JUWENILIUM

Michał Sobol


Zaczyny

Spis treści

 

 
Ty obok

 

 

Pajęczą błoną zlepione jeżyny

w membrany rosy bezpłodnej,

ich gorzki smak powoduje wymioty.

A ty obok, nieuchwytnie

oddajesz każde spojrzenie

nie naruszając gałązek jak ptak

we mgle, w żywiole wilgoci

coraz bardziej cielesny.

I już wiem, że nic się nie stanie.

 

 

 

Chodzimy

 

 

Rząd domów, ciepło drogi,

nad ramieniem księżyc –

czujne oko tajemnicy.

Żelazo doczekało się swego kwitnienia,

zabytkowe zagłębie w słowie.

Kto poznał, był kołem wiozącym głowę,

parą rąk i nóg, powtarzalnością kroków.

 

 

 

 

 

Przepowiadając miasto pełne gruzowisk, śmieci

przerośniętych butwiejącą trawą, na jesieni

spotkałem rzeczywiste. Od godziny

drugiej do zachodu słońca, na którego

linii z księżycem się znalazłem

jak oś nieczuły.

 

 

 

Na przejściu

 

 

Twoje kroki schodzących wzgórz

oddały przysługę niebu

 

w blady błękit wschodu

odpłynął płat brunatnej śledziony

 

nastała era wątroby jednostajnych chmur

i zimnego deszczu

 

 

 

Przed

 

 

W muzeum stoimy

przed nieznanym

uczuciem

obraz rozumiemy po tym

co minęło albo

dopiero będzie

sam jest nieznany

jak uczucie

już po miłości

a przed

zniecierpliwieniem

teraz kwiaty za drogie

nieprzystawalność w której

ona widzi coś miłego

i nazywa to swoimi

słowami

obraz jednakowo

przebija nasze oczy

nadzieja że w nim jeszcze

się spotkają

 

 

 

Adrian

 

 

Więc już nic ciągłego

chłopak w pobliżu domu jeździ na rowerze

z radiem uwiązanym u kierownicy

z głową cofniętą przed tym czego dokonał geniusz

 

i chyba

dwa kolorowe druciki zamiast lampę

zasilają głośnik który czasem zakaszle

 

 

 

Ulica wilcza

 

 

Liście nabite piaskiem

kocie języki na ulicy wilczej

najwęższej jaką znam

ledwie pół metra i jeszcze żywopłot

dobrze że zima

inaczej przejść bym nie mógł

nawet po wąskotorówce  wiek temu zgasłej

szerzej

i zawsze jest jakiś cel

zimny komin huty albo serce lasu

tu nic

sam przestrzał

zawracanie wiatru

 

 

 

List

 

 

Do ciebie piszę z miasta gdzie ostrogi

 gubiono dawniej na każdym rogu

 w przeczuciu że kiedyś z tego życia

zostanie tyle co z iskier po ogniu

 

żeby mój język nie pierzchnął przed byle

 butem wsunąłem go w ciasny gorset

 sam i może dzisiaj mniej jest krzywy

niż ja zresztą to już osobny problem

 

najważniejsze że mnie wciąż rozpoznajesz

 więc trwam na stanowisku lecz jak kra

 pod mostem topnieję do rozmiarów

które jak woda przeciekną przez palce

 

 

 

Stara kobieta

 

 

Stara kobieta z lisem

na kołnierzu

tęga i niezdrowa

ostatnie dni podróżuje

po mieście czerwoną linią

już bez potrzeby biletu

 

rozśmiesza pasażerów strojem

sprzed całych dwudziestu lat

kiedy był w modzie

 

skłania do pytań

czy jej śmierć będzie

parodią śmierci

na którą patrzy lis

nie swoimi oczami

(ten sam wzór jeszcze dla małpy i dzika)

 

która brakiem okruszyn

spłoszy z parapetu gołębia

zaplątanego w nylonową torbę

żeby ogłosił białym strzępem

kapitulację i pusty brzuch

 

 

 

zadrzewienia

 

 

zadrzewienia ale wcześniej prawda odkrywki glebowej

zapach pięter ziemi to tu zapada decyzja

w co uderzy pijany autobus z jakiej kory bandaże

pokryją wgniecioną maskę jak kwiaty ofiarną jałówkę

ilu wyniszczy pasażerów

 

upleść płachtę na blaszanego byka jest łatwo – padnie

powalony na kolana zagrzebany po osie z całą ostatnią zmianą

i pięcioma dniami w tygodniu lecz to wszystko początek

zanim nastąpi ktoś naciąga pomiary oszukuje podwórza

powiększone przez powódź

 

że inspirują artystów – dobrze – trudniej flaszkę załatwić

najemnikom rozdzielić łopaty zachęcać bezrobotnych – niech

sadzonek nie kradną już teraz wyciągać ugrzęzłą maszynę

 

 

 

głębszy od innych

 

 

chciałbym żeby już zima przyszła

ten twardy sopel

z fotografiami obrazów

z reprodukcjami zamarzniętych sąsiadów

 

zarybiała nas już wczesna wiosna

wodujące kaczki

przynosiły na płetwach ikrę

i wesołe glony

 

opuchliznę brzegów

zarastała świeża trzcina

do czerwca

byłyśmy o połowę mniejsze

 

i znów pełno było głosów

pod wydźwigniętym w górę niebem

miejsce na gniazda

i gwałtowność kopulacji

 

którą podziwiałem kiedyś

ale kto stoi w miejscu

z wyjątkiem moich głupich towarzyszy

stawów

 

dzisiaj chcę być twardy jak włos

na podbrzuszu dziewczyny

co pływała tu latem

włos on na pewno coś znaczy

 

 

 

skup

 

 

wywóz jabłek ze skupu starem

dwie przyczepy pełne stękają

dwa wąsy soku ciurkiem

na asfalt jakbyśmy wieźli mokry piasek

 

stoimy w ogonku do niemieckiej tłoczni

przed nami traktory furmanki chłopi

i Nowe Miasto z Pilicą która paruje

w nocy rozładunek rano

 

– dobry rok to i dobre zbiory

– byle nie zejść z dziesięciu groszy

podeszwy cmokają w lepkim soku

 

wracamy z łoskotem budzimy wieś

Potworów gdzie tylko babcia z wózkiem

malinówek nie śpi

 

 

 

Narkoman

 

 

Na początku drogi

cień topól

chłodzi piaskowy kamień

 

jedna rzecz

błękitna pusta

druga ma na własność

daleki maszt i błysk dachów

 

ciemną zieleń

w dołach za wsią

i wzdęte blachy

porzuconej młockarni

 

i tam ten jeszcze

nie las

brałem

 

 

 

Piersi

 

 

Narosłe krwią opuchłą ziemniaczaną pustką

piersi tak późno wylęgłe kiedy już przywiędłe

i prawie z sutkiem oderwanym jak brodawka skutkiem

częstego drapania z powodu nie mycia nie prania

przepoconej brudnej bielizny aż do powstania blizny

 

Gdyby to moje ramię tylko objąć je chciało

ale zaraz pośpieszne usta w których pachnie kapusta

wpychają w siebie kawały chcąc i nie by zmalały

uchodząc władzy rozstępów jak kiszek moich skrętów

na chwilę przed wejściem tutaj rozpoznaniem kto upadł

 

 

 

Rzeka

 

 

Ta nasza rzeka, którą czuć już w całym biegu,

niemożliwa do pomylenia przestrzeń dla wiosła

i ryb uodpornionych na dur brzuszny i cholerę,

zamieniająca brzeg w stół, gdzie walają się resztki,

wygaszone ogniska, namoczony chleb, robaki.

 

Rzeka, dla której byliśmy słabowitymi dziećmi,

co nie potrafią pływać, biologią, żółtymi majtkami

i wreszcie puchem owłosienia zjeżonego od zimna,

zapatrzeni w nieistniejący punkt, gdy nas wołano,

w rzeczywiste stado przy wodopoju, w nawóz.

 

Rzeka, która uparcie pozostaje tym a nie innym

zakolem odwiedzanym w niedzielne popołudnia,

fragmentem wartkiego nurtu oderwanego od źródeł,

gdzie z pomocą wskazującego palca wydostałeś z mułu

jakieś tam gliniane skorupy, krzemień, spalone kości.

 

 

 

Centrala telefoniczna

 

 

Tego wieczoru przyglądałem się rosyjskiej mafii pierwszy raz,

lecz już na swoim miejscu był to widok,

jak długo oczekiwane przybycie półlegendarnej postaci,

istniejącej dotychczas jedynie w plotce albo prasie brukowej.

Tak narastająca potrzeba rzeczy jeszcze nie określonej

spełnia się, gdy wynalazek trafia do sklepów.

Ale dlaczego oni w tym mieście po telefonie, który kiedyś,

jak i przyczyna całego zamieszania,

miłość, będzie jedynie początkiem tej chwili, gdy zobaczyłem

ich – ludzi w marynarkach koloru mango i dresach adidas

zadziwionych jak my

tańczącymi na chodniku strzępami czystej celulozy

tak bogato w tym roku kwitnących topól.

 

 

 

Dni lipca

 

 

Dwa dni bez słowa, może trzy

i moja krew wpuszczona w twoje żyły

z rzemienia. Miłość

zaczęła się sznurem przewiązań,

odważną cielesnością wystawioną na próbę

wiatru i noża. Pogrążała się

jak drewniane konie w parze, w dół

i bez powrotu tym samym niemożliwym

duktem.

 

 

 

Nie potrafię

 

 

Nie potrafię znaleźć ziemi

po której chodzę

może jej wcale nie ma

może trzeba ją wyrąbać

albo wydmuchać

 

 

 

Odpuszczenie

 

 

Nie zapominaj, że możesz być

nawet taki jak teraz, kiedy kurz

wygasza mały wiejski cmentarz,

liście, ogarki świec. Niedaleko

płynna plama stu koni,

zmienna jak obłok, przesuwa się,

wypełnia rów, przekreśla drogę

i staje na brzegu blaszanych poideł.

 

Nie zapominaj, że bywają dni

i jest ich większość, kiedy potężni

sekundanci piekielnie się nudzą

twoją odmową gromadzenia punktów

w turnieju, kiedy jedna pierś

musi wystarczyć za dwie, choć radość

jaką by dały obie nie jest czymś

czego pragniesz najbardziej.

 

Pomyśl o metrach zakrzepłego powietrza

w wozowniach wietrzonych kilka razy

w roku, albo o wielkich halach

muzealnych z kolekcją parowozów,

które podziwiał każdy. Tam

w oczywistość wszystkiego, co warte

drobiazgowej konserwacji, w nieodwołalność

rozstrzygnięć przyjdzie jeszcze wrócić.

 

 

 

Ostatnia wola sadownika

 

 

Chciałbym, żeby to była trawa.

W dole gęsta i poskręcana jak włosy

owiec, w górze z pojedynczymi

stożkami kłosów, jak lotki gołębia.

 

I lepiej, żeby poruszana wiatrem

była lekko niż gwałtownie, i lepiej

gwałtownie niż wcale. To zawsze coś

jak machanie ręką w tłumie

 

bezrobotnych, którzy przychodzili zbierać wiśnie.

Dlatego na glinę sypnijcie torfu,

przetrząśnijcie trochę siana

i polejcie wodą. Nie czekajcie,

 

aż natura dokona tego za was –

kapryśna stara panna posadzi tu

jeszcze jedną wiśnię i zasieje rumianek.

Chcę być pewien końcowego efektu.

 

 

 

Plan

              

 

Po zmianie nazw i nazwisk

wargami szukam na planie miasta

ciepłego śladu

 

wiem że ogień rozpalono

na twojej twarzy

 

 

 

Podziemie

 

 

To było tylko przejście podziemne,

oświetlone jarzeniówką,

wyłożone błyszczącymi kafelkami,

na których obcasy wystukują rytm.

(Podobne kret kopie na podwórku)

W śmiesznych ubraniach pokasłując szli,

opowiadali sobie więzienne historie,

nie wesołe, nie smutne, było miejsce

na uwagi o niedzielnej zupie i pomarszczonych

jabłkach w skwaśniałym kompocie.

(Podobne kret trzyma w norze)

To nie był grób, to było przejście podziemne.

 

 

 

Pływałem

 

 

Pływałem długo w gęstej zupie świata

i teraz widzę że nie ma takiej perspektywy

utrzymywanej bez drżenia jak teleskop

w której niezwykłość wyrzekłaby się

swoich zwykłych rozkołysań

 

 

 

Postanowienie

 

               

Jestem tam i nigdy stamtąd nie odjadę,

zawsze będę patrzył jak letnia burza

zmywa kamienie i podpływa do moich nóg.

Zawsze będę stał tam, w nieruchomym

przedsionku, ni to kościele, ni kaplicy,

z widokiem na stronę lasów na wzgórzach

i stronę pól. Zawsze będę tam stał nieruchomo.

 

 

 

Dwaj żołnierze

 

 

Dwaj żołnierze piją, rozmawiają

w przydworcowym barze. W tej kolejności:

piją i rozmawiają. Wcześniej tylko pili

dwaj żołnierze z różnych jednostek.

Ale kiedy okazało się, że jest ktoś

znany im obu, jakiś najlepszy w okolicy

instalator czy inseminator, ich słowa,

początkowo błahe i bez znaczenia,

próbują coraz dokładniej umiejscowić dom,

w którym mieszka, róg ulicy, i poszukują

jakiegoś potwierdzenia, że to z pewnością

ten dom za betonowym parkanem

na rogu, z rosnącym nagle ożywieniem,

gdy już wiadomo na pewno, że to ten.

 

 

 

Woda

 

 

Mężczyzna czterdziestoletni

płacze

 

woda przyszła w nocy

nie było czasu ratować

 

teraz mówi

co stracił

 

wymienia nazwy

znanych urządzeń i mebli

 

pierwsze krople spadają

przy kolorowym telewizorze

 

który stał za nisko

o parę centymetrów

 

 

 

Wydeptywanie

 

 

Połówka dżdżownicy, przeciętej szpadlem

kiedy kopałem, porusza się nieśmiało

jak rosyjski deputowany przyłapany

na gorącym z dwiema prostytutkami.

Ukryta kamera bada hotelowy pokój,

później zostaje to przesłane do stacji

telewizyjnych i kończy żywot swój

krótki w głównych wydaniach dzienników.

I przez chwilę wydaje się że wiemy

co jest pod podszewką – nieme

pożądanie (dźwięku nie zarejestrowano),

ruch, który już nie jest zmierzaniem,

ale próbą wydeptania miejsca. Nie

żebym drwił z polityki, tego nie mówię.

 

 

 

Wóz z sianem

 

 

Ten dźwięk każdego lata słyszany, kiedy widłami

o dno fury zawadzał, wygarniając ostatnie

warstwy ubitego siana, ten prąd aż w rękojeści

odczuty i przyjęty w kości, tu, gdzie tłumiona

miękkość nie dawała tupnąć, był czymś tak osobnym,

że przez chwilę naprawdę czuł, że kiedyś umrze.

 

 

 

Ubój

 

 

W tym roku nie wygnano krów

na łąki. Skoszona trawa

wywożona jest

na wybieg nieopodal rzeźni.

 

Już nie trzeba zabezpieczać sadku

czerwono białymi taśmami,

które i tak by się rwały

lub rozciągały nad grzbietem.

 

Historia nie lubi powtórek

wbrew obiegowej myśli,

woli zmianę z drutami

pastucha zarośniętymi pokrzywą.

 

Pożegnajmy jasność, utuczone

cętki światła, biel

zwierząt, ich czarną

sierść.

 

 

 

Georginie

 

 

Te georginie nic nie zmienią,

może hiacynt, piwonie z płatkiem nadmiaru

są jak ciężarne  kobiety.

Twoje ręce tak dbają o naturalną zieleń

liści w klombie przed domem, o granatową ziemię

ściętych naroży ogrodu, jak o łona

dla przyszłych stworzeń wypowiadanych

co dzień chłodnym świtem:

georginie, pnące się słowa, tu posadzimy.

 

 

 

gaszenie

 

 

wyskubana gęś tych okolic

oznacza że bogactwa już przeminęły

wraz z ostatnim wygaszonym piecem

szlaką i żelaznymi nagrobkami

 

kobieta opięta w pikowany ortalion

kiedyś czerwony teraz bury mówi:

nie tracę nadziei na Mikołaja

że przyjdzie kiedy tak leżę z rękami

 

pod głową

tu wszystko zaprasza do środka

nawet wiatr jest jak szczegół

w przykrótkich uliczkach

 

kilka oszronionych drzewek

warzywny ogródek dla siebie

zabite deskami od strony podwórza

przyjęły ten płód

 

zepsuty śrutownik?

stara może stuletnia maszyna

jednak wciąż tłusta błyszczy pod śniegiem

jak karakuły w niedzielę ktoś

 

mówią – stracił głowę w ogniu

ktoś inny dla sąsiedzkiej zemsty

utopił się w studni

zwyczajne skutki poniechanej produkcji

 

 

 

najbliższe

 

 

najbliższe

niedokończenie moje

wspólne z gęsiami

zaśmiecającymi trawnik

 

odbierane

niedochodzenie moje

wzdłuż zarośniętych brzegów

stawów kijanek

 

myśląc o nim

jak o posłusznych posłach

docierających do granic i dalej

królestw

 

o sobie jak o

tronującym w skale

wykutym nieruchomym

tronie

 

 


 

Wiersze z tomu „Zaczyny” powstawały głównie w latach 1991-1996. Nie znalazły wtedy wydawcy. Prezentowany zbiór jest próbą rekonstrukcji pierwszego etapu mojej poetyckiej drogi.