaśpiewać jakąś wesołą kołysankę, ścisnąć, mocno ścisnąć, mocniej, mocniej, zgnieść, aż będzie słychać chrupanie kości, zgnieść gardło, skończyć ból, upokorzenie, sranie w pieluchy, czekanie, aż wytrą, umyją i przebiorą.

Nie potrafię jej zabić. Nie tylko dlatego, że prawą rękę mam niesprawną (zmrożony bark), wysunięty dysk (podnosiłam ją dziewięć miesięcy temu i uszkodziłam sobie kręgosłup) grożący przy większym wysiłku nawrotem kalectwa i ogólnie nie należę do osób zbyt silnych. Choć być może udałoby mi się przycisnąć jej twarz poduszką i przytrzymać ją nogami? Nie zrobię tego ze strachu przed karą i w imię własnego życia, które nie tak dawno zaczęło mi się nawet podobać i wolałabym go nie spędzać za kratkami, pozbawiona możliwości pływania w morzu (a nawet basenie), pikników na Makowskiej, zebrań redakcyjnych i, last but not least, życia z G. i kotami. A może dziecko we mnie chce żywej mamy po wsze czasy? Chce do niej przyjeżdżać, czekać na uśmiech i żywe oczy, obejmować i czuć jej zapach, wciąż daleki od starczego smrodku? W końcu przytulać zaczęłam się do niej niedawno, dwa, trzy lata temu. Wcześniej nie umiałam.

 

Zamiast zgruchotać mamie krtań, uciekam w myślenie o cząsteczce wody, która teraz krąży po moim ciele (a zaczęła swą podróż jakieś cztery miliardy lat temu, kiedy Ziemia była piekielną, suchą i wulkaniczną pustynią, nieustannie bombardowaną kometami i asteroidami), o atomach wapnia w mojej kości ramieniowej, równie wiekowych jak kosmos; w myślenie, że z perspektywy atomów jestem stara jak wszechświat. Czy to znaczy, że pragnienie śmierci matki jest równie stare? Z perspektywy mechaniki kwantowej każda decyzja, jaką podejmuję w tym świecie, tworzy nowe uniwersa: po jednym dla każdego wyboru, stwarzając nieskończoną liczbę równoległych światów. W ilu zabijam matkę? W ilu już nie żyje? W ilu zabijam siebie?

Pragnienie własnej śmierci towarzyszyło mi od dziecka. Najpierw chciałam zachorować i umrzeć, modliłam się o to do Boga, w którego jako małoletnia wierzyłam. Nie wysłuchał moich próśb, więc jako nastolatka fantazjowałam o podcięciu sobie żył, kolekcjonowałam żyletki, bowiem popularne na wsi wieszanie się było typowe dla mężczyzn, a poza tym nie miałam pojęcia, jak zrobić pętlę (do tej pory nie mam). Czy jako dziecko modliłam się też o śmierć matki?

 

Szukam w pamięci i przypominam sobie, że jak miałam jakieś sześć, siedem lat, śmierci życzyłam ojcu. Bałam się go i nienawidziłam, kiedy mnie za coś ukarał, krzykiem i pasem, bo jedno i drugie bywało w robocie, nie za często, ale wystarczająco często, żeby żyć w strachu. No i niedługo potem, a może i następnej nocy, przyśniło mi się, że umarł i jestem na jego pogrzebie. Przestraszyłam się tego snu i od tego czasu przestałam chcieć, by umarł. To jedno z wyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa, umiejscowione przed furtką na oborę (oborą nazywa się u nas odgrodzone od ogrodu podwórze gospodarcze, gdzie w tamtym czasie były świnie i kury, szopa na drzewo oraz pniak do dziabania drewna i zabijania kur); tam życzyłam mu śmierci z zaciśniętymi ustami, w myślach, a może i mamrocząc pod nosem. Jako obraz wspomnienie jest niewyraźne i zamazane; podobnie jest z językiem, nie pamiętam słów wtedy pomyślanych/wypowiedzianych. Wyraźny jest sam akt życzenia śmierci. Moje pierwsze (pierwsze pamiętane czy pierwsze w ogóle?) wejście w obszar tabu: „dziecko złorzeczy ojcu / człowiek złorzeczy Bogu”; bunt przeciwko boskiemu prawu hierarchii, władzy i podporządkowania; bunt bezsilnych przeciwko wszechwładnym, młodego przeciwko staremu.

Trzy dni temu, a dokładnie w czwartek 16 maja 2024 roku kolega opowiedział mi, że miał sześć lat, kiedy jego ojciec zginął w wypadku. Pamięta, jak się ucieszył, że tata umarł i już nie będzie w domu awantur. Czy to przypadek, że obydwoje piszemy poezję i prozę? Pewnie tak. Trzeba się wystrzegać pokusy łączenia przypadkowych elementów w narracyjną spójność, przeciwstawiać własnemu mózgowi przez tysiące lat ćwiczonemu do narzucania wyobrażeniowej siatki na rzeczywistość, szukania sensu i powiązań tam, gdzie nie ma nic oprócz pojedynczych zdarzeń i chaosu. Pamiętać, że korelacja to nie związek przyczynowo-skutkowy.

 

W każdym razie od tamtego snu o pogrzebie ojca, śmierci życzyłam tylko sobie. Nawet jak byłam wściekła na matkę, wściekłością rozżalonego dziecka, nie poszłam dalej niż rzucenie przekleństwa: głupia kurwa. To jeden z obrazów, które trzymają się w mojej głowie, otoczone zakłopotaniem i wstydem, kiedy tak ją przeklęłam raz jeden, nieopodal kapliczki w Pomie (tak się kiedyś mówiło na obszar koło PGR-u w Kolonii Stróży). Mogłam mieć  jedenaście, dwanaście, a może nawet dziewięć lat. Wracałam ze szkoły w Stróży, jak zwykle, na piechotę, to około dwa kilometry, i zobaczyłam mamę na przystanku w stronę Kraśnika. Nadjechał autobus. Bardzo chciałam z nią pojechać do miasta i zaczęłam biec w kierunku przystanku, krzycząc, żeby na mnie poczekali. Mama albo mnie nie zauważyła, albo miała inne powody, dość że autobus odjechał mi sprzed nosa. I wtedy wściekła na nią, że nie zatrzymała kierowcy, wyrzuciłam z siebie: głupia kurwa! Lub coś równie strasznego w ustach grzecznej córeczki, która starała się jak mogła zasłużyć na uznanie matki.

Znów mnie zostawiła samą. Teraz myślę, że tamto (a może: to) moje rozsierdzenie, ten bluzg wyskakujący z dziecięcego gardła był kumulacją wszystkich odrzuceń i pozostawień, których była mistrzynią (wobec mnie, córki, bo z synkami było inaczej, chyba). Zapamiętany, bo nagły i gwałtowny, niespodziewany; pierwsze w życiu wymówienie słowa: kurwa.

 

O jej śmierci do niedawna nawet nie mogłam pomyśleć, a co dopiero życzyć. Z Annie Ernaux „Bliskich” o matce, rozdział pt. „Pewna kobieta”  czytany ponad rok temu, pamiętam pragnienie pisarki, by matka żyła, nawet zżerana w domu starców przez alzheimera. Nie rozumiem tego przywiązania do życia, choć trochę rozumiem przywiązanie do życia matki. 

 

Rozum mi mówi, że moja mama chce umrzeć. Lepiej chyba mysleć: chciałaby, gdyby wiedziała, co się z nią dzieje, o przekładaniu z łóżka na wózek, pampersach, przewijaniu, przekręcaniu na łóżku, ubieraniu i rozbieraniu, niegojących się ranach, odleżynach piętowych i tych na plecach. Gdybym była na jej miejscu, chciałabym to skończyć jak najszybciej. To może być złudzenie, jedno z wielu złudzeń, którymi żywi się dziecko w zetknięciu z rodzicami.

 

Co ja o niej wiem? Kiedyś mnie nie interesowała. Ani jej dzieciństwo, ani młodość, ani marzenia i plany. Nie pytałam o jej życie. Interesowało mnie życie bez matki i poza matką. Typowe. Podobno córka zaczyna się interesować własną matką po pięćdziesiątce. Wtedy najczęściej jest za późno na pytanie matki o to i owo. U mnie na pewno jest już po ptokach. Przepaść nie do zasypania, nie do przeskoczenia. Jak w Trzeciej, mojej ulubionej symfonii Brucknera. Wiem, że najdoskonalsze są Dziewiąta, Ósma i Siódma, gdzie tam Trzeciej do nich, nie potrzebuję pouczeń, których nie szczędzą mi wyrafinowani znawcy muzyki, kiedy przyznaję, że moją ukochaną jest tzw. wagnerowska. Do piątku 17 maja 2024 roku wzruszałam ramionami i mówiłam, że lubię Trzecią za jej niedoskonałość, chropowatość i miejscami nieporadność.

W tamten piątek, w filharmonii, słuchając Trzeciej pod batutą Thomasa Dausgaarda (mój pierwszy Bruckner w filharmonii, do tej pory tylko na youtubie i płytach): muzyki szybkiej, dynamicznej, porwanej nagłymi uderzeniami ciszy (nie między częściami/rozdziałami, ale w środku, między jednym akapitem a drugim, tzw. pauzy generalne), poszarpanej, poszatkowanej, a przecież całości (lub sprawiającej wrażenie całości), bombardującej ciało dźwiękami jak na koncercie punkowym z dawnych lat, więc w tamten piątek zrozumiałam, że Trzecia nie maskuje pęknięć i przepaści w naszym życiu, między młodością i starością, dorosłością i dzieciństwem, życiem i śmiercią, matką i mną, ojcem i mną, mną i innymi, człowiekiem i człowiekiem, atomem i atomem. Czy to Dausgaard uwyraźnił te pęknięcia czy Trzecia na żywo? Chciałabym żyć, żeby to sprawdzić i posłuchać innych wykonań w filharmonii. Trzecia wydaje mi się najbliższa rzeczywistości, nie ukrywa szczelin istnienia, szpar, pęknięć, króliczych dziur, w które wpadamy co i rusz. Te doskonałe, Dziewiąta i Ósma są dla mnie zbyt gładkie, wypolerowane, zbyt bliskie wyobrażeniowej jedności i całości (od której nie ma ucieczki, ale uciekać trzeba).

 

Ja uciekam w fantazje o psychoanalizie, wszechświecie, atomach węgla i cząsteczkach wody, światach równoległych. Eribon ucieka w teorie socjologiczne i filozofię, pozy obiektywnego obserwatora systemu opieki nad staruszkami, w lament nad marną starością tych, którzy nie mają kasy, choć przyznaje, że nawet ci kasiaści niekoniecznie mają lepiej w luksusowych domach starców. Moja matka wydaje się uciekać w jedzenie. Ma apetyt.

 

Dlatego na Dzień Matki umyśliłam sobie upiec jej taki sam tort jak rok temu, śmietankowy z truskawkami. Wszystko poszło nie tak. Śmietana się nie ubiła, więc musiałam dodać galaretki i puszysty krem (tak powinno być) skończył jako zbita masa; biszkopt wyszedł niesmaczny, z chemicznym posmakiem (niepotrzebnie dodałam proszku do pieczenia); ponczu do nasączenia było za mało i w ogóle był bez smaku, choć wiele sobie obiecywałam po świeżo wyciśniętym soku z pomarańczy. Jedynie truskawki były bez zarzutu. Tort zawieźliśmy z tatą i bratem Tośkiem, podzieliłam między pensjonariuszy, mama jadła ze smakiem. Jeśli mama dożyje kolejnego Dnia Matki, wymyślę coś innego, żadnych śmietanowych tortów. Wzięliśmy ją na spacer, stopy miała w słońcu, resztę w cieniu, wydawała się zmęczona nami lub zła, że oddaliśmy ją do domu starców, choć nam tyle poświęciła. Mówi przeze mnie poczucie winy, którego przecież nie mam, ja, dobra córka, rzucająca wszystko i pędząca do mamy co dwa tygodnie, przesiadująca z nią w domu opieki, wyrywająca włosy z brody, smarująca kremami, masująca stopy, karmiąca na obiedzie, podsuwająca grapefruity, galaretki i czekoladki, zawracająca głowę opiekunkom o to lub tamto. Mama ma mokro, proszę ją przebrać, ja nie mogę pomóc, wysunięty dysk, zmrożony bark, może i ja się do was niedługo przeniosę, hahaha. Tej niedzieli wyjechaliśmy przed obiadem, bo tata chciał jeszcze odwiedzić bratową Ankę w Wilkołazie (brat Grzesiek pracuje teraz w Norwegii), a Tosiek  grób swojego syna, a mojego bratanka Jasia w Kraśniku.

U Anki wypiliśmy kawę na tarasie, obejrzeliśmy ogród, pogadaliśmy z bratanicami, a w międzyczasie w samochodzie wybuchł sok marchwiowy, półlitrowy, całe wnętrze w lepkim soku i plamach. Na nic się zdały ścierki, woda i pianka do tapicerki. Ojciec wziął winę na siebie, choć mogło mu przyjść do głowy, że to ja kazałam wziąć sok z mamy pokoju, nie pity i pewnie zepsuty. Skończyło się na pocieszaniu, że mogło być gorzej, sok mógł wybuchnąć w trakcie jazdy, nakrętka walnąć kogoś w głowę, zranić. Tym kimś najpewniej byłabym ja, siedząca z tyłu, tam gdzie ojciec położył reklamówkę z sokiem.

Tosiek umówił profesjonalne czyszczenie auta na jutro, po czym opuściliśmy Wilkołaz i pojechaliśmy do Kraśnika na grób ustawiony w nowej części cmentarza. Części „wypasionej” – przychodzi mi do głowy to słowo, kiedy myślę o marmurowych, wielkich pomnikach (tak się u nas mówi o nagrobkach), błyszczących nowością i pieniędzmi, ustrojonych szklanymi zniczami i bukietami sztucznych kwiatów w dobrym gatunku, złotymi literami, krzyżami, zdjęciami małymi i wysokimi na pół metra. Marmury są czarne, brązowe, piaskowe i białe, choć z białych jest tam chyba tylko pomnik Jasia z pokaźnym zdjęciem, tym samym, które daliśmy na okładkę książki z jego wierszami i malunkami. Nie znoszę tego grobu. Nie chcę go oglądać.

Kiedy już Tosiek podlał kwiaty (nawet nie zauważyłam jakie, tak nie chciałam patrzeć), a my z tatą obeszliśmy alejki przyglądając się grobom znajomych oraz zmarłych młodo (okazało się, że dzielimy hobby sprawdzania wieku nieboszczyków, hobby, wydaje się, powszechne) wsiedliśmy do auta o zapachu soku marchwiowego nieco sfermentowanego, a tata zaproponował nam lody, jak za dawnych lat. Oczywiście za nie zapłacił, zdziwiwszy się, że bierzemy tylko po jednej gałce. Zjedliśmy lody na betonowym kraśnickim rynku i wrócili do domu. Było popołudnie.

Siedziałam w ogrodzie i zabierałam się do czytania „Życia, starości i śmierci kobiety z ludu”. Czy ten niepokój, który nie pozwalał mi otworzyć książkę to efekt odgrzewanych kopytek na obiad i ciężkiego brzucha, czy decyzji, że jutro do niej nie pojadę? Jestem umówiona rano z mamy koleżanką z liceum, Lucyną. Od dawna się do niej wybierałam porozmawiać o dawnej mamie, no i wreszcie zadzwoniłam i się spotykam. Ten niepokój jest może stąd, że to tak naprawdę nieważne, jaka była kiedyś. Przecież wiem. Mam ją młodą w sobie. Tak jak mam w sobie młodą siebie, dziewczynę, z którą teraz nic mnie nie łączy („nic” rozumiane psychoanalitycznie rzecz jasna).

Wizyta u koleżanki mamy okazała się kolejną po torcie oraz wybuchu soku porażką, o ile tak można określić przemiłe spotkanie. Lucyna ma przerzuty do mózgu i niewiele pamięta. Nic nowego o mamie się nie dowiedziałam. Ale poczułam ulgę, że zrobiłam coś, do czego od dawna się zabierałam, spełniłam obowiązek córki chcącej się dowiedzieć o dawnej matce, matce prehistorycznej z punktu widzenia mojej osobistej historii. Wiem o mamie to, co wiem, czyli to, co mam wiedzieć. Ważniejsze jest to, co jest niż to, co było. Stanąć przy ścianie zwanej rzeczywistością i walić głową w mur: jest niedołężną staruszką w domu starców; staruszką, która czeka na śmierć i której nie potrafię pomóc na tej ostatniej prostej. Można też to przejść i nie rozbijać sobie głowy o mur. Zamiast tego posiedzieć z nią, potrzymać za rękę i dokończyć Eribona.

 

Czego ci ludzie od niego chcą, czytam i się dziwię. Przypomina mi się scena z „Życia Briana”, kiedy tłum z radością kamienuje skazanego. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem, chce się zakrzyknąć w obliczu urągania pisarzowi za to, kim jest, i za uczciwe (uczciwe, choć nie „zdecydowanie uczciwe”) pokazanie relacji starzejącego się syna ze starą matką.

To nie moja wina, że mama umierała nieszczęśliwa, w stresie. To wina systemu, który nie finansuje w dostatecznym stopniu domów opieki, nie dofinansowuje opieki domowej. Mogłaby przecież spokojnie zostać u siebie, gdzie na pewno czułaby się najlepiej, o ile codziennie przychodziłby do niej ktoś, kto by z nią posiedział, umył ją, porozmawiał – mówi Eribon w rozmowie z Katarzyną Surmiak-Domańską dla Magazynu Książki. Sprytnie się wywinął z poczucia winy. Choć może o trwającym w czasie procesie wywijania się nie pisze. System zawsze jest winny, to jasne. Ale przecież każdy z nas jest tegoż systemu żywicielem; jak to się mówi: trybikiem w maszynie kapitalizmu, religii, patriarchatu, żeby wymienić najbardziej opresyjne tryby dyscyplinowania. Eribon też. Ale o tym nie pisze. Z drugiej strony, występuje jako rzecznik staruszków i starości, co wydaje mi się krokiem w dobrą stronę, nawet jeśli skupia się na polityce senioralnej i opiece instytucjonalnej, unikając tematyzowania napięcia między systemem a jednostkową odpowiedzialnością. Dobrze pokazuje bezradność i bezbronność starości, potworność znikającego, kurczącego się ludzkiego życia. Owszem, ukrywa się za rolą socjologa, ale czy to aż taki grzech? Wolę pisanie Ernaux, ale jej opowieść o matce jest nie tylko znacznie lepiej napisana, ale też znacznie bliższa konwencjonalnej mądrości: dziecko musi się poświęcać dla rodzica, a jeśli oddaje matkę do domu starców, to tylko wtedy, kiedy pada na pysk, rujnuje sobie życie zawodowe, osobiste oraz zdrowie, co poniekąd jest też moim udziałem. Może dlatego Eribon budzi taką wściekłość jawnie mówiąc o rodzinie, że to miejsce opresji, że dla niego liczą się więzy przyjaźni i związki zadzierzgnięte w dorosłości. Trudno się z tym nie zgodzić, choć to jednak uproszczenie. Eribon też zdaje się to rozumieć, bo przecież wraca do matki, zajmuje się nią do końca, rozmawia i spotyka się z braćmi, z którymi normalnie nie utrzymuje kontaktów.

Że nie pojechał na pogrzeb matki? I co z tego? Przecież jest ateistą, zdanie braci go nie obchodzi (zresztą jednego z braci też na pogrzebie nie było), a prochom matki jest już wszystko jedno. Przyznaje przecież, że na pogrzeby nie chodzi, a jedyny pochówek, od jakiego nie mógł się wymigać to ten Pierre’a Bourdieu, na którym został zobowiązany do wygłoszenia mowy. Kinga Dunin zarzuca mu zbyt rzadkie odwiedziny u mamy. Miał raptem półtorej godziny pociągiem i co, nie mógł do niej wyskoczyć raz na dwa tygodnie zamiast co dwa miesiące? Ludzie, pomiłujcie! Ja, córka w chorobie matki wzorcowa, doskonale rozumiem powody: praca, wirus, wykupione dwutygodniowe wakacje, konferencja, spotkanie promocyjne. Powody uzasadnione i oczywiste, zwłaszcza kiedy ma się trzech braci, synów matki na równi ze sobą. Wbrew krytyczkom wymawiającym autorowi „Życia, starości i śmierci kobiety z ludu” za mało troski, ja wyczytuję całkiem bliski kontakt z matką: odwiedziny co dwa miesiące, rozmowy telefoniczne, fakt, że o swoim zakochaniu w żonatym mężczyźnie matka mówi najpierw Didierowi, a dopiero potem innym synom. To, czego brakuje mi u Eribona, to przyznanie się do tego, co nieuchronne w zetknięciu ze starością: strachu przed lustrem, którym jest niedołężna matka. Jest jasne, że pisarz o tym lustrze wie, bo analizuje niechęć matki do rozmawiania ze „staruchami”, niechęć wynikającą z przeglądania się w innych starowinkach czekających na przebranie pieluchy, prysznic i śmierć.

Byłem oszołomiony. Wszystko stało się tak szybko – pisze o śmierci matki. Nie dostrzegałem, a może nie chciałem dostrzec, co się właściwie dzieje. Czy raczej nie chciałem przyjąć do wiadomości prawdziwego znaczenia tego, co dostrzegałem, rozmawiając z matką przez telefon, gdy znów – i to coraz częściej – zaczynała wygłaszać niedorzeczne zdania, lub podczas rozmów z lekarką czy pielęgniarkami, które informowały mnie o rozwoju wypadków: pogrążała się coraz bardziej i sytuacja mogła się tylko pogarszać.

Oczywiście, że się nie chce dostrzec, przyjąć do wiadomości, wziąć na klatę. Kto tego nie robi / nie robił wobec rodziców, niech pierwszy rzuci kamieniem. Kto obrzuca nimi Eribona, syna, który opiekował się matką, jak mógł; który nie bierze co prawda kredytu na marmurowy nagrobek, ale unieśmiertelnia sierotę, sprzątaczkę, robotnicę i żonę brutala w książce-manifeście na rzecz starości, który stara się zrozumieć matkę tak od niego odległą mentalnie i nie stroi się w piórka oddanego syna. Który przyznaje: Moja matka była starą rasistką i musiałem zaakceptować ją taką, jaka była? Na pierwszy rzut oka pierwsze do kamieniowania Eribona skore są kobiety-matki. Czy zajmowały się swoimi rodzicami we wzorcowy sposób? Możliwe, chwała im za to. A może przemawia przez nie lęk, że ich pociechy pójdą drogą Francuza? Z jakiego miejsca przemawiasz, dyspozytoriuszko kamieni? Pochylam głowę (proszę się nie doszukiwać ironii) przed Agatą Araszkiewicz, która na swoim profilu na fb otwarcie pisze: Czasami zastanawiam się czy chciałabym mieć takiego syna jak Didier Eribon i jednak jest coś tak okrutnego w jego opowieści, że naprawdę napawa mnie to raczej przerażeniem […] (wpis z 30 maja 2024).

Będąc kobietą bezdzietną przy rzucaniu kamieniami w Eribona chętnie bym dała się ponieść zawiści o dobre życie francuskiej śmietanki intelektualno-artystycznej, o pozycję (och, jakże byłoby słodko być nagradzaną, cytowaną, tłumaczoną i opłacaną autorką jak Eribon!), o lekkość bycia synem, bo bycie córką ma inny ciężar (widzę to po moich braciach, chętnych do pomocy i opieki nad matką nie ponad ich siły, podczas gdy mnie nienadwyrężanie się przychodzi z trudem). Tymczasem kamienie przydadzą się do czego innego, książka mi się podoba, nie widzę w niej fałszu powszechnego w ojczystych epitafiach o matkach i umieraniu, tej czułostkowości i uległości, od których zbiera mi się na wymioty; mam ochotę wracać do niektórych fragmentów, jak np. ten przeczący facebookowym opiniom o ignorowaniu przez syna-geja pracy opiekuńczej kobiet:

Prawda jest prosta: w tych placówkach zawsze jest niedobór personelu, a pielęgniarki muszą biegać z pokoju do pokoju, zajmując się mieszkańcami, za których odpowiadają, bo na ogół mogą poświęcić każdemu tylko kilka minut […] I kończą dzień pracy wycieńczone, wyzute z sił, czując coraz silniejszy ból pleców, ramion, kolan, bo muszą podopiecznym pomagać wstawać, kiedy to jest możliwe, przemieszczać się, kłaść do łóżek. Rotacja kadr w tym zawodzie jest znaczna: pracownicy nie wytrzymują zbyt długo tempa i trudów wykonywanej pracy. Tu również mamy do czynienia ze złym traktowaniem. Można mówić w tym przypadku o systemie głęboko niemoralnym. Należy wciąż powtarzać to słowo: „Niemoralność”.

U mamy jest na razie dwanaścioro pensjonariuszy i dwie opiekunki, na zmiany oczywiście. A i tak pracy mają co niemiara. Siedzę z mamą godzinami, więc widzę, jak się uwijają. Za godzinę dostają tyle, co w innych domach opieki w okolicy: 21 zł netto, pracują na zlecenie. Za wyczyszczenie samochodu z soku marchwiowego, które zajęło trzy do pięciu godzin pracy, tata zapłacił 300 zł. To podobno i tak tanio, bo standardowa cena za czyszczenie samochodowej tapicerki jest o dwieście złotych większa.

 

 

Ps. Dziękuję Kindze Dunin za zachęcenie mnie do czytania Eribona, o którym wiele wcześniej słyszałam, ale nie miałam chęci czytać. Aż do jej recenzji z „Życia, starości i śmierci kobiety z ludu”.