Cud
Jeśli chodzi o cuda, to wolimy przyjmować, że się nie zdarzają, niż uznać ich naturę, nieprzystającą do naszych wyobrażeń. Cud to nie jest aplikacja, podpowiadająca, ile jeszcze mamy zrobić kroków i w jakim tempie. Cud to jest dziura w zwyczajności, przez którą sączy się niepokojące światło.
Halina mi zaproponowała, żebym pojechała z nią na koncert. Penderecki i Szymanowski. Ale to jeszcze nic. Z Haliną siada się w loży. Halina przed koncertem przy barku i w kolejce w toalecie zasadza mi kuksańce w bok: jak to nie wiesz, kto to jest? Na koncercie z Haliną świat składa się z samych ministrów, prezesów, wybitnych artystów i dziennikarzy. Na koncercie z Haliną sam koncert to jest chwila wytchnienia w emocjonującej podróży do mojego alternatywnego życia, w którym mam, czego nie mam: uznanie i zapewnione miejsce w świecie. Jedno się nie zmienia. W tej chwilowo przeczuwalnej wersji deluxe, podobnie jak w wersji gołej, basicowej czuję się mocno zdezorientowana. Jakby ktoś mnie gwałtownie wepchnął na scenę, a ja nie wiem, co grają, nie mam pojęcia, jakie i kto napisał dla mnie kwestie.
Już więc po drodze chwytają mnie neurotyczne przymusy. Przypominam sobie o kończącym się ubezpieczeniu za mieszkanie. Dzwoniły do mnie od rana automatyczne panie w tej sprawie, miały raz jeszcze dzwonić o siedemnastej, tymczasem ja o siedemnastej jadę z Haliną do Warszawy, sprawdzam w torbie, nie mam małego telefonu. Nie chcę z Haliną rozmawiać o tym, dlaczego mam dwa numery, a jeśli już się upieram przy dwóch numerach, to czy nie mogę sobie kupić telefonu na dwie karty. Mam telefon na dwie karty, mam go w torbie. To telefon służbowy, którego najczęściej używam, nie chcę rozmawiać z Haliną o tym, że ten telefon i ten numer, do którego wszyscy przez ostatnich parę lat się przyzwyczaili, zaraz będę musiała oddać. Bo prawda jest taka, że ten telefon, z którego dzwonię i który odbieram, już właściwie jest nieaktualny, a aktualny leży gdzieś w kącie rozładowany. Na razie nie czas na zastanawianie się nad metaforycznym sensem tej sytuacji.
Siedzę sobie w luksusowym aucie Haliny, popijam wodę i już się wczuwam w tę swobodną, błyskotliwą bywalczynię imprez kulturalnych, którą nie jestem. Mniejsza o ubezpieczenie mieszkania, najwyżej go nie wykupię. Słońce malowniczo zachodzi nad podmiejskimi halami z blachy falistej, drzewa wkrótce rozchylą pąki.
Dojeżdżamy na godzinę przed koncertem. Halina rozmawia z ważnymi osobami, dzwoni w sprawach. Znów myślę o małym telefonie. Mam na nim wgrane sudoku, w pustym czasie przed koncertem byłoby jak znalazł. Pan obok nas zasłonił się czytnikiem. Zazdroszczę mu, wygląda na kogoś, kto nie próbuje sam z siebie się wydostać i sprawdzić, jak to jest być kimś zupełnie innym. Gdybym zagrała sobie w sudoku, też bym tak się poczuła. Jeszcze raz sprawdzam: małego telefonu, jak nie było w torebce, tak nie ma.
Wreszcie gongi, wchodzimy do loży. Wygłuszam telefon. Zaczyna się część najprzyjemniejsza i najłatwiejsza. W obecnej sytuacji Penderecki, o dziwo, staje się moją bajką i moim schronieniem. Nikną pani minister przed nami, pani prezes za nami, znany reżyser dwa fotele obok. Są tylko różne grupy instrumentów, które staram się usłyszeć. I kiedy, zdaje mi się, zaczynam tę muzykę rozumieć, koniec utworu. Jeden solista się kłania, wychodzi. Drugi solista wchodzi, a nawet wbiega, też się kłania, ale nie tak oficjalnie, a zamaszyście, entuzjastycznie. Od razu wiadomo, że zagra fenomenalnie. Dyrygent podnosi pałeczkę i nagle ryczy czyjś telefon. Myślę sobie: niezła wtopa. Kto zapomniał wyłączyć (mimo że z głośników przypominali), reżyser, czy pani minister? Telefon ryczy. Sprawdzam tylko, że to nie Haliny, wyłączała razem ze mną, i już gotowa jestem się oburzyć, bo jedno to zapomnieć wyłączyć, a drugie pozwolić, żeby ryczał tak długo. Halina patrzy na mnie, i pani obok. I ja w końcu też spoglądam na swoją torbę, która wydaje niezrozumiałe dźwięki. Bo przecież wyłączyłam i melodyjka się nie zgadza. Ale sprawdzam. Ryczy ten telefon, który został w domu, który leży gdzieś w kącie rozładowany, którego po dwakroć nie miałam. Ryczy i z trudem go uciszam, bo zablokował mu się ekran. Dyrygent wstrzymuje orkiestrę. Solista czeka. Halina tak stara się mnie nie zabić, że aż się z wysiłku zrobiła czerwona.
Takie właśnie są cuda. Bezwzględne. Niepojęte. Cudu nie da się użyć. Cud się zdarza, bo może się zdarzyć.
Po koncercie o cudzie z nikim nie mogę porozmawiać. Dobre wychowanie zabrania o nim wspomnieć. Chowam sobie ten cud w sercu, bo ja nie wybrzydzam. Jaki by mi się cud nie zdarzył, biorę. Myślę tylko, że powinnam się nim podzielić z Haliną, to nasz wspólny cud. A coś nie mam odwagi jej tego wyjaśnić.
♦
Opowieść na ból pleców
Emilę bolały plecy. Tadek dostał gorączki. To nie był dzień na wizyty. Na szczęście A. zadzwoniła, że nie przyjedzie. Nie ma siły.
Obiecanki, cacanki. Nie dość, że jednak przyjechała, to od drzwi zaczęła atak:
– Ha! Wiem, co ci jest. Wielu ludzi teraz się z tym boryka. Masz objawy…
– To nie wirus… coś mi przeskoczyło… – Emila niechętnie ją wpuściła i zajęła się płaczącym synkiem.
– Może wirus, może nie wirus, na wirusach się nie znam, nie jestem lekarką, ale masz objawy miasta na plecach. To teraz istna plaga. Nigdy o tym nie słyszałaś? Zaczyna się niewinnie: bierzesz na plecy np. męża i dzieci. Oni tam sobie budują domek, potem ktoś ich odwiedza, np. twoi teściowie, szwagier, twoi rodzice, i domek się powiększa, powstaje kamienica, a potem kolejna. Tak rośnie miasto.
– Daj spokój – Emila zaprotestowała, ale z wahaniem. Niestety, miała pewną słabość do miękkich, różowo-pluszowych niuejdżowych idiotyzmów. Zaproponowała A. herbatę.
– Chętnie. I coś bym zjadła, bo tak się spieszyłam, że nie zrobiłam sobie obiadu. – A. podniosła pokrywkę patelni, stojącej na kuchence. – Łosoś. Świetnie!
– Jesteś wegetarianką!
– W wyjątkowych sytuacjach jem ryby.
– Zostaw coś dla Kazika i Przemka, zaraz wrócą ze spaceru.
Tadzio zaczął ryczeć, żeby mu mama poczytała, albo włączyła bajkę. I żeby ciocia już poszła, bo się za głośno zachowuje. Ale cioci nie tak łatwo się pozbyć. Jeszcze trudniej ją uciszyć. Nie umilkła nawet w trakcie łapczywego pochłaniania łososia.
– Z miastem na plecach lepiej nie walczyć. Bo co zrobisz? Zbombardujesz? Wtedy zamiast miasta masz ruiny, to dużo gorzej. Jedynie wyjście to zacząć w tym mieście regularnie bywać i stopniowo, delikatnie przejąć w nim władzę. Zdarzają się miasta symbiotyczne, łatwo i chętnie poddające się potrzebom właścicieli pleców, na których wyrosły. Śliczne, przytulne. Coraz częściej się słyszy, że ktoś się przeniósł do takiego miasta.
– Kto słyszy!? – Dla Emili urok wysłuchiwania różowych pluszowych niuejdżowych idiotyzmów polegał w dużej mierze na możliwości stawiania zdrowo-rozsądkowego oporu.
– Nie zastanawiałaś się, dlaczego mój mąż ostatnio ciągle chodzi jak na lekkim haju? Dlaczego się nieustannie głupkowato uśmiecha? Chowa się w miasto na swoich plecach, niczym nieco bardziej rozwinięta ewolucyjnie odmiana ślimaka. Wielu ludzi teraz się decyduje na takie desperackie przeprowadzki. Nikt już nie wie, co można legalnie, a za co ci wlepią mandat; co zaszkodzi, co pomoże; co komuś powiedzieć, a o czym taktownie pomilczeć. W mieście na swoich plecach, przy odrobinie szczęścia, ty decydujesz. Przepraszam, dałam się ponieść. Ty akurat nie. Twoje miasto niestety wygląda na na pasożytnicze.
– Teraz oprócz pleców zaczyna mnie boleć też głowa. – Emila oddała swój telefon ciągnącemu ją za nogawkę Tadkowi. Włączył sobie bajkę i znieruchomiał na sofie.
– Słyszysz? – napierała A. – Tramwaj dzwoni. Przecież tu u was nie jeżdżą tramwaje. Poza tym od dawna już tak nie dzwonią – rzeczywiście słychać było gdzieś od podwórka charakterystyczny dźwięk, który obie pamiętały jeszcze z początku studiów w Krakowie. Był dużo przyjemniejszy niż współczesne mechaniczne melodyjki publicznej komunikacji.
– Twoje miasto jest dobrze skomunikowane i niezbyt nowoczesne – zawyrokowała. – Ma swój urok. To dobrze. Przy mieście pasożytniczym najważniejsze to znaleźć jakiś powód, żeby je odwiedzić.
Tramwaj brzmiał tak, jakby przejeżdżał koło parku i niewielkiego kina, jakby to kino było czynne. Emila zobaczyła zaśnieżone drzewa, a za nimi niewysokie osiemnastowieczne kamienice. Ponieważ za nic nie chciała się przyznać, że dała się w to wciągnąć, schowała się do łazienki.
– Uważaj – dobiegały ją troskliwe pokrzykiwania zza zamkniętych na haczyk drzwi. – Pierwsza wizyta w mieście pasożytniczym może być niebezpieczna. Zamiast je przejąć, wywołasz anarchię.
Ale Emila już szła przez skwer. Po oszronionej trawie. Ze złością wyrwała ze zmarzniętej ziemi tabliczkę, że niby tędy nie wolno. Gdzieś w oddali jej synek walczył z jej telefonem. Zakazała w swoim mieście sieci GSM. I internetu. Zabroniła A. wjazdu o swojego miasta. Bo jak ktoś coś wymyśli, to potem za bardzo lubi się wtrącać. Zabroniła nadmiaru elektrycznych latarni. Reklam. Jacyś ludzie na jej widok uciekali w popłochu, później im wytłumaczy, że jest bardzo miła. Znalazła miejsce z przyjemną łachą całkiem jeszcze białego śniegu. Położyła się na plecach. Pasożytnicze! Też coś! Może lekko zdziczałe, ale przyjemne. Pomyślała o słońcu. Zaświeciło. Niebo uśmiechało się przesadnym błękitem. Najwyraźniej jej miasto było wolne od smogu. Zabroniła smogu i zbyt ciasnych mieszkań. Hipermarketów i samochodów. Plecy już jej nie bolały. Postanowiła poczekać, aż do domu wróci jej mąż ze starszym synkiem i pozbędzie się A. Tak, tak. W mieście na plecach Emila miała dość czasu, by przetrzymać te wściekłe wrzaski, dobiegające zza drzwi łazienki, i pójść do kina. Oczywiście, że będzie otwarte. Emila zabroniła w swoim mieście cokolwiek zamykać. Będą grali „Niebo nad Berlinem”. Bo jeśli już stać cię na wizyty w twoim mieście na plecach, to możesz też uwielbiać lekko kiczowate filmy.
♦
Japończyk
Ma coś w sobie z Japończyka, mówi łagodnie, nie zauważyłaś?
Nie. Nigdy tak o nim nie myślałam.
Mój tato.
Na małym zdjęciu siedzi na ławce w parku obok mamy, na głowę sobie nasadził mój berecik w kropki, oboje się śmieją. Są bardzo młodzi. Tato na kolanach trzyma małe tranzystorowe radyjko. Nasłuchuję, co w nim gra. A tak nie cierpiałam tych radyjek, dopóki istniały.
Skoro jest berecik, to pewnie i ja gdzieś jestem. Ale wbrew zdjęciom i rodzinnym legendom, pamiętam, że długo mnie nie było. Minęło sporo czasu, zanim samej sobie się pojawiłam. Miałam łuski i długie zęby. Pod łuskami bolała mnie skóra, zębami tak sobie pogryzłam język, że do tej pory czasem trudno mi powiedzieć to, co rzeczywiście myślę, bez znieczulającej ironii.
W dodatku zanim zdążyłam zebrać się w sobie i spokojnie, rzeczowo tacie wytłumaczyć, dlaczego tak trudno mi się z nim spotykać, dlaczego jestem ateistką, dlaczego nie lubię świąt ani żadnych rodzinnych ceremonii, ceremonie się same z siebie wyczerpały. Została po nich pustka. A tato zaczął się kurczyć. Nie wiem czy od pustki. Miałam wrażenie, że raczej od nadmiaru.
Od nadmiaru świata.
Gdzieś w tle naszych rodzinnych zmagań skończył się komunizm, otworzyły się granice i świat chełpił się miejscami dawniej nieistniejącymi, do których teraz można było jechać na wycieczki. Tato z poczuciem humoru zniósł moją rowerową podróż do Rumunii: o, we dwie dziewczyny, świetny pomysł, a wracać przynajmniej będziecie na lekko, bo rowery wam ukradną,. Kiedy wybierałam się do Maroka, był już tak przerażony. Płakał i prosił, żebym pojechała gdzieś bliżej, gdzie jest mniej niebezpiecznie. Dużo, dużo później ni z tego ni z owego mi powie: ja zawsze byłem nadmiernie lękliwy.
Z czyjego więc powodu na tak długo musiałam samej sobie zniknąć z oczu?
Nie tylko geograficznie świat rósł. Powielał sam siebie w internetach, smartfonach, mmsach, smsach, platformach streamingowych, aplikacjach. A skurczony tato, z którego został w końcu tylko zagubiony chłopiec, samotny samotnością tak dobrze mi znaną z czasów, kiedy mnie nie było, domagał się uwagi. Ktoś powinien czasem w tym wielkim niezrozumiałym świecie do niego zadzwonić. Podłączać mu głośniczki i głośniki przez bluton – jak nazywa bluetooth. A przede wszystkim odwiedzać go w domku nad jeziorem, w którym nie ma nawet łazienki, choć tato od lat czterdziestu nieustannie go remontuje.
Dlatego poprosiłam, żeby tam ze mną pojechała. Tego lata jakoś znów trudno mi było się zebrać.
Tato paraduje w samych majtkach. Jego opalona skóra wisi już luźno na wciąż widocznych mięśniach, jakby na rozciągniętych grubych linach. Pokłócił się z mamą i będzie tu siedział sam do września. Przycina krzaki między od dawna nieużywaną podrdzewiałą wędzarnią a grillem, również nieużywanym, oblepionym kurzem i brudem. Ucieszył się na nasz widok.
Dopytuje, czy trafiłam bez problemu, gdzie zaparkowałam. I od razu się złości; nie tam, pół godziny ci tłumaczyłem przez telefon, z trudem powstrzymuje przekleństwa, odkłada sekator, żeby mu było wygodniej machać rękami. Ale zaraz się opanowuje, czego się napijecie, zagania do wbitego w skarpę domku.
Agnieszka nigdy wcześniej tu ze mną nie była. Nie mam jej nawet gdzie zabrać na spacer. Wokół inne równie małe działki, domki, wzrok o coś się nieustannie potyka. Tyle dobrze, że w ostatnich latach architektoniczna kakofonia pobrzmiewa głucho. Większość domków stoi pustych. Dla mnie dobrze. Tato coraz częściej narzeka, że całymi tygodniami nawet się nie ma do kogo odezwać.
Główne życie w domku dzieje się na tarasie. I tu, i w dwóch pokoikach, tak jak i na zewnątrz, panuje styl zero waste. Zapadnięte kanapy, niedomykające się szafy i szafki.
Sadzamy Agnieszkę przy nieco chwiejnym stole, nakrytym lepiącą się ceratą. Ja idę na drugi koniec tarasu, do części kuchennej. Tata kręci się po domku, znosi ciastka w foliowych torebkach, pomidory, bułki, śliwki. Za każdym razem, kiedy powtarzamy, że nie jesteśmy głodne, o czymś jeszcze sobie przypomina. Wyparzam kubki. Niewiele to daje, ich wnętrza nadal są brunatno-czarne. Tato znajduje resztkę kawy w słoiczku i hojnie domaga się, żebym wsypała wszystko, on i tak musi sobie dokupić. Odruchowo mu się przeciwstawiam i kawa, nie dość że stara, wychodzi lurowata. Dodaję mleko, żeby przynajmniej w pierwszym momencie niedomywalność kubków mniej raziła. Agnieszka pije bohatersko, trochę słabiutka, ale dobra, przekonuje mnie, gdy proponuję, żeby niepostrzeżenie wylała to w krzaki.
Na jakimś wstępnym etapie taras nie przewidywał okien. Ale do domku po sezonie regularnie włamywali się lokalni pijaczkowie. Tata zespawał kraty ze starych prętów. Przymocował je do zewnętrznych ścian, teraz obłożonych sidingiem. Potem znalazł szyby i wstawił za kraty.
Agnieszka spogląda na tę oryginalną instalację i pyta uprzejmie, pan to wszystko sam zrobił? Nie tylko zrobiłem, ja tu wszystko sam na plecach znosiłem, bo tu się żadną ciężarówką nie wjedzie. Te szyby i tamto okienko to ktoś w Łodzi przy zsypie wystawił. I jeszcze krzesła, nie te, stoją w pokoju, ale niech pani sobie pije spokojnie, potem pani pokażę. Trudno uwierzyć, jakie rzeczy ludzie wyrzucają, mówi tonem zdobywcy.
Po chwili traci zainteresowanie Agnieszką. Patrzy na mnie czujnie, pyta o Jarka, czemu nie przyjechał. A Asia? Jej córeczka miałaby tu raj. A Wojtek? Moje dzieci o tej działce nie chcą nawet słyszeć. Zresztą do nas do Łodzi też rzadko zaglądają. Asia ostatnio mi powiedziała, że przez te łuski nigdy się nie można było do mnie przytulić, tak żeby przy okazji się nie pokaleczyć. Zębami regularnie na strzępy rozrywałam Jarka. I ona, i Wojtek mają do ojca żal, że się nie bronił. Pokąsałam im kostki i łydki. Z trudem od nas uciekli. Wojtek ciągle kuleje, mimo tylu lat terapii.
A ona teraz, gdy sama jest matką, musi się odsunąć na bezpieczną odległość.
Nie przypominam sobie, żebym gryzła kogokolwiek poza samą sobą. Bardzo się w tym względzie pilnowałam. Spytałam Jarka, czy go rozrywałam. Bywasz nerwowa, odpowiedział wymijająco i zrobił ten dziwny gest, coś między chowaniem się we własnych dłoniach a pozbawioną szans na powodzenie próbą zdjęcia zmęczonej twarzy i znalezienia pod nią czegoś, o czym dawno zapomniał. Gdy jego dłonie, zsuwając się, odsłoniły oczy, spojrzeliśmy na siebie, tak jakbyśmy przypadkiem spotkali się wzrokiem z kimś obcym w tramwaju. Zrozumiałam, że nie tylko ja z nim, że on ze mną też czuje się bardzo samotny.
Tacie mówię, że Jarek musiał iść do pracy. Asia gdzieś chyba wyjeżdża, Wojtek też. Zadowolony kiwa głową. Chce słyszeć takie gładkie wykręty. Nic dziwnego. Zawsze to, co sobie mówiliśmy w naszej rodzinie, bardzo się różniło od tego, czego nie mówiliśmy. To, czego nie mówiliśmy, było bardziej. Było tego dużo więcej. Nieustannie czaiło się po drugiej stronie słów. Umiemy to zręcznie omijać. Może moje dzieci coś w tym względzie zmienią. Nie wiem. W każdym razie wystarczyło o nich pomyśleć i przy tych naszych ten i tamten nie może z bardzo ważnych powodów, czuję rozżarzoną gulę w gardle. Jakbym próbowała połknąć wygłodzonego tygrysa.
Tata widzi, że mam łzy w oczach, więc szybciutko przynosi radio z odtwarzaczem CD, które podarowałam mu na ostatnią gwiazdkę, żebym mu wytłumaczyła, jak nastawić radio. Tłumaczę. Przerywa mi, idzie po notes i długopis, po okulary. Zapisuje sobie w punktach, domaga się precyzyjnej numeracji stacji, wedle tylko sobie znanego schematu i w końcu się niecierpliwi: to gówno jakieś. I zaraz dodaje: przepraszam cię, córcia, ale tamto stare mi bezbłędnie odbiera.
Odłożył radio i wygłasza tyradę o odwiecznych krzywdzicielach ludzkości TVN-ie i Tusku. Kątem oka sprawdzam, czy Agnieszka nie czuje się urażona. Nie doceniam jej taktu. Czeka spokojnie, aż tata zrobi króciutką przerwę i pyta łagodnie: a te lilie to rośliny jednoroczne czy wieloletnie? Jednoroczne, odpowiada zadowolony, że ktoś zwrócił uwagę na kwiaty, z których jest tak dumny, ale cebulek nie trzeba co roku kupować. Delikatnie ją szturcham, żeby nie drążyła tematu. Niepotrzebnie. Uśmiecha się, oczy jej się miodowo rozświetlają.
Wychodzimy znów przed domek. Tato już z trudem pokonuje schody z desek, które niedawno nieustannie naprawiał. Patrzę na jego chwiejne kroki. Mam ochotę go wziąć na ręce, już nie pamiętam, kiedy moje dzieci tego potrzebowały.
Przeszłość jest zawsze rodzajem ułudy, nieświadomie wybranym kierunkiem naszych mentalnych wysiłków. Robię głęboki wdech i wydech. Podnoszę i opuszczam ręce. Już trudno. I tak jest dość dziwnie. Agnieszka znów się uśmiecha.
Na stercie jakiś starych desek tato ustawił doniczki z pietruszką, porem, koprem. No i z wysokimi liliami. Mówi, jakie kolory mają kwiaty, choć same widzimy, nawet jeśli nieco podwiędłe duże kielichy już ledwo się trzymają łodyżek. Chwali mądrość swoich upraw: co roku wiedzą, ile pąków wypuścić. Zawsze siedem. Liczy. W środkowej doniczce wyniosła łodyga żartuje z niego. Osiem kwiatów. Jeden przy liczeniu spada. Tato cieszy się jak dziecko, że z tych upałów nawet roślince coś się pomyliło. Agnieszka dyskretnie go fotografuje.
Czas już na jakieś kolejne nabożeństwo nadawane w telewizji. Tata chowa się w głębi domku, a my schodzimy na pomost. Agnieszka pyta, czy nie należałoby go zabrać, żeby też miał trochę wakacji. Nie chciałby. Trudno już mu przejść po rzuconych na stromą skarpę betonowych płytach. Jeszcze kilka lat temu wypływał łódką na ryby, a gdy w zeszłym roku go odwiedziłam i poszłam się wykąpać w jeziorze, pilnował mnie tylko z tarasu. Dzwonił poskarżyć się mamie, że pływam za daleko, on się denerwuje i nie chce, żebym sama do niego przyjeżdżała. Tylu ludzi się tu potopiło.
Tym razem nie sprawdza, co robię. Widać uznał Agnieszkę za wystarczającą asystę, choć ona nie umie pływać. W końcu tato też nie umie, a mnie nauczył. Nad innym, większym i piękniejszym jeziorem. W czasach mojej podstawówki kilka lat z rzędu jeździliśmy na wczasy na Suwalszczyznę. Przy ośrodku nie było plaży. Jej funkcję pełnił duży pomost. Wychodził od razu na głęboką wodę. Dzieciaki goniły się po nim, skakały z niego, spychały się nawzajem, oblewały tych, którzy z brzegu odbijali kajakami. Wiadomo było, że i mnie ktoś kiedyś do wody wrzuci. Bo działo się to przecież w czasach, kiedy życie dzieci i dorosłych było oddzielne. A ja nie umiałam wtedy pływać. Złaziłam na metalową drabinkę i mając pod sobą kilka metrów wody, próbowałam przynajmniej pomachać nogami. Tato postanowił zaradzić sytuacji. Ubrał mnie w gruby biały kapok z olbrzymim kołnierzem, obwiązał sznurkiem, a potem instruował i asekurował z pomostu. Ta metoda nie mogła zadziałać, a jednak zadziała.
Tu również do wody nie da się wejść z brzegu. Dno jeziora jest bagnisto muliste, wokół wysokie trzciny, a za nimi skołtunione krzaki. Pomosty małe, ale za to dwa. Wylegujemy się z Agnieszką na tym sąsiadów, ze względu na drabinkę. Może to przez to proste udogodnienie przypominam sobie tamten pomost, tamto jezioro i mój pierwszy dziecięcy zachwyt, tak wielki, że gdy zaczęłam wreszcie pływać, przez kilka lat śniło mi się, że skaczę z jakiejś wysokiej konstrukcji, i gdy się odbijam, okazuje się, że umiem latać. Sen nie okazał się proroczy, nie tylko latać, nigdy nauczyłam się też skakać do wody.
Tata jednak wyszedł przed domek i pokrzykuje do nas, że mamy się przenieść. Kiedy sąsiedzi ten pomost budowali, proponowali, żeby do nich dołączył. Bardzo go z Jarkiem na to namawialiśmy. Nie chciał słuchać. On już wie, jak to się skończy. Każdy będzie chciał korzystać, a nie będzie komu remontować. Im się wydaje, że jak te parę groszy dadzą, to sprawa załatwiona. Zrobię swój, porządny. Honorowo tu, gdzie my sobie od pół godziny leżymy, on nawet na chwilę nie stanął.
Za każdym razem i mnie przegania. Nie reaguję na jego protesty. Tłumaczę Agnieszce, że tacie-dziecku z dorosłego taty pozostała nieufność. Ze wszystkimi się kłóci. A sąsiedzi są mili, nigdy mi złego słowa nie powiedzieli. Agnieszka łagodnie kręci głową: to nie tak. Pokazuje zdjęcie przy liliach, które mu po kryjomu zrobiła. Sama popatrz, to Japończyk. Trudno mu odnaleźć się w całkiem innej kulturze. Hoduje swój malutki ogródek i prawi uprzejmości tym którzy go odwiedzają. Chętnie przystaję na tę wersję. Bliscy ludzie bywają dla siebie nawzajem bardzo egzotyczni. Mówię jeszcze z rozpędu i na wszelki wypadek: mama odkryła rok temu, że jest przygłuchy. Krępuje go to, więc mówi dużo, żeby się nikt nie zorientował.
Nagle deski pod nami ożywają tupotem. Biegnie piątka nieznanych mi młodych chłopców. Jednak taty pokrzykiwania zrobiły na mnie większe wrażenie, niż oficjalnie się Agnieszce przyznałam.
Pytam chłopaków, czy im nie przeszkadzamy. Zdumieni, wzruszają ramionami. Nie. To nawet nie ich pomost. Odwracają się na pięcie i wspinają po skarpie. Za chwilę wracają z dużym dmuchanym pontonem. Opuszczają go na wodę. Robią zamieszanie nie za pięciu, a co najmniej za piętnastu. Skaczą do wody, włażą na ponton, z pontonu znów na pomost. Mają nieśmiertelne ciała, jak wszyscy młodzi ludzie na wakacjach. Podciągają się, łapiąc za deski pomostu, a potem rozkwitają między mną a Agnieszką niczym lilie w taty doniczkach.
Gdy wreszcie odpływają, negocjuję, czy ponton nam pożyczą. Wahają się, ale gdy zadowoleni wrócą z wycieczki na drugie jezioro, zaproponują, że możemy się przepłynąć. Nie skorzystamy. Szkoda, pokazałabym Agnieszce przesmyk, który udaje miniaturową Amazonkę. Ale ona powtarza, że jest jej dobrze, że nie potrzebuje żadnych dodatkowych atrakcji.
Deski wracają do swojej nieruchomej obojętności. Chmury przesuwają się po znów spokojnej tafli wody. Dopiero teraz, gdy zostajemy same, zdejmuję sukienkę. Bardziej niż o moje pięćdziesięcioletnie ciało chodzi o łuski. Rozglądam się, czy nikt nie nadchodzi, i ostrożnie się z nich wysuwam. Nie sądziłam, że umiem. Moja skóra prześwituje i zagina się jak papier, ale nigdzie nie wystaje mi spod niej surowe mięso. Kładę łuski koło Agnieszki, nie potrzebuję nic wyjaśniać ani pytać, czy mi ich przypilnuje, od razu dyskretnie nakrywa je ręcznikiem. Długo stoję na drabince i bardzo powoli się zanurzam. Bez łusek czuję się taka bezbronna. Zimno kłuje mnie gwałtownie, ale po kilku ruchach zmienia się w niezwykle przyjemny chłód. Woda pachnie trochę mułem, a trochę pobliskim laskiem. Zaskakująca mieszanka, niczym paczuli z dodatkiem roślinnych nut, wciąga, a nawet trochę uwodzi. Płynę powoli, staram się dotrzeć na drugi brzeg. W połowie dystansu zawracam. Nie czuję się pewnie. No proszę, a jeszcze kilka lat temu jezioro wydawało mi się za małe.
Nie wycieram się po kąpieli. Kładę się wprost na deskach, chcę czuć swoją skórę. Chcę uwierzyć, że ją mam i że ona mi wystarczy. Po chwili, gdy już jest mi ciepło, sięgam po łuski. Agnieszka podsuwa mi je dyskretnie, o nic nie pytając. Oglądam je pod słońce, przesuwam po nich palce. Naprawdę są ostre, kaleczę sobie palec. Teraz znów jest tak cicho, leniwie i ciężko od upału, że gdzieś w trzcinach, pełnych ogromnych niebiesko i zielonkawo połyskujących ważek, otwiera się czas.
Nie do końca rozumiem, dlaczego wstaję i wrzucam do niego łuski. Czy na coś liczę? Jeśli tak, to niesłusznie. W płytkiej przegniłej wodzie przypominają zdechłą rybę, pływają chwilę do góry białawym brzuchem, a potem nikną. A przez te lata, kiedy je nosiłam, wydawały mi się połyskliwe. Nie jest mi ich żal. Po prostu się dziwię, że to tyle, że to już.
Myślę o tym zdjęciu, na którym mama i tata siedzą na ławce w parku i oboje się śmieją. Chciałabym jak najszybciej mu jeszcze raz się przyjrzeć. Nie liczę na to, że gdzieś na nim się pojawię, ciekawa jestem, jakie to uczucie, spojrzeć w stronę swojego czarno-białego dzieciństwa, tam gdzie mnie nie ma, i nie stawiać łusek na sztorc.
Chwileczkę. Czarno-białe jest tylko zdjęcie. Nagle pamiętam wyraźnie czerwony berecik z filcu z naszytymi białymi kropkami. Chwytam się tej pamięci i przesuwam kolorową plamkę od młodego roześmianego taty poza kadr. Nie umiem wciąż znaleźć dziewczynki, której chcę berecik oddać, zresztą wcale go nie lubiła, a nikt się wtedy nie obcyndalał z tym, że upodobnienie się do muchomorka uważała za zbędny obciach. Berecik zawisł w pustce. Delikatnie łapię go na skaleczony palec. Wracam do letniego popołudnia nad opustoszałym jeziorem, do mojej skóry, którą ugniata coraz gęstsze przedwieczorne światło.
Mój ojciec jest Japończykiem. Bardzo starym. Być może zaplątał się tu jeszcze po wojnie mandżurskiej. Agnieszka przyjechała do niego ze mną tylko po to, żeby opowiedzieć mi tę zdumiewającą historię. Jest malarką. A jeśli patrzeć umiejętnie, nawet mroczna baśń w końcu ułoży się w piękne desenie.
Już się ubrała. Wiem, że chce wracać, ale mnie nie ponagla.
Kładę się na brzuchu i płuczę dłoń w wodzie.
Do domku wchodzimy już tylko po to, żeby się przebrać się i pozbierać rzeczy. Tato nas nie zatrzymuje. Zaraz kolejne modlitwy w telewizji. Jedźcie, żebyście zdążyły przed zmrokiem. Na do widzenia obdarowuje każdą z nas słoiczkiem suszonych kwiatów dziewanny.
Ruszam. Agnieszka z łagodnym uśmiechem przypatruje się wysuszonym płatkom.
Jakże inaczej mógłby nas pożegnać Japończyk.