WYCHOPIEŃ

Kilka uwag
o prozie Piotra Kaczorowskiego


 

Wychopień podaje nam coś takiego, co wymyśliliśmy sami swym rozumem,
za rzeczywistość; jest to chleb niedopieczony myślenia, które przedwcześnie
wydobywamy z pieca głowy naszej; jest to głowy naszej chimera, roszcząca
prawo do imienia prawdy i ani marząca, iż jest wychopioną mylną
myślą.

                                                                               
Bronisław Trentowski

 

 

Wywiało z okien wszystkie widoki. Chciał resztki, chociaż jakiekolwiek frędzle zatrzymać na potem. Ale daremnie, zupełnie wyślizgnęły mu się z palców. Znowu zostanie tutaj, i tylko tutaj. Na zawsze zniknęło gdzie indziej. Mięsień tej prawdy o mało nie rozłupał mu czaszki. Wbił w niego zardzewiałą igłę, zaciskając zęby. Z całej mocy. Wreszcie, zlany potem, obudził się.

Czy taka jest archeologia fuszerki iter mysticum w opowieści Piotra Kaczorowskiego – „BYĆ TAK I NIE BYĆ”? Albo świadomość postępującej utraty związku z byciem, przekonania, że ta opowieść nie jest dla trwania i o nim? Fiasko narracji epopeicznej. Odbierająca językowi pewność desygnatu? Nie? Histeryzująca plan treści, bo jest on zawsze gdzie indziej, gdzie nie ma na to słowa? Pomimo wszystko pisz: Coś. Opowiadaj.

Tymczasem cierpliwie nizane są preliminaria Księgi przez quasi-narratora. Mistrza kamuflażu, przybierającego skórę genius loci – geniusze to były właściwie takie niesforne duchy, kapryśne, rozbrykane ułudne fortele, nakładające różne maski, aby zatrzeć własną tożsamość lub kształt rzeczy. Szkopuł w tym, że to one nadawały człowiekowi, miejscu czy miastu jego marę, włóczące się i plądrujące widzenie, charakter, linie demarkacyjne narracji. Okadzały topografię wędrówek, historię wypraw – prowadząc do Ultima ThuleTerra Incognita.

Delektowały się aurą archaicznych marzeń o zbadaniu przestrzeni, która znajduje się poza znanym dotąd światem. Więcej, ich podstawową funkcją było podtrzymywanie istnienia. Upewniały się w szydełkowaniu i kalkomanii tematów, wątków, schematów fabularnych czy typach postaci. Tak po stronie wewnętrznej, jak i zewnętrznej danej hecy, stosowały triki suwerenności, mirażem fetyszyzowały swój własny obraz, uwypuklając na pierwszym planie swoje werbalne tło, jątrząc pytaniem: skąd bierze się różnica pomiędzy prawdziwym zdarzeniem a fenomenem, między właściwą rzeczywistością, a tym, co powierzchowne? W heterotopicznej przestrzeni stawały się eterem w Manach, Penatach i Larach z kultem rozdroży.

Napuszcza tlenu do żył. Wyłuskanie się z wyra to nie byle co. Najpierw należy pozrywać z pleców wszelkie zadry. A rzecz to wcale nie prosta. Wręcz i mentalnie – karkołomna.

Zadry mają różne postaci, konsystencję, a nawet woń. Te zapiekłe od razu trzeba sobie odpuścić. Zabrać się za te dopiero strączkowe, kopulaste, wywijające ledwie formy, tkliwie pasożytujące na tych starych. Ziścić się. Zebrać. Jednym ruchem pac. I już jest się w pozycji siedzącej. Z dymiącym swędzeniem na barach. Jakby oblanych gorącą cieczą. Trzeba zachować skupienie, aby znowu nie lec. Aby znowu być w „Nie”. Nie miętosić tego „Nie”. Ani szukać dla niego racji, motywu czy celu. Bo wtedy nici z głowy. Szajba uderzenia o wystające z tapczanu sprężyny. Więc tkwi jeszcze bezmyślnie, lecz skutecznie.

Następnie należy postawić dolne odnóża na podłodze. To dopiero Sajgon. Te dwie zakrzepłe kłody zupełnie tego nie chcą. Mają własne sztuczki. Rozumie je. Dźwigać to obleśne cielsko w te i we w te jest dla nich absolutną głupotą. W imię czego. W imię jakiej idei. Żeby ten tłusty bandzior nażarł się, a potem wypróżnił. Nie kopią go, bo to uwłaczałoby ich godności. Ich zasadom. Przecież nie kopie się leżącego. Ale za to wbijają w samą piętę Achillesa zatruty grot. Zbijają z pantałyku. Wymigują się. Nie wiedzą, jaki przyjąć chód. I w tym cały ambaras, żeby dwie nogi chciały na raz.

Chodzenie, w którym ciało przyjmuje pozycję wertykalną. Ten nagły wzwyż sankcjonuje postrzegalność świata. Perspektywa z góry powoduje kolizję z otoczeniem, a jednocześnie je zawłaszcza. Urealnia naoczność obecności. Trafia w brzuch. Pokaż mi, jak chodzisz, a powiem ci, kim jesteś:

– wypasione łysole ze złotymi łańcuchami na szyi poruszają się jak goryle w rui; pochyleni, machają łapami na boki, stopy stawiają szeroko i mocno, depcą wszelki opór materii. Fukają, szukając ofiary. Lepiej zejść im z drogi, ominąć wielkim łukiem;

– bezrobotni drobią małymi kroczkami, tup, tup, tup, przepraszają, że istnieją, apatyczni dezerterzy wystawieni na igraszki wiatrów i losu;

– ćpuny plączą się niby somnambulicy, noszą w podartych plecakach kanapki ze suszonymi źdźbłami i termosy ze sfermentowanym niebem, które nazywają płynną politurą; ich szczudłowate nogi zawsze są za bardzo wygięte, żeby dotknąć ziemi;

– na żuli, meneli każdy krok spada, jak deus ex machina; ich wiązania kostne są popękane, krążą niby ćmy wokół flaszki, aby nagle na środku chodnika, nie wiadomo po co, przystanąć w jednym miejscu, z kinolem zwieszonym nad szpotawością własnej sylwetki.

Robi myk. Wmawia nogom, że będzie człapać, a nie chodzić. Cały ciężar upchnie w sobie, a im odpuści. Niech depczą dokładnie te same miejsca, które niedawno deptały. Niech pełzną po znanych śladach. Niech podeszwy snują motywy fatalizmu. Gdy on w tym czasie będzie notorycznie spóźniać się, lawirować, błądzić, węszyć zbiegi okoliczności.

Krótkie ablucje. Siup! I już jest jednym z mieszkańców. Słońce dnieje. Podjeżdżają i odjeżdżają auta. Ludzie dźwigają wykoślawione gęby. Ich spojrzenia są, jak macki polipa. Uśmiecha się ku nim, uśmiecha głupkowato, jak ktoś niepoczytalny, kogo przydybano na czymś zdrożnym. Durno mu, bo nie ma nic do roboty.

Co tam jest? No – nie masz czasu – idzie w lewo – po parterze – poziomie ziemi. Kiedyś tu – centralnie chyba w dół – był Hades. I się mówiło – że za czasów Klasztoru – tam była kostnica. Idzie w lewo. Jakąś siłą woli się zmusza. Bo by się przeszedł po I piętrze… Na górze. Pokoje CKU lub innych instytucji Kultury. W korytarzu – przeważne jakieś prezentacje – wystawy – malarstwa (raczej klasycznego – pejzaże – Dużo Słońca) – przeważnie też fotografii (przeważnie ludzie kultury – z obu stron – aparatu – mniej lub bardziej mu znani). Wychodzi z tego korytarza. Skręca. Idzie – jakby przejściowym korytarzem – w stronę schodów w dół… Krzesła. Grzeją się bezdomni – ale czyści i kulturalni. Nie czuć woni moczu, brudu, potu – i alkoholu. Schodami po lewej schodzi w dół… Wraca na poziom ziemi.

Poziomy. Istnienie tego z dołu i tego z góry. Kogoś, kto zawsze pyta o sens swojej manii. Projektowanie swojego Ja i Nie-ja, poszukiwanie w tym rezonansu świata Słońca i świata Podziemia. Przez pończochę pamięci pomiędzy Kulturą i Naturą. Przedzierzganie się.

Ależ skąd?…

To nie ta kostka Rubika. Żadnych labiryntów, podchodów interpretacyjnych, złudnych postrzeżeń, siedlisk udręk. Wszak jest tutaj stałym bywalcem. Jeśli Hades – kostnica – bezdomni, to jakże nie magiczni, nie zdegradowani. Prawie sterylni, nie uwikłani w funkcje apotropaiczne, w piekielne tatuaże pierwotnej emanacji tego, co zmarłe.

Opis przezroczysty. Narrator nie wykonuje zadania, jakie spoczywa na scenografie i kostiumologu – do niego nie należy rozstawienie dekoracji i wykreowanie atmosfery wnętrza. Żadnej poetyki ekspresjonistycznej, gawędy, groteski, pastiszu. Jedynie błysk flesza: subnarratora utworu, i emitujemy się dalej. Czy aby na pewno?…

Owszem, pojawiają się próby mistyfikacji, ale kończą się one w garmażerce, cukierni, księgarni, ciasnej bramie, klatce schodowej:

Bo Słowo – było jest – przed Ideą. Słowa budują Idee. Idea ze słów zrozumiała. To tak jak u ruskich – ojciec wrócił z wojny – spłodził syna – syn ten do szkół radzieckich – na zebrania partyjne – do wódki zawsze ktoś słucha. I on ma – lat 40 – czterdzieści parę – usłyszał – pierwszy raz w życiu słowo <Grzech>. Słowo – nie pojęcie, ideę Słowa – Słowo. To tak jak ludzie prosto rozmawiają w garmażerce. – O proszę Pani – Putin blisko – wszedł w Ukrainę – trzeba będzie pierogi ruskie same robić. Ale jak tam się nasypie piachu, ziemi – i tak zjedzą. Oni wszystko zjedzą.

A zatem relacjonujący/narrator/opowiadacz posługuje się słowami już zamieszkanymi przez cudze intencje, służącymi staremu panu: dobrostanowi jelit. Miastu/Molochowi – pożerającemu, trawiącemu, opróżniającemu. Trawiony, trawiony – jak w brzuchu wieloryba – on sam – trawiony, trawiony – jak alkohol.

Czyżby były to przeskoki z „Enuma Elisz” do „Księgi Gołąbka”? Z Marduka do Jonasza? A może do Eneasza? Jakże się nie zagubić w tych papierniczych utensyliach, przesmykach, przejściach przez zebrę. W tych pęczniejących, przeobrażających się w ruchu symbolicznych paczkarniach. W drogę. Komu w drogę – aby nogi były zdrowe.

Mobilność urbanistyczna, co chwilę splata się i rozplata z mobilnością frazeologiczną. Strefy znaczeniowe grają w ciuciubabkę: metajęzyk chowa się w mowie potocznej, mowa potoczna podskubuje metajęzyk. Narrator rozkłada ręce albo w ogóle chce zniknąć w trzeciej osobie: Kolejna – kamienica – ale z pewną historią i tradycją – poprzednie pewnie też – lecz on nie jest chodzącym omnibusem, encyklopedią – żadnym wszechwiedzącym. Narratorem też.

Jego obecność polega na cofaniu się i zanikaniu, aby znowu stać się reliefem miasta, od jego mikro- aż po makroskładniki: uliczki, bramy, kamienice, zaułki, place, skwery, szyldy, neony, wąwozy, wiadukty, doliny, jakie są do obskoczenia, permanentnego połażenia. Dają gęstość maksymalną temu, co optyczne, a zarazem dotykowe.

Właściwie owe peregrynacje, w praktycznym zastosowaniu, powinny byłyby zostać zapisane brajlem. Wymacywanie krawędziowych zjawisk z całym zapleczem linii granicznych, bodźcowych tonów i półtonów, ingerencje zjawisk bezkształtnych i chaotycznych, stwarzałoby samo miasto w ruchu. Miasto, które już nie byłoby opisywane, lecz sugerowane, przy każdej lekturze odradzające się na nowo, wzbogacające o meandry konfrontacji punktów widzenia.

Syndrom życiowej ciekawości jest najpierwotniejszym źródłem ruchu myśli, która kształtuje słowo. Taktyce eksploracji miasta, szukającej usprawiedliwienia dla bycia tu i teraz, często towarzyszy doświadczenie nieprzystawalności. Czy świadczy to o tym, że uszkodzeniu uległ jakiś ideał, matryca, wzór – fundament o metafizycznym charakterze? A może nakładają się tutaj na siebie dwie koncepcje jednocześnie: obrazu miasta, gdzie nie sposób się zgubić, i obrazu miasta z układem skomplikowanych i fałszywych dróg, gdzie nie sposób się nie zgubić?

Wtedy umysł staje się ofiarą samoweryfikującej się domeny. Otoczenie zostaje zdegradowane do idiolatrii mowy. Narrator, pomimo rozszczepienia, symulowania dialogu, zostaje skazany na monolog. Pomimo podejmowanych przez miasto i siebie prowokacji. Odbiera swój los już nie jako konieczność, lecz przypadkowość, wobec której nie ma żadnych zobowiązań, odpowiedzialności, racji – inauguruje tektonikę trwania, mającą entropowy charakter.

Miejska biosfera ujawnia się w zmiennych kształtach, stanowi wyjątkową koegzystencję postaci kolaborujących ze swoim zaprzeczeniem. Paradoksalnie struktury urbanistyczne reprezentują to, co niematerialne – są zagęszczoną frekwencją w pneumie kamienic, ulic, podwórek. Dynamika jest ich atrybutem, dlatego w tym labiryncie zmian pamięć przestaje pełnić tożsamościową funkcję, pochłaniana przez nieskończoną teraźniejszość: okazuje się kinestetyczną reakcją, tropizmem, adaptującym się do nastroju ślepych lub wciąż poddawanych renowacji uliczek.

Czy istnieje gdzieś rewers każdego miejsca, gdzie dokonuje się rebelia rzeczy: suburbia, obszary argotyczne – ustronia, kąty, zaułki, najdalsze przylądki, odnogi, środowiska wydziedziczone, nabrzmiewające w swej inercji, epigońskie – grasujące w motoryce miasta z perwersją błazeńskiej dezynwoltury?

Czy zatem projekt Księgi Miasta albo Przewodnika Miasta zostaje w jakikolwiek sposób spełniony? Jak to ma na przykład miejsce w przypadku między innymi figur wędrownych Benjamina w „O spacerach po Berlinie Franza Hessela”, Solnit w „Opowieściach wędrownych”, Woolf w „Ulicach Londynu”.

Gdzie gęsta atmosfera miasta daje tę możliwość i szerokie pole do manewru twórcom, którzy praktykują chodzenio – pisarstwo. To w mieście, jak w tyglu, mieszają się wątki, zaczyny narracji, które czasami warto podjąć i rozwinąć w tekście. To tu tłumnie pojawiają się i znikają bohaterowie dnia codziennego. Tu, jak w ulu, musują języki, brzmienia i dźwięki. Ćwiczenie uważności jest formą treningu wyobraźni, a otwarcie na codzienność może owocować kreacją małych mitologii. Doświadczenie miejskie w dużym natężeniu podsuwa rozwiązania formalne i narracyjne. Kusi wielością wszystkiego i chaosem, w którym można zanurzyć się w poszukiwaniu swojej wersji opowieści. (Magdalena Skrzypczak)

Niesprostanie tekstu wybujałym oczekiwaniom ze strony własnego orzecznictwa zwykle kończy się lunatykowaniem autora w przestrzeni i czasie – żyć i pisać to nie jest jedno i to samo. Powieść Jest. W tubie. Czy przetrwa próbę czasu? Włożyłem do tuby. Już dwa tygodnie będzie. A mchem zarosło? Trawa wykiełkowała?… Nie, wykiełkowało tylko Fiasko.

A może warto czekać, aż Wychopień dojrzeje, żeby znowu zapaść się w nieprzekraczalny impas?… W ignes fatui?…

 

Bogdan Nowicki