piotr aleksander kowalczyk


Dzwony o północy


 

 

Małgorzacie Szutowicz            

 

 

Miłość jest aniołem przebranym za żądzę.
Patti Smith

 

 

Umarli  mają być może prawo do optymizmu, ale w częstym powtarzaniu przez Izaaka zdania „Przyszłość pokaże” było jednak coś nieprzyzwoitego. Nie, oczywiście nie powiedziałem tego na głos. Nie byłem, do cholery, kolejnym człowiekiem, który chciałby mu dyktować, jak ma się zachowywać we własnym kraju. Wiktoria twierdziła, że czyni to ze mnie hipokrytę. Osobiście uważam ocenianie tamtej postawy w ten sposób za jakieś kompletne pomieszanie pojęć. Jeżeli chcecie mnie zrozumieć, musicie zdać sobie sprawę z prostego faktu: to był facet, przy którym zamykało się twarz i słuchało. Zabawna sytuacja w sumie. Jednej z rzeczy, jakich się ode mnie wymagało, jednego z tych warunków, który oszczędziłby mi cierpienia, gdybym był trochę szczęśliwszy i głupszy, nie mógł ode mnie wyegzekwować nikt z dorosłych, komu wydawało się, że ma nade mną władzę. Tego dokonał dopiero ktoś, kto robił wrażenie, że wszystkie ambicje i problemy leżą poza jego zainteresowaniami.

Jeden z profesorów na zajęciach z literatury współczesnej kazał nam zamiast słowa wstępnego przeczytać taki dłuższy wiersz, nazywający się Szkic pamiętnika. (Poeta, który go napisał, tak długo powtarzał po śmierci Stalina z głupkowatym uśmieszkiem, że popierał komunizm z powodu choroby umysłowej, aż osiągnął sukces i zwariował naprawdę.) Początek do tej pory chodzi mi po głowie. „Lubiłem miasto rodzinne, jak wy, jak lubi je każdy…” Otóż przepraszam bardzo, ja nie jestem specjalistą od miasta rodzinnego, zwłaszcza od jego topografii i zakamarków. Było ono kiedyś dla mnie oczywiste niczym dla dziecka słuchającego muzyki i cieszącego się melodią, zanim nauczy się choćby słyszeć osobno partie perkusji czy basu. Myślę zresztą, że w tym porównaniu tkwi trochę więcej sensu niż na pozór. Są ludzie, którzy zapętlają piosenki trzydzieści razy pod rząd, choćby po to, by przewinąć do refrenu. Mnie już najdalej po czwartym robi się niedobrze. Gdy zapytasz więc, o moja droga nadzorczyni, taksująca mnie z naprzeciwka tym swoim surowym, ale troskliwym jednocześnie wzrokiem, z jakim obrazem kojarzą strony rodzinne po tym jak prawie półtorej dekady spędziłem tutaj, w stolicy, odpowiem, że z widokiem dworca. Tej szarej, półokrągłej niczym guz na czole masy, której ktoś wybił nazwę wprost jak z internetowego memu: „ŚMIECHOWO”. Z drugiej zaś strony metalowej tablicy, przytwierdzonej do ściany ciężkimi śrubami, gwarantującej, że projekt budynku jest owocem pracy  polskiej inteligencji, bowiem nad zamysłem tego antycznego teleportu czuwał inżynier zastrzelony potem w Katyniu. Dopiero kiedy wyjechałem na dobre (z nieplanowanym rozmachem zresztą, bo w towarzystwie całego rocznika licealnego. Kto miał ambicje choćby tak małe, że wystarczały na zdobycie średniego wykształcenia, rozbiegał się szybko po Polsce i świecie), miasto zaczęło się zachowywać, jakbym był przedstawicielem ostatniego przeklętego pokolenia. Intencja była odwrotna: nagłym rozwojem chciano zatrzymać tych, którzy przyszli po nas, często nasze młodsze rodzeństwo, aby uratować ponury kawałek ziemi przed grożącym mu coraz bardziej realnie wyludnieniem. Podziałaliśmy jak trucizna wypuszczona z żył. Od „moich” czasów zaroiło się w każdym razie  na płytach chodników i ścianach trochę pięknych, marmurowych tablic, na czarno i biało odnoszących się do pewnego faktu statystycznego. W roku pańskim 1939 sześćdziesiąt procent mieszkańców Śmiechowa stanowili Żydzi. Ilu ich było sześć lat później, kiedy czerwonoarmiści szarpnęli się na akcję wyzwolenia dzień po Warszawie? Nikt mi tego nie umiał powiedzieć. Ze trzystu, może mniej. Towarzystwo Cmentarne z siedzibą w Izraelu rozwiązało się na początku obecnego wieku, kiedy liczba pradziadków i prababek, którzy mieli jeszcze okazję wydeptywać osobiście piach polny i kamienie na uliczne, może nawet kłaniać się osobiście ostatniemu cadykowi, zmniejszyła się z pięciu do dwóch. Wojna w tych okolicach  przedłużyła się jeszcze o dwa lata za sprawą oddziału podziemia tytułującego się nieprzerwanymi spadkobiercami Armii Krajowej. Latem czterdziestego piątego roku pan Chaim Szpigelglas, przed wojną kupiec żelazny, po wojnie wdowiec, ojciec piątki nieżyjących dzieci, a z przekonania konfident Urzędu Bezpieczeństwa, dostał pisemne ostrzeżenie, aby zaprzestał działalności wrogiej wobec Polaków. Co musi czuć ktoś nazwiskiem Szpielglas, kto latami był tylko zwierzyną łowną, a po cudownym ocaleniu trzyma w rękach list, tym razem pisany patetyczną polszczyzną chłopa mianowanego za waleczność oficerem jeszcze z rozkazu rządu londyńskiego? Mam na ten temat kilka domysłów, ale wszystkie są niestosowne. Dosyć powiedzieć, że adresat ostrzeżenie zignorował. Zastrzelili go tydzień później. Otworzył w ten sposób listę kilkunastu wykonanych wyroków. Kilkudziesięciu właściwie. Znalazłem w sieciowej dyskusji listę mniemanych zbrodniarzy drugiej konspiracji. Jeden z pseudonimów okazał się należeć do zastępcy tutejszego komendanta. Wparował pewnego wieczora na spotkanie organizacji partyjnej i nikogo z obecnych żywym nie wypuścił, nastolatków nie wyłączając.

Tak, oddziałowi postawiono pomnik. Niedługo nawet po moim wyjeździe, nie tylko wtedy przyjeżdżałem regularnie, ale nawet spotykałem kolegów mających podobne obyczaje. Rzeźba, o ile się orientuję, przedstawiać ma orła rażonego piorunem, czy coś w podobnym guście. Kamienne tablice z napisami wydają się pękać i wyłaniać prosto z podłoża, jakby chciałby w akcie sprawiedliwości spękać samą skorupę planety i odsłonić parujący ogień Ziemi.

Nie, ja nie palę. Elektronicznych też nie, żadnych w ogóle. Czasami tak ludzie interpretują nerwowość w moich rękach. Nie chodzi o zapach, tylko o sensowność. Czasami myślę, że wy tutaj, w Warszawie, palicie z czysto estetycznego odruchu. Długo się nad tym zastanawiałem, dlaczego to tak ładnie wygląda na taśmie albo ekranie i chyba znalazłem odpowiedź. Chodzi o dym. W Blade Runnerze (pamiętacie może?) jest taka scena, w której Deckard odbiera opis zadania od Bryanta, swojego szefa. Siedząc, aby było śmieszniej, w pomieszczeniu przypominającym salę kinową właśnie. Bryant pali, ale nie widzimy konkretnie co. Oczom ukazują się tylko smugi i zawijasy dymu na wokół twarzy w tle przyćmionego, niebieskiego światła. To jest właśnie ten wizualny wabik, gorzki cukierek dla oczu. Mieć w swoim ręku narzędzie przemiany i zniszczenia, wszystko dla własnej rozrywki. Tylko po to, by po latach zrobił się z tego biedny obłoczek perfumowanych wyziewów.

Wybacz, nie będę oceniał, czy ta śmierć (o Szpigelglasie mówię) była zasłużona czy nie. Wyrokowanie, czy jakakolwiek śmierć jest mniej lub bardziej bezsensowna to problem filozoficzny, a w tej tematyce się nie czuję mocny. To tylko ludziom znającym literaturę z teleturniejów wydaje się, że artyści, albo jeszcze gorzej, kandydaci na artystów są jednocześnie myślicielami. Podczas kiedy w tej dziedzinie jesteśmy takimi samymi dyletantami jak we wszystkich pozostałych, z wyjątkiem języka może. Który to język niewiele wspólnego ma z tym, jakiego większość naszych rodaków używa, przez co chyba wychodzimy na zero. Co to w ogóle za perwersyjne wyrażenie, „zasłużyć” na śmierć. Zasługa, jak mnie uczono, jest nagrodą za lata zapierdalania w słusznej sprawie. Jeszcze trudniej (albo śmieszniej) jest, gdy człowiek jeszcze wierzy. Tak jak ja, mimo wszystko. Chrystus umarł celowo i potrzebnie, grono męczennic i męczenników tak samo, ale śmierć zostanie zniszczona i nastanie żywot wieczny. Ciało jest potrzebne, ciałem zmartwychwstaniemy, ale należy je ograniczać i hartować. Nie będę na takim astralnym polu bitwy próbował rysować mapy słuszności egzekucji Chaima Szpigelglasa, niegdysiejszego kupca i niegdysiejszego człowieka, z chwilą unieważnienia ustaw norymberskich na terenie Generalnej Guberni do człowieczeństwa przywróconego, po to, by kilka miesięcy później odebrano mu to prawo ponownie, tym razem dożywotnio. Nie jestem zatem pewny sensu tego wydarzenia, ale jego efektu i owszem. Efekt zaś polegał na tym, że zanim jeszcze komendant zakończył swoją prywatną wojnę z systemem na szubienicy, Żydów w naszym mieście już nie było. Widać nie czuli się zaproszeni. Nawet przy gościnnej ponoć władzy, jak powtarzali latami i po cichu mieszkańcy patrzący na bloki budowane przez Gierka, a wieczorami słuchający Wolnej Europy, aby zdobyć połowę prawdy, bo „tamci kłamią tak samo, tylko w drugą stronę”.

Wiktoria, moja cierpliwa opiekunka, a przy tym konsultantka pewnego rządowego projektu jednocześnie, mocno krzywi się na to, co mówię. Co mam jej powiedzieć, aby była w pełni zadowolona? Że przy nazistach nie miałbym wątpliwości? Nie rozmawiałem nigdy z Izaakiem o jego śmierci, domyśliłem się z kontekstu, że był jednym z tych, których zgromadzono na cmentarzu w czterdziestym trzecim pod pretekstem wywózki na roboty. Z tego wydarzenia  pozostały  ślady kul na macewach, pokazywane teraz każdej wycieczce szkolnej. Razem z opowieścią, że kiedy się zaczęło, ludzie zaczęli biec we wszystkie możliwe strony, chociaż przy zamkniętej bramie czekali strażnicy, a mur był za wysoki, aby go przeskoczyć. Dziury wyglądają jak nory wygryzione w napadzie szału przez jakieś spotworniałe,  krwiożercze myszy albo szczury. Wyjątkowo parszywa robota, chyba improwizowana w dodatku. Wiem, co ludzie mówią o Niemcach i ich metodach, ale to wyglądało mi na dzieło czystego chaosu.

Czemu tak się denerwuję? Nie, nie sądzę, abym w ogóle był zdenerwowany. Przed chwilą zarzucałaś mi cynizm, zdaje mi się, czy to trochę co innego? Zrozum, dla mnie to miasto jest miejscem, którego zapomniano zbombardować, jak to kiedyś ładnie ujął Morrisey. Masz rację, tego też nie powiedziałem mojego koledze spoza granicy światów. Wiesz dlaczego? Nie po to, by się nie obraził. Dlatego, że niestety nawet ta piękna metafora nie jest prawdą. Śmiechowo uczyniło z mojej babki sierotę już pierwszego dnia wojny, kiedy spanikowani rodzice uciekli przed bombami z domu do ogrodu nie budząc córki. To miasto, do którego przyjechał mój ojciec z Łodzi, potomek robotniczej rodziny, sam pracujący fizycznie, aby się oświadczyć mojej matce. Ta zaś, neurotyczka bez większego pomysłu na życie, dla której powrót wtedy, u krańca zdychającej komuny był czymś oczywistym, bo studia traktowała jak prestiżową zawodówkę, przyjęła go. Ugościła go w ten sposób, że po dwóch dekadach budowania parodii rodziny, skurczył się, postarzał i rozpił, poprzecierał się jak stary worek. Rozmawiałem z nim ostatnio dwa lata temu. Ten sam facet, który teatralnie wzdychał i załamywał ręce nad tym, że czytam jakiegoś Sapkowskiego, skazanego przecież na bycie gwiazdą sezonu, zamiast Anny Kareniny, która, co prawda jest „ciężka jak cholera“, ale za to wieczna, teraz mówił do mnie jak De Niro pod koniec Irlandczyka. To znaczy mamrocząc pod nosem, bardziej do siebie niż do mnie, tłumacząc moje ostatnie zdania na styl i składnię ucznia szóstej klasy podstawówki i odpowiadając mi w ten sam sposób. Połowę mojego życia temu, tuż po rozwodzie, nie był oczywiście takim wrakiem od razu, ale przez picie stracił już bodaj trzy prace pod rząd. A poza piciem nie widział ucieczki przed toksynami sączonymi codziennie przez lepiej wykształconą, młodszą i bogatszą żonę, która wyalienowała go od własnej rodziny. Zasadniczo w tych latach jego wsparcie emocjonalne wyglądało jak ten greps o Putinie na demonstracji. Nie znasz? W Rosji była potężna recesja finansowa, chyba ta po kryzysie globalnym i wszystkie wynagrodzenia poleciały na łeb, na szyję. No to wychodzą ludzie na ulice, nie opozycjonisty jakieś durne, ale porządni obywatele, co liczą na to, że car-batiuszka dostrzeże ich i  się zlituje. Każe tym krwiopijcom pensje podwyższyć, a może w ogóle jakiś program pomocowy wprowadzi. Przychodzi Putin razem z Miedwiediewem na demonstrację, dają mu mikrofon z nadzieją, a on robi taką smutną minę jak głodna panda, marszczy brew po ojcowsku i mówi; „Pieniędzy u nas niet, ale wy się trzymajcie”. Tak też i było z tatowym zaangażowaniem w dorastanie syna. Nie byłem częścią rozwiązania, tylko jebanym iksem w równaniu.

Czuję, że ciągle krążysz wokół tego Szpigelglasa, stoisz nade mną z pytaniem jak kat nad dobrą duszą. Wiesz, dlaczego nie chciałem odpowiadać od razu? Bo pierwszą, odruchową odpowiedzią, jaka przyszłaby mi na myśl, byłoby: „Mieliśmy prawo się bronić”. Nawet po tym wszystkim, co widziałem! To cholerne „my” zakrada się do zdania, języka, myślenia, spada niczym kleszcz na czystą, obnażoną skórę. „Na niewinnego nie trafiło”. Wyborna myśl moralna, milordzie, szkoda, że przez dziewiętnaście lat słyszałem ją głównie z ust osób, których uważam za skurwysynów, dla których samo życie ludzkie nie ma większej wartości. „Za żywota”, to było inne powiedzonko, poprzedzające najczęściej cios w brzuch albo jądra. Stanowi chyba równie cenny wkład w filozofię, co poprzednie w teorię moralności.

Spotkaliśmy się w gimnazjum, jakieś dwa lata po rozwodzie rodziców. Rzadko się odwijałem, nie tyle ze strachu przed bólem, co przed możliwymi konsekwencjami ze strony szkoły. I tak nie umiem za bardzo bić ludzi z pięści, zawsze trochę hamuję przed zderzeniem z twarzą. Wtedy sytuacja była inna, bo koleś zaczął od rana, ja byłem zmęczony, wkurwiony, niedospany, roztrzęsiony jeszcze chyba po wieczornym ataku nerwicy u matki. Wiesz, jakie to uczucie mieć świadomość, że ktoś, kto gonił cię wieczorem po całym mieszkaniu, próbując cię złapać za włosy, będzie jednocześnie pierwszą twarzą, jaką zobaczysz po obudzeniu? Typ oczywiście ma to w dupie, bo reaguje jak pies Pawłowa, na sam widok, on nie będzie się konsultował i ustalał planu dnia przecież. Skończyło się na tym, że trzasnąłem go mocniej, niż zamierzałem, a więcej niż połowę roboty wykonała za mnie ściana za jego głową. Akurat wparował nauczyciel z dziennikiem i kluczami, jak tamten chciał się na mnie rzucić, więc go dosłownie wstrzymało w pół kroku. Wiedziałem już, że na specjalne traktowanie czeka się po lekcjach. Ostatnią godziną tego dnia był angielski. Trzeba wam (i tobie również, rzecz jasna) wiedzieć, że o ile w domu mogłem od jakiegoś ósmego roku życia robić za „obrzydliwego, kurwa, kłamcę, który nawet wstydu nie ma, jeszcze się w oczy patrzy” i tak dalej, bo w obawie przed biciem nie przyznałem się do zrobienia plamy na ceracie, to w szkole miałem wśród nauczycieli opinię legendarnej wręcz prawdomówności. U anglistki dochodziły fory dodatkowe, kiedy zorientowała się, że może ze mną w tym języku rozmawiać tak po prostu, nie tylko słuchać wyuczonych odpowiedzi na pytania. Kiedy więc spytałem się na kwadrans przed końcem (chciałem upewnić się, co będzie zadane, sumienie cholerne) spytałem, czy mogę wyjść wcześniej, bo źle się czuję, nie widziała powodu, by odmówić. Piętnaście minut oszczędziło mi piekła wyszarpywania numerka do szatni, pozwoliło oddalić mi się sporo na dystans od wejścia, ale nie na tyle, by całkowicie stracić z nimi kontakt wzrokowy. Polowali na mnie we trójkę. To i tak nie jest rekord, kiedyś chciało mi wpierdolić siedem osób. Nie dlatego, że coś zrobiłem, ale wręcz przeciwnie, nie chciałem się odezwać ani słowem. Było to przy zakrystii, podczas stania w kolejce do wpisu w książeczkę do bierzmowania… Przepraszam, wiem, że zbaczam z tematu, po prostu ta historia bawi mnie za każdym razem. Tamtego dnia jednak wpadłem w desperację. Niedaleko naszej szkoły położony był równolegle cmentarz, nazwany Nowym. Murek w jednym miejscu wzniesiono tak nisko, że nawet ja z moim plecakiem, nadwagą oraz pośpiechem przypiekającym w pięty byłem w stanie go przeskoczyć. Chwila wysiłku i już galopowałem między nagrobkami w blasku dogasającego popołudnia. Uspokoiłem mózg roztrzęsiony wraz z oczami na tyle, by móc odnaleźć tylną bramę i po jej przekroczeniu zacząłem biec, byle siebie, byle dalej, na przełaj, na oślep. Wiedziałem, że grupa pościgowa orientuje się, którą mniej więcej drogą wracam do domu, więc musiałem zapuścić się w kompletnie nieznane rejony. Nieodwołalne zgubienie ścieżki powrotnej nie groziło mi z powodu rozmiarów miasteczka, problem stanowiło raczej to, kiedy wrócę i jaka będzie wtedy matczyna reakcja. Na razie miałem tę myśl gdzieś z tyłu głowy, hamowaną przez czysty instynkt. Piach i kamienie uciekały tedy spod moich butów, aż mogłem już tylko powłóczyć nogami, a wykrój plam potu żałośnie znaczył mi plecy i klatę.

Zorientowałem się naraz, że odnalazłem się w miejscu, którego nie tylko w ogóle nie kojarzę, ale nie przypomina mi żadnych okolic znanych do tej pory. Przed sobą miałem pojedyncze drzewo, otwierające drogę zarośniętą nieprzyjemnymi, gęstymi krzakami. Bliżej jeszcze była stojąca w polu kupa kamieni, złączona dawniej jakąś zaprawą, teraz stanowiąca jedynie fragment utrąconej całości, niczym ściana zburzonego domu. Tam właśnie pragnąłem się doczołgać i odpocząć chwilę, zwłaszcza, że ściemniało się już na świecie.

Pierwsze dostrzegłem słońce. Nie jakiś podobny, przypadkowy okrąg światła, ale właśnie słońce na świeżo wypastowanych butach (później miałem dowiedzieć się, że były jego dumą i wizytówką jako szewskiego syna). Aż popatrzyłem odruchowo do góry, aby ujrzeć właściwą słoneczną tarczę, w rzeczywistości przypominającą bardziej księżyc, zakrywaną smętnie przez chmury, dookoła której jaskółki kreśliły swoje ponure zawijasy.

Siedziałem bezpośrednio na ziemi, używając kąta tworzonego przez konstrukcję, on z nogą założoną na nogę korzystał z jednej z szarych cegieł jak z krzesła. Oparcie także miał kamienne, ale nie wyglądało na to, by sprawiało mu to jakąś trudność. Uśmiechał się cały czas. Nie zwróciłem początkowo uwagi na jego zjawienie się. Założyłem, że poprzednio był w środku i teraz się do mnie wspiął.

– Ciężki dzień, prawda? – zagadnął.

– A ty kto, pedofil? – odsapnąłem.

Było to skrajnie głupie. Nawet jak na gówniarza chcącego udawać przed sobą, że zachowuje resztkę siły i godności. Myślałem, że mi wolno, bo mój rozmówca nie mógł mieć więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat. Pod rozpiętą marynarką świeciła pierś spod rozpiętych guzików koszuli. Dzisiaj powiedziałbym, że kojarzył się (niesłusznie) z bohaterem romantycznym, wtedy wydawał mi się licealistą wracającym z jakiejś gali.

– Uważaj, bo się pokaleczysz – nie było w jego głosie kpiny (nigdy nie było), tylko czysta troska.

Rzeczywiście, chciałem się już zerwać do drogi i byłbym się potknął i upadł twarzą na kamienie, gdyby mnie nie podtrzymał.

Aby zaś to zrobić, zniknął ze swojego miejsca, pojawiając się koło mnie bez użycia nóg.

Próbowałem jeszcze zrozumieć, co się dzieje, kiedy ustawił się pod słońce. Umiał tak obracać swoją materią, że, jeżeli chciał, zostawała z niego sama sylwetka.

Zbielałem niczym świeża farba i wczepiłem się obgryzionymi paznokciami w ścianę za mną.

– Nie rób mi krzywdy – zacząłem bredzić.

Szedł do mnie, wracając z każdym krokiem do normalnej postaci.

– Nie masz się czego bać, Tomek. Przepraszam, wiedziałem, że mogę cię przestraszyć, ale chciałem mieć to jak najszybciej za sobą. Tutaj nikt nie wejdzie bez mojej wiedzy.

– Nie pomagasz.

– Posłuchałem go i zacząłem się uważniej przyglądać jego twarzy. Pojąłem, że nie jest szatynem, jak myślałem, a w jego włosach widać refleksy miedzi oraz czerwonego złota. Potem połączyłem ten fakt z badanymi pośpiesznie i niezręcznie rysami twarzy.

– Ach, rozumiem, ty jesteś…

– Polakiem – przerwał ze smutnym uśmiechem. – Trochę starszym od ciebie, to fakt.

– Starszym od Polski.

– Czy to ma aż takie znaczenie? – rozłożył ręce. – Ty też urodziłeś się w innej Polsce niż twoi rodzice. Nazywam się Izaak. Mojemu tacie było Henryk, a siostrze Czesia. Tato mawiał, że Polacy a Żydzi to jedno, bo im obu książki ocaliły pamięć. Cóż z tego, że akurat mojego imienia nie chcieliście tłumaczyć?

Wstyd mi się zrobiło, kiedy go tak słuchałem, zacząłem się więc jąkać.

– Wiem, już chyba, o co ci chodzi. Masz żal do żyjących. Chcesz, żebym…

– Niczego nie rozumiesz – pokręcił głową. – „Cokolwiek czynić może ręka twoja, ustawicznie czyń. Bo ani sprawy rozumu, ani mądrości, ani umiejętności nie będzie w piekle, do którego się kwapisz.” Nie znalazłeś o tej pory tych zdań samodzielnie, ale je przemyśl, Tomku. Ja już niczego nie potrzebuję. Przynajmniej nie w twoim znaczeniu. Dla mnie czas ludzki się skończył. Nawet w tej chwili, kiedy z tobą rozmawiam, jestem jednocześnie z całą swoją rodziną tam, gdzie twoje pojmowanie jeszcze nie sięga.

– Dlaczego…? – wyszeptałem.

– Bo wasz czas ludzki jest niedoskonały. Ustalono, że ktoś musi zostać, aby patrzeć wam na ręce. Pilnować tego, co z nami robicie. Czasami popychać we właściwym kierunku. Zgłosiłem się na ochotnika. Podobno zawsze byłem wyrywny.

– Ale dlaczego ty?

Podał mi książeczkę ładnie oprawioną w brązową skórę. Gestem przyjaźnie zachęcił do wzięcia. Zacząłem kartkować, nie przerywając słuchania, patrząc na równe rządki falujących liter, strony gęsto zapisane rękopisem i rysunki ukazujące się na marginesach. Spod ręki Izaaka rodziły się kwiaty, drzewa, ptaki i młode twarze tak pełne wdzięku i ozdobione najczęściej długimi włosami, że nie umiałem rozstrzygnąć, czy należą do mężczyzn, czy kobiet.

– Zacząłem pisać ten dziennik, kiedy byłem w twoim wieku. Część zdań jest w jidysz, ale zawsze wtedy tłumaczyłem je na polski. Liter i tak byś nie umiał przeczytać. Ale gdybyś znał alfabet, to potrafiłbyś zapisać tytuł z innego języka, którego specjalnie uczyłeś się na pamięć…

Szir haszirim – powiedziałem zdumiony.

Pieśń nad Pieśniami – potwierdził zadowolony. – Masz dobry gust. Chciałem, kiedy będę starszy, ją też przetłumaczyć. Na razie za słabo znałem hebrajski, ale samo słuchanie recytacji to było przeżycie… Wiesz, ja planowałem sobie, że będę artystą, rodzicom pokaże moje wiersze w gazetach warszawskich…

– Jak Tuwim?

– Blisko, ale nie. Tuwim umiał świetnie rymować, ale poszedł potem w jakieś dziwactwa i abstrakcje. Ja chciałem być jak Słonimski, walczyć o prawa człowieka. Nie słyszałeś jeszcze o nim? No nic, doczytasz. Mnie tato wtedy powtarzał: „Icek, ty pamiętaj zawsze i mów, że pan Słonimski jest prawnuk pana Sterna”.

– Optymista z tego twojego taty.

– To u nas rodzinne, obawiam się. A i ja rzeczywiście miałem okazję trochę powalczyć, akurat  na swoje możliwości. Małe marzenia dla niewielkiej duszy… Ale o tym może następnym razem. Na razie przeczytaj, co napisałem. Nie musisz wszystkiego naraz. Spotkamy się za tydzień i porozmawiamy jak Polak z Polakiem.

– Nie będę wiedział, jak do ciebie trafić.

– Dzisiaj też nie wiedziałeś. Zacznij mnie szukać, a ja zajmę się resztą. Pamiętaj, jest taki kawałek ziemi, na którym nic nie dzieje się bez mojej zgody.

– Szkoda, że tylko kawałek… – zaczynałem już marzyć.

– Na tyle mi pozwolono – odrzekł.

– Kto…? – chciałem spytać odruchowo, ale mówiłem już tylko do drzewa i krzaków. Tyle, że teraz stałem na trawniku, a ten prowadził do chodnika i samochodów mijających mnie obojętnie na ulicy.

Wróciłem do domu dużo później, niż zamierzałem, ale zdążyłem jeszcze przed wieczorem. Matka mruczała do siebie coś o niewdzięcznym skurwysynu (ironia tego wyrażenia nigdy jej nie przeszkadzała), ale zdecydowała się zostawić temat. Tego dnia po raz pierwszy zauważyłem, jak kurczy się i garbi.

Szef pościgu nie pojawił się w szkole przez następny tydzień. Przywiało go dopiero po wywiadówce z fioletowym okręgiem wokół oka, zieloną plamą na czole i zaschniętą, brunatną kreską na policzku, dziwnie małomównego jakoś. Nie zdał do następnej klasy i zszedł mi z oczu na resztę życia.

Izaak wraz z matką, ojcem, rodzeństwem, kuzynostwem i dalszą rodziną nie ma w Śmiechowie ani grobu, ani nazwiska. Tylko anonimową wzmiankę na tablicy upamiętniającej rozstrzelanych.

 

***

 

Krystian, przepraszam Cię. Muszę się teraz streszczać, nie wiem, ile jeszcze papieru dostanę. Siedzę w izolatce. Wiktorii nie było od wczoraj. Przyszedł za to do mnie facet nazwiskiem Gromny (przynajmniej tak się przedstawił).  Chudy, ale olbrzymi w barach typ. Przyzwyczaiłem się tutaj w ośrodku do odkrytych twarzy, nawet za cenę ograniczania osób i tych wszystkich procedur odkażania. Może więc on się czegoś boi, mimo wszystko. Zapytał mnie na wstępie, czemu Wiktoria woli, aby mówić do niej po imieniu, chociaż jest starsza i pełni tak odpowiedzialną funkcję. Bo nie lubi, jak ludzie nazywają ją „Panią Psycholog”. „Ale dlaczego?”, drążył, „przecież nią właśnie jest”. Puścił mi więc nagranie z przesłuchania kolesia, który jak to ujmował, najpierw bardzo chciał porozmawiać z adwokatem, potem bardzo chciał wyjść „i myślał, że to my zrobiliśmy niedopatrzenie, dając mu szkło do ręki”. Na filmie było widać, jak tamten rozbił szklankę o stół i rzucił się z podłużnym kawałkiem ostrza do Wiktorii. Chciał go przyłożyć jej do gardła i zrobić z niej zakładniczkę. Ona nawet nie podniosła do końca wzroku znad papierów, zrobiła tylko mały grymas na policzku, po czym facet uderzył o ścianę. Szamotał się chwilę, przyszpilony i wrzeszczący, niczym złapany owad, po czym uścisk się poluźnił. Złapany wziął zamach i przebił sobie ostrzem lewą dłoń. Prawa zaczęła się obracać, aż przekręciła się o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni.

Wtedy zemdlał z bólu, ale wcześniej cały czas nagrywano jego krzyk.

Gromny spytał mnie, czy teraz wiem, w co się wjebałem. Odpowiedziałem, że nauczyłem się już rozpoznawać aurę, wiedziałem więc, co Wiktoria potrafi, zanim jeszcze zaczęła mieszać herbatę w filiżance ruchami brwi. Jej szef umiejętnie udał uradowanie. Wreszcie jakieś konkrety po tylu seansach, w których „próbuję robić dwunastoletnim dziewczynkom konkurencję w roztkliwianiu się nad sobą”. Potem nastąpił mały wykład tajnej historii. Dowiedziałem się z niego, że Sekcja Operacji Specjalnych obchodziła w zeszłym roku trzydziestolecie istnienia. Przynajmniej pod tą nazwą i z paroma stałymi członkami w składzie, bo jej korzenie sięgają jeszcze dalej. „Mogę tego nie doceniać, gdyż jestem kilka lat młodszy”, poza tym, jakkolwiek bym nie pomstował na tajniki duszy śmiechowskiej, literalnie każda partia po kolei, która wygrywała wybory parlamentarne, zgarniała potem także tamtejszy samorząd, mieszkańcy więc chyba bardziej cierpią na brak charakteru niż demoniczność. „Rządy przychodzą i odchodzą”, mówił, „pierdoląc wszystko koncertowo. My zostajemy i pilnujemy, by nie spierdolili za bardzo. Oni mogą wrzeszczeć, czym ma być Polska. O tym, czym  j e s t  Polska, decyduję ja.”

To coś średnio panu idzie ostatnio zauważyłem.

Częściowo masz rację spojrzał wyrozumiale. Częściowo, podkreślam. Takich ułomów nie było chyba od czasów Gomułki. Różnica jest tylko taka, że zdołali przez rok wytłuc więcej ludzi niż polscy sowieciarze przez całą karierę. A będą, zobaczysz, siłami natury się zasłaniać. Banda kurestwa… Ale widzisz, ty pomijasz jedną ważną rzecz, bo o niej nie wiesz. Gdyby nie ja, to państwo już dawno zmiecionoby z planszy. Myślisz, że nie ma ludzi, którzy nie chcą, bym siłowo posprzątał ten chlew? Nie wolno mi, bo jest parę rzeczy, w które wierzę. Ale kuszą mnie, oj, kuszą… Zrozum mnie w końcu, ja pana pięknie proszę, panie Chodura. Błagam wręcz. Przestań się mazgaić. Zacznij, kurwa, współpracować. Laikowi się wydaje, że Widzenie to jest jakaś elementarna i dogłębnie zbadana umiejętność. Dla mnie jesteśmy w  epoce kamienia łupanego, a najgorsze jest, że nie mamy pojęcia, co wiedzą inni. Przyjechałeś z tym całym bagażem skrzywdzonego prowincjonalnego chłopięcia, z całym tym czułostkowym, sentymentalnym pierdoleniem do miasta, które, zwracam twoją uwagę, jest jednym wielkim cmentarzem. A ty mi mówisz o tym, że Widzenie dopadło cię na nowo dopiero wtedy, jak przez tydzień nie zorientowałeś się ze swoim chłopakiem, że trzeci lokator, z którym dalej normalnie rozmawiacie, wcześniej skoczył do Wisły i nie wypłynął.

Nie mam pojęcia, dlaczego akurat wtedy.

Ja też nie mam. Jestem wręcz, kurwa, przerażony. A tego mi nie wolno na moim stanowisku.

Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: Kamil zawsze był skryty, a po tym, jak specjalnie wyotuowano go tak, by upokorzyć jego dziewczynę, nie zdziwiliśmy się, że potrzebuje wyciszenia i odpoczynku. Tobie i tak nie musiałbym tego tłumaczyć, ale Gromny myślał, że sobie jaja robię. Skrzywił się i wypluł z siebie  dwa zdania:

– Dziewczynę? Czy „osobę dziewczyńską”?

– Natalia używa żeńskich zaimków. Proszę o zachowanie poziomu.

To go rozeźliło jeszcze bardziej. Wyciągnął ten tekst, który czytałem więcej razy, niż jakikolwiek inny napisany w życiu. Ten, w którym przyznałem się do tego, kim jestem, choć bohater nosił inne nazwisko. Ten, przez który mnie wydziedziczono. Ten z którego większość osób i tak zapamiętała tylko fragmenty czytane teraz przez Gromnego z kpiarską emfazą, fantazję o tym, aby ktoś położył mi dłonie ramionach, docisnął do ściany i wreszcie zmusił do jęku. O bolesnej niemal erekcji i orgazmie, który zdawał się na kilka sekund zatrzymać serce. Pytał mnie potem w bardzo ostrych słowach o Izaaka. Tak, w jego dzienniku pierwszy raz przeczytałem pozytywne rzeczy o mojej orientacji. Tak, rozmawialiśmy o tym. Nie, nie w taki sposób i nie tylko o tym. Nie, nie zrobił mi niczego, co byłoby skrzywdzeniem i wykorzystaniem dziecka. Widywaliśmy się przez rok, ale naprawdę mieliśmy na ogół inne tematy do rozmów. Raz tylko przeszedł przeze mnie, aby coś mi zademonstrować. Nawet po rozmowach z nim odruchowo skuliłem się, bo spodziewałem się grobowego chłodu, a to było tak, jakbym w mroźny dzień płynął przez basen ciepłej wody. Pewien ksiądz powiedział mi, że poczułem po prostu żar piekła, ale ja myślę, że wątpię.

Gromny spytał, czy znamy reakcję ojca Natalii. Nie byłem pewien, o co mu chodzi. Wszyscy wiedzieliśmy, kim on jest, jaką pozycję zajmuje. Wszyscy bezpośrednio z nagrania, albo pośrednio słyszeliśmy, że „córkę-debilkę, która nie wie jakiej jest płci, jeszcze przeżyje, dopóki to jest niegroźne [Zawsze musi być jakieś „dopóki.”], ale nie będzie za jego życia umawiała się z pół-pedałem”. Wszyscy rozumieliśmy, że w Polsce ten rant nie złamie mu kariery, ani nie zabierze pieniędzy. Wszyscy powtarzaliśmy, że jedyne na co Natalia może liczyć od swojej matki, jeszcze dekadę temu uważanej w kraju za twarz liberalizmu obyczajowego, jest tekst, że kolorowa grzywka i avatar z anime nie czyni jeszcze nowej tożsamości. Co nawet nie jest jej pomysłem, bo…

Wiemy, która to pierwsza napisała zniecierpliwił się Gromny. Ja cię nie pytam o przypisy do takich pierdół, tylko o konkrety.

„Pierdoły”. Piękne polskie słowo. Można obracać pieniędzmi, których większość ludzkości nigdy nie zobaczy na oczy, nawet sobie ich poprawnie nie wyobrazi, można być rozgrywającym w służbach i toczyć tajne wojny na sześciowymiarowej szachownicy, ale choćby takie drobne ustępstwa jak słowa „bifobia”, czy „enbyfobia” będą poniżej godności.

Powiedziałem prawdę: Kamil widział tylko jedno wyjście. Obserwował przez co ja, szaraczek z prowincji, musiałem przejść, kiedy mi z dnia na dzień zabrano środki do życia. Wiedział, skąd pochodzi Natalia i dokąd jest gotowa za nim pójść. Nie chciał jej na to pozwolić. Nie zamierzał jej rzucić, nawet dla jej dobra. Nie wyobrażał sobie też życia bez niej. Sądził, że jeżeli zniknie bez śladu, to będzie najlepiej  dla wszystkich. Tak, to było głupie. Ale to jest decyzja, którą muszą w Polsce podejmować ludzie, którzy są za młodzi i już i tak zbyt poharatani, by normalnie funkcjonować bez łykania tabletek. Wie pan, ot takie sentymentalne pierdolenie.

Gromnego to nie poruszyło. Powiedział, że w oczach jednego z poważniejszych ludzi w kraju jego córka musi być teraz na obserwacji, bo spedaliliśmy i zabiliśmy jej chłopaka. Niech Bóg ma nas w opiece, jeżeli teraz ona coś sobie zrobi. Ale o tym, jak się ta sprawa potoczy postanowi on, Gromny. Powiedział mi pod koniec, iż od jutra wznawiam wizyty u Wiktorii i zapewnił mnie raz jeszcze, że jego nazwisko jest prawdziwe. Nie musi się mnie bać, bo jeżeli zacznę sprawiać kłopoty, to ani mu nie zaszkodzę, ani nawet nie wyjdę  stąd żywy.

 


***

 

Objąłeś mnie ramionami i splotłeś ręce na piersi, kiedy zacząłem szybciej oddychać.  Wyglądałeś, jakbyś mnie czule przytulał, jakbyś chciał powstrzymać mój nagły spazm w płucach, podobny do szlochu. Chociaż to ty go właśnie wzmagałeś, pracując biodrami i stając przez chwilę na palcach. Czułem twoje zaangażowanie oraz siłę podniecenia. Chciałem sprawić ci jak największą przyjemność jeszcze przez tę parę chwil, bo wiedziałem, że już długo nie wytrzymasz.  Byłeś cichszy ode mnie, przerywałeś całowanie karku i uszu, tylko po to, by mnie uraczyć drobnym dyszeniem, ale ja znałem jego znaczenie prawdziwe. Na policzki oraz zamknięte oczy cały czas leciała woda, wzmagając doznania. Otworzyłem powieki, schyliłem się i podparłem mokrymi rękami o ścianę prysznica, byś mógł skończyć jak najswobodniej, by ci było dobrze. Przestałeś się hamować i w miarę jak przyspieszałeś, jęk był coraz głośniejszy, angażujący cały głos. W końcu wbiłeś się we mnie do końca, przytrzymując oburącz w pasie, jakbym to ja chciał upaść. Drżałeś z rozkoszy, wykrzykując swoją ulgę i spełnienie, ale nie zapomniałeś o mnie. Ściągnąłeś mnie na ziemię, wysunąłeś się na zewnątrz i przesunąłeś udo, bym poczuł obok siebie twojego penisa, jeszcze sztywnego i mokrego od doznanej przyjemności.Sięgnąłeś dłonią tam, gdzie potrzebowałem najbardziej, niecierpliwy i pulsujący. Narzuciłeś mocne tempo, bym chociaż w ten sposób przekonał się, co czułeś przed chwilą. Wziąłeś mój sutek do ust, drugą ręką pieszcząc jądra i pośladki. Wiem, że gdybyś mógł, chciałbyś zdążyć zejść ustami niżej, ale ja już zwijałem się na podłodze pod twoimi ruchami. Doszedłem, kiedy mnie pocałowałeś. A potem przytuliliśmy się naprawdę, pozwalając by woda i nasz śmiech stały się jednym żywiołem.

Staliśmy tamtego pożegnalnego wieczora w szlafrokach, wyglądając przez okno i ciesząc się naszą świeżością, oraz chwilowym, ożywczym chłodem powietrza czasu morowego. Ulicami stolicy przemykał Kamil, machając do nas w geście, który konwencja każe mi nazwać smutnym, choć dla mnie przede wszystkim był pełen wahania i namysłu. Szedł, kiedy gra była już przejrzana, zbyt trwałe ciało wróciło na powierzchnię, najdroższej osobie należała się od niego więc ostatnia wizyta, zanim on zajmie miejsce Izaaka. Na jak długo?

– To się nigdy nie skończy – powiedziałem nagle, jakby słowa chciały mi wybuchnąć na wargach.

Nie zrozumiałeś. Albo zrozumiałeś aż za dobrze, przysuwając się i czarując:

– Chwilo trwaj, jesteś piękna.

– Ja mówię poważnie.

– „Każde zwierzę smutne po obcowaniu”. Tyle dobrego, że nie wieszczysz apokalipsy. Przepraszam, przestań na chwilę mówić – cmoknąłeś mnie w ramię. – Pamiętasz, wspominałem ci kiedyś, jak nic nigdy w życiu nie przerażało mnie bardziej niż pomysł czegoś takiego, jak wieczność. Teraz widzę, gdzie zrobiłem błąd. Myślałem o niej w samotności. A teraz wyobraź sobie wieczność jako tę chwilę wydłużoną w nieskończoność…

– Czyli wieczną niepewność?

– Pewność w niepewności. Malutki.

– „Wasz czas ludzki jest niedoskonały” – przypomniałem sobie. – Nie miałeś kiedyś wrażenia, że urodziłeś się w złym roku?

– Wszyscy się urodziliśmy. Tomek, obudził cię kiedyś budzik z tak głębokiego snu, że zapomniałeś już, że miałeś wstać, albo, że w ogóle się położyłeś? Tak? No to teraz znasz już świetną metaforę narodzin.

– Oj dobra, już dobra, Ku – ri – stian – ku  – przeciągnąłem twoje imię po japońsku, czując, jak się trzęsiesz z rozbawienia – powiedz mi tylko, czy budzi nas rzeczywiście dzwonek, czy zbir walący w nocy do drzwi.

Popatrzyłeś na mnie poważnie przez chwilę. Potem tylko mrugnąłeś.

– Przyszłość pokaże.

To jest jedyna wiara, w jakiej chcę umierać.                         

 

Warszawa, kwiecień 2021, drugi rok zarazy

 

.