W Ołomuńcu


 

Nie mam jednej historii i dlatego biją się one o mnie… Biją? Żadne tam ze mnie pole bitwy. Trzeba uważać na metafory, zwłaszcza że mam zamiar zmierzyć się z metaforą nadrzędną współczesnego życia literackiego, światem jako salonikiem. „Świat jako salonik i wyobrażenie” – taką książkę mógłby już ktoś napisać, ja też, mając w rozumie salonik wydawniczy a wyobrażenie się na wszystko poza nim, ale najprędzej napisałby ją dawno temu jakiś Szopen, gdyby nieszczęśliwie trafił mu się los literata. Historie zatem, których mam sporo, rywalizują o moją uwagę, w najdziwniejsze wchodząc alianse, by pomimo wszystko zmieścić się w wyrażeniu. Ta o Ołomuńcu, której bohaterowie po części już nie żyją, a po części nie funkcjonują w centrum zamieszania, zaczyna się według mnie od piosenki „W Ołomuńcu na fiszplacu”, której melodii nikt z moich znajomych w rodzinnym Bytomiu, filologicznym Sosnowcu ani centralnych Katowicach zanucić mi nie potrafił, choć wiele osób coś o niej wiedziało, pewnie tak jak ja z książek. Aż dopiero jeden ze świeżych na początku lat 90-ych XX w. absolwentów filologii słowiańskiej Uniwersytetu Śląskiego, przez chwilę lider reaktywującego się NZS-u, na jakiejś kameralnej domówce, głosem niewielkim, ale niezbyt fałszując, wyśpiewał co trzeba. I oczywiście znałem tę melodię, wszyscy ją znacie, tylko niezbyt kojarzycie z Ołomuńcem. Wielokrotnie bowiem były zarówno melodia jak i tekst wykorzystywane i parafrazowane: jeśli ktoś nie usłyszał przy ognisku, może pokojarzyć „Odrażającego draba” duetu Przybora – Wasowski.

 

Dlaczego zadawałem się z filologami słowiańskimi, trzeba by wyjaśniać długo i zawile, oni nie mieli wielkiej estymy do katowickiej już polonistyki, a ja nie bardzo miałem pojęcie o literaturach i językach, w których tkwili w Sosnowcu. W pewnym przybliżeniu można rzec, że rozglądałem się za ludźmi do współpracy w piśmie literackim, bo ludzie współpracujący z pismem literackim mentalnie zużywają się błyskawicznie, często jeszcze przed pierwszą publikacją, zwykle zaś po drugiej, na dłużej zostają wybitne wyjątki. Początkowo, także za sprawą Urszuli Kowalskiej, prezentowani autorzy pochodzenia zagranicznego wywodzili się z krain położonych nieco dalej na południe, nie o Słoweńcach, Serbach i Chorwatach jednak ta opowieść. W końcu poznałem się z istotnym dla historii ołomunieckiej doktorem Darkiem, słowacystą i bohemistą. I ów doktor Darek, dobrze Ołomuniec znający już od lat 80-ych z turystycznych wyjazdów, studiów, rezydencji i współpracy z tamtejszymi kulturalnymi oraz uniwersyteckimi instytucjami, nie raz i nie dwa namawiał mnie, bym do tego miasta się wybrał – na wakacje lub weekend, prywatnie bądź przy okazji.

Prawda, Morawy są bardzo blisko Katowic, trochę też ciekawił mnie fiszplac, a z racji naszych inicjatyw kwartalnikowych okazji literackich by nie brakowało. Jednak z racji mojej nieredukowalnej niechęci do podróży, wyjazdów oraz okazji jako takich, niechęci, która – najkrócej rzecz ujmując – sprowadza się do stwierdzenia, że wszystkie nieszczęścia ludzi biorą się stąd, że ludzie nie potrafią usiedzieć spokojnie w jednym miejscu, powtarzane przez doktora Darka „żałuj, że tam nie byłeś” zderzało się przez niemal dekadę z mocnym murem. Mury przecież, jak to mury, trwają, trwają i muszą runąć – z Olgą widywaliśmy się zdecydowanie rzadko, mieszkała w Warszawie, co nie było łatwe do pogodzenia ze Śląskiem. Pomyślałem, że wspólny kilkudniowy wyjazd do Ołomuńca, rodzaj niezobowiązującego, niemal związanego z pracą, wczesnowiosennego prezentu, wiele może wyjaśnić i wiele zmienić.

 

* Powtarzana przeze mnie myśl o wszystkich nieszczęściach ludzi, biorących się z tego, że nie potrafią usiedzieć w miejscu, jest autorstwa Błażeja Pascala, sformułował ją w 139 fragmencie, należącym do 2 rozdziału „Myśli”. Co stwierdziłem, bo nie pamiętałem, a skrzydlate te słowa funkcjonują wśród publicystów jako „mądrość chińskiego mędrca”. Chińskość nie jest wykluczona rzecz jasna. Odpowiednia fraza słowami Boya Żeleńskiego idzie tak: „całe nieszczęście ludzi pochodzi z jednej rzeczy, to jest, iż nie umieją pozostać w pokoju, w izbie”.

 

Trochę późno jednak powiedziałem doktorowi Darkowi, że jadę do Ołomuńca. Że jedziemy. Przecież nie chciałem tam wybrać się sam, tylko z Olgą, a ona zwlekała z odpowiedzią i dopiero gdy do ołomunieckiej imprezy było nieco więcej niż tydzień, zdecydowała się. – Trochę późno – orzekł przez telefon doktor Darek, gdy usłyszał nowinę, ale zaraz, z charakterystyczną dla siebie hojnością, udzielił mi mnóstwa bezcennych rad, z których zapamiętałem tyle, że mam dotrzeć pociągiem i o resztę się nie martwić. Usiłowałem napomykać, że jakoś damy sobie sami radę, to tylko dwie noce, ale oczywiście bardzo mi jego podejście odpowiadało. Można nawet powiedzieć, że odpowiadało mi do tego stopnia, że zupełnie straciłem czujność, trochę pogimnastykowaliśmy się z Olgą kupując bilety na pociąg i tyle.

Oficjalnie z naszej strony na targach książki w Ołomuńcu miał pojawić się na jednej z imprez towarzyszących Marcin Babko, rozpędzający się z wolna tłumacz z czeskiego i słowackiego, którego dwie powieści – po jednej przełożonej z każdego języka – planowaliśmy wydać. Lubiłem Marcina, więc to była miła okoliczność, ale wszystko wskazywało na to, że wkręcony w swoje dziennikarskie zarobkowanie w katowickim wydaniu Gazety Wyborczej przyjedzie w ostatniej chwili i pierwszym możliwym połączeniem będzie wracał. Na miejscu miał być za to cały czas obecny doktor Darek.

Kilka dni przed wyjazdem obfitowało w dodatkowe zajęcia, niby tylko w piątek miało nie być nas w pracy, ale my wiedzieliśmy, że nie będzie nas w pracy także w sobotę i niedzielę, co było jednak niezwykłym, zwłaszcza dla mnie, zejściem z kołowrotka. Udało się przecież zdążyć ze wszystkim, co przed wyjazdem powinno się wydarzyć, udało się też spakować, późno pójść spać, ale nie zaspać, dojechać i wsiąść do odpowiedniego wagonu, postać w Zebrzydowicach i dotoczyć do Ołomuńca. Czułem się trochę dziwnie, ale początkowo kładłem to na karb niezwykłych okoliczności i obecności Olgi. Na peronie w Ołomuńcu poczułem jednak wyraźne pulsowanie w skroniach, które zaraz przeszło w dreszcz. Migrena?

Chyba nie, pogoda była przyzwoita, prognozy także.
Wciągnąłem głębiej powietrze.
Coś wyraźnie nie grało.

 

Wciągnąłem głębiej powietrze jeszcze raz i zorientowałem się, że ni stąd, ni zowąd zostałem wysłany w przyszłość, może nie aż tak daleko, żeby zobaczyć, jak po jakiejś promocji albo targach w Warszawie Leszek Engelking podchodzi do naszego stoiska, bierze „Anioła” Jáchyma Topola, szybko kartkuje, bo – mówi to głośno, acz jakby do siebie – chce sprawdzić, jak też młody tłumacz poradził sobie z przekładem nazwy praskiej stacji metra Anděl, konkretnie z wyrażeniem Anděl exit kluczowym dla powieści, z którym to on zupełnie nie wiedział, co zrobić, a znalazłszy odpowiedni fragment zerka na mnie spod oka i wycofuje się. Ani też jeszcze dalej, by zobaczyć, że nic nam nie dało wprowadzenie do polszczyzny książek Jáchyma Topola i Michala Hvoreckiego, oprócz – jak zwykle – podkurzenia całego środowiska, i że może też niepotrzebnie wraz z doktorem Darkiem utwierdzaliśmy Marcina w jego przekonaniu, że potrafi tłumaczyć literaturę, bo – całkiem możliwe – śląska aglomeracja wraz z karierą dziennikarską w Gazecie Wyborczej, pisaniem książek o znanych muzykach, graniem ambient-jazzu i wydawaniem płyt startującym zespołom była zastawioną na niego wielką, labiryntową pułapką, czy raczej rozpędzoną maszyną, której można co najwyżej nie zawahać się wejść w drogę. Zagrał z Pogodno na Hajle Silesia, dlaczego nie docierało do niego przesłanie utworu „Spierdalacz” – nie miał dokąd?

Do mnie też z trudem docierało, ale nie, na pewno nie przeniosło mnie aż tak daleko, zostałem wysłany w przyszłość górę o dwa, trzy tygodnie, gdy wsiadałem do pociągu w Katowicach był marzec, dosyć deszczowy, gdy wysiadłem w Ołomuńcu był już nie znający żartów kwiecień. Na Morawach najwyraźniej pyliło to, co od kilku sezonów doprowadzało mnie w kwietniu do białej gorączki.

 

Załzawionymi oczami, których pod żadnym pozorem, choćby nie wiem jak swędziały, nie wolno było dotknąć, nie mówiąc już o tarciu, popatrzyłem na Olgę i opowiedziałem jej wszystko o monstrualnie obrzydliwej, choć niewidocznej, mieszance powietrznej, którą oddychamy, pełnej rozrodczych miazmatów roślin pylących na potęgę – tfu!, na łoszkliwego psa urok, niechby natychmiast spadł deszcz i zmył to świństwo do morza. Wykazała zrozumienie, znaliśmy się w końcu już od kilku wiosen, ale nie miała, tak jak ja, dobrego pomysłu, co w tej sytuacji zrobić. Sięgnęła tylko do torebki i podała mi paczkę chusteczek, w każdej chwili mogły się przydać. Najgorszy scenariusz obejmował kilkugodzinny seans seryjnych kichnięć, coś, czego raz doświadczywszy, nie chce się już drugi raz przeżyć, skoro po pierwszej godzinie ma się naderwane ścięgna szyi, a potem, kichając, z wolna samemu sobie wyrywa się oskrzela. Było jasne, że jeśli nie zmaterializuje się nagła ulewa, będę potrzebował klimatyzowanego pomieszczenia, a przynajmniej spokojnego kąta, a zanim do niego trafię, lepiej się nadmiernie nie stresować, stres pogłębia reakcje alergiczne. Na razie nie czułem się bardzo źle, więc włączyłem w głowie autopilota i ruszyliśmy do nieodległego centrum Ołomuńca, w którym mieliśmy odnaleźć park, a w nim targowe pawilony oraz doktora Darka. Park nie jawił się miejscem, do którego kierowałbym się w tej sytuacji chętnie, ale cóż było robić, tak się umówiliśmy. Gdybyście się zaś kiedyś zastanawiali, dlaczego osoby, którym doskwiera alergia, są mało towarzyskie i mrukliwe jak borsuki w borze, to zdradzę wam tajemnicę – te osoby usiłują nie zaszkodzić sobie bardziej i nie tyle nie oddychać głęboko, co w ogóle nie oddychać. Oczywiście najlepszą drogą do tego celu jest radykalna medytacja, jedyny naprawdę skuteczny środek na alergię, ale gdy myśleć jednocześnie o jakimkolwiek poruszaniu się, musi wystarczyć autopilot. Dobrze też, gdy ktoś prowadzi nas za rękę i zna drogę.

Na autopilocie byłem nieco bezkształtny, podatny na przypadkowe impulsy i jałowe rozmyślania, jak choćby o tym, dlaczegóż to kolejny rok nie udało mi się trafić do lekarza i uzyskać diagnozy, nie mówiąc o recepcie. O wyleczeniu nie marzyłem, w tamtym czasie dla przeciętnego obywatela alergia na cokolwiek należała raczej do miejskich legend, była to dolegliwość mijająca wraz z dzieciństwem, katar sienny mógł co prawda, według Stanisława Lema, wykluczyć astronautę z programu kosmicznego, ale nie był niczym poważnym. Jeśli w ogóle mówiono z powagą o alergii, to kojarzono ją raczej z kurzem, o czym przekonałem się na własne oczy, gdy już w końcu użyłem Googla lub Yahoo i znalazłem alergologa przyjmującego popołudniami nieopodal naszej redakcji w Katowicach. Lekarka właściwie na dzień dobry, po wstępnych uprzejmościach, pokazała mi komputerowy wydruk przedstawiający roztocze kurzu domowego. Nie wiem, może chciała mnie trochę nastraszyć, bo wyraźnie wyglądało na to, że oczekuje ode mnie reakcji żywszej niż wzruszenie ramion, ale ponieważ zdążyłem sporo zobaczyć w internecie, zanim znalazłem czas na wizytę u niej, roztocze nie robiło na mnie wrażenia, w znacznym powiększeniu przypominało trochę nosorożca czy hipopotama, wydruk formatu a4 był zresztą dość marnej jakości. Interesowały mnie tabletki najnowszej generacji, o których wyczytałem, że istnieją i nie powodują nadmiernych skutków ubocznych, a nie testy skórne nie wiadomo jak długo trwające, które planowała, o oglądaniu strasznych obrazków nie wspominając. Lekarze są jednak czasem jak dzieci.

Nie umówiłem się więc jesienią na kolejne wizyty z braku czasu i pieniędzy na nie, i też jakoś nieswojo czułem się w poczekalni wśród matek z pociechami, to mi potwierdzało, że dorośli nie miewają alergii albo przynajmniej mają więcej szczęścia do lekarzy alergologów. Recepty nie dostałem, tabletek na własną rękę kupować i zażywać się nie odważyłem, ale do kwietnia, który był dla mnie synonimem wodnistego kataru i śmiechu przez łzy, było przecież bardzo daleko. Jeśli nie odbyło się akurat nieoczekiwanej podróży w czasie.

 

Dowlekliśmy się do miejskiego parku, w którym znajdują się hale targowe. Droga z dworca, krótka dla niekichającego dorosłego, dla mającego kichać okazała się małym koszmarem, w dodatku robiło się coraz cieplej, pociliśmy się ubrani na chłody, zaś cokolwiek pyliło – pyliło mocniej. Wywołany przez telefon doktor Darek objawił się w holu jakby nieco sztywny, witał się w trybie urzędniczo-uczelnianym. Być może płoszyła go trochę Olga, o której wiedział, że pracuje w instytucji, która wcześniej kilka razy wspierała nasze kwartalnikowe inicjatywy, w każdym razie zachowywał się wobec niej tak, jakby przed chwilą obcował z cesarsko-królewskim duchem Ołomuńca i przykleiła mu się etykieta.

Poinformowałem go, że zasadniczo nie jestem w formie i raczej nie będę, co go dodatkowo usztywniło.

– Jeszcze nie ma dla was noclegu – oznajmił – nie załatwiłem.

Nie ucieszyliśmy się.

– No co? – podchwycił moje spojrzenie. – Przecież nie będziesz płacił – wymienił liczbę koron, która nic mi nie mówiła – za pokój w hotelu! W jego głosie pobrzmiewało święte oburzenie kogoś absolutnie przekonanego o swojej racji, więc pokręciłem grzecznie trąbą, że oczywiście nie, gdzieżbym śmiał być tak rozrzutny – nie miałem siły bąknąć, że właściwie to mogę i chętnie zapłacę, jeśli tylko zaraz się w nim znajdę i dobrze działa w nim klima.

– Nocleg chcę wam załatwić z organizatorami targów, Marcin Babko nie skorzysta z niego przecież, ale zostawiłem to na dogodną chwilę. Teraz pójdę wszystko ustalić – poprawił poły marynarki. – A ty – popatrzył na mnie sceptycznie – lepiej tu zostań.

Wrócił po prawie pół godzinie, jeszcze sztywniejszy, jakby lekko trzaśnięty, przekręcony w osi, idąc do nas popatrywał z ukosa. Przez te pół godziny kilka razy zdążyłem zapytać Olgę, skąd bierze się w holu duszny zapach kwiaciarni, którego nie mogę znieść.

– Załatwiłem – oznajmił. – Nie chcieli się zgodzić, ale przekonałem ich. Musisz tylko – zwrócił się do mnie – wziąć udział w jakiejś targowej imprezie. I tak się składa, że dziś ma się odbyć spotkanie panelowe z polskimi i czeskimi redaktorami czasopism kulturalnych. Chyba się opłaca, co?

– Chyba z byka spadłeś – powiedziałem, gdy sprawdziliśmy w programie, że w panelu ma wziąć udział sześć czeskich i jedno polskie czasopismo. – Nie mam pojęcia o temacie, zabiorę im tylko czas swoją gadką i jej przekładem na czeski, a przede wszystkim to jakby z Polski zaprosić do dyskusji muchę i pająka.

– Coś wymyślisz, zaimprowizujesz. Rekomendowałem cię tam jako podwójnego redaktora naczelnego i znawcę rynku czasopism kulturalnych, przekonałem, że to dla nich zaszczyt. Zobaczymy się na miejscu. Zaraz przyjdzie tu Marcin Babko, zajmie się wami. Ja mam zajęcia, znikam.

To była w końcu dobra wiadomość. Marcin Babko wiedział, gdzie jest hotel, wiedział, że nie ma tam po co iść przed 14.00, wiedział też, gdzie jest najbliższa otwarta już knajpa. I zupełnie inaczej zareagował na Olgę, której nie znał, a o której musiał przecież coś wiedzieć. Wydawał się onieśmielony, niemal zaplątany z tego onieśmielenia w swoje nogi, a mimo to dzielnie prowadził konwersację poznawczo-zapoznawczą. Gdy już w knajpie dostałem i opróżniłem swoją szklankę, znalazłem siłę, by przyjrzeć się uważniej i przysłuchać temu, jak mówił. W połowie drugiej szklanki mój mózg nawodnił się wystarczająco, by rozpoznać, że nawijka Marcina i długie spojrzenia rzucane Oldze spod gęstych brwi są właściwie rodzajem flirtu, na który Olga reagowała dość przychylnie, a przynajmniej niezupełnie obojętnie, bo nieśmiałe zabiegi Marcina dość dobrze rezonowały z jej własnym sposobem bycia. Mógłby sobie to darować akurat przy mnie, w tej sytuacji, pomyślałem. Ale pewnie nie potrafi, dwudziestolatki nie biorą jeńców, zwłaszcza gdy mają w pamięci, że pociąg zaraz odjeżdża. A że oboje mieli z przodu na liczniku wieku mniej – Marcin – lub bardziej – Olga – obciążone dwójki, siłą rzeczy ja ze swoją garbatą, mocną trójką byłem dla nich nieistotnym starym dziadem, synonimem stabilnej, życiowej klęski – kimże innym mogłem być, skoro zadawałem się z nimi, czyli ludźmi w zasadzie jeszcze nie istniejącymi. Nieśmiali wspaniali. Znacie tę jazdę umniejszaczy swojej wartości, prawda?

 

Zameldowaliśmy się w hotelu, odświeżyłem się, pooddychałem dłuższą chwilę powietrzem z klimatyzacji i w końcu przyszedł czas na zgotowane mi przez doktora Darka obowiązki, czyli udział w spotkaniu redaktorów czeskich i polskich czasopism kulturalnych. Trafiliśmy pod wskazany adres bez większego trudu, zostawiliśmy kurtki w szatni i weszliśmy na niedużą, wyłożoną ciemnobrązową boazerią salę z ciasną estradą i kilkoma rzędami krzeseł, oszczędnie oświetloną kinkietami. Wszystko tam było zresztą ciemnobrązowe, pewnie pamiętające czasy zebrań partyjnego aktywu i rocznicowych akademii. Z lewej strony, przy schodkach na estradę zauważyłem redaktor Barbarę z Zeszytów oraz – jak się zaraz okazało, gdyż podszedłem do nich i przedstawiłem się – Václava Buriana. Redaktor Barbara nie zaszczyciła mnie jednak uwagą, nim jeszcze zacząłem mówić, skierowała się do jednego z dwóch foteli ustawionych pod zapaloną lampą stojącą. Poza tym estrada była pusta. Niezrażony wyłuszczyłem Václavowi Burianowi, że w ostatniej chwili zostałem dopisany przez organizatorów targów do panelu.

– Nic o tym nie wiem – odrzekł Václav Burian. – Proszę gdzieś usiąść – dorzucił i skierował się do drugiego fotela na estradzie.

Lekko skoczyła mi adrenalina. W sam raz tyle, by pomyśleć, że przecież i tak nie jestem ani nie chcę być siódmym krasnoludkiem czy złą polską macochą.

Wróciłem do Olgi i doktora Darka, którzy siedzieli bliżej prawej strony estrady.

– Słuchaj doktorze, oni nie mają pojęcia, że mam wziąć udział. Zostaję na widowni.

– Zapraszamy na scenę redaktorów – powiedział przez mikrofon Václav Burian, a że powiedział to po czesku, daję tu swoje amatorskie tłumaczenie. Doktor Darek strzelił oczami na boki i syknął do mnie:

– No idź! Idź!

Już miałem powiedzieć mu, żeby sam poszedł, w końcu też jest redaktorem. Może nawet zobaczył w moim wzroku coś zimnego i jakby z Mrożka, bo dorzucił:

– Co powiem w biurze targów, jak nie wystąpisz? Ja mam gdzie spać…

Spojrzałem na Olgę, przekalkulowałem błyskawicznie skutki zdrowotno-towarzyskie zrobienia mu od razu małej awantury. Wziąłem nawet głębszy oddech, ale to mnie osłabiło, przed oczami wyświetliło mi się coś z Mrożka, nabazgrany od niechcenia napis „Uwaga! Liga Obrony Praw Jajeczek na Miękko policzy się z tobą”. Nie do końca zrozumiałem przesłanie, tak jak nie rozumiałem, co jest grane w Ołomuńcu, co to za melodia, ale sytuacja zaczęła wydawać mi się nie tylko absurdalna, lecz najzwyczajniej bardzo zabawna, więc skinąłem głową.

Na scenę musiałem wziąć ze sobą krzesło, tak jak pozostałych pięciu redaktorów. Ustawiłem je bliżej prawego skraju estrady, w ten sposób niechcący oskrzydliliśmy Czechów, zasiadłem. Wielkie mecyje: przedstawią mnie, powiem, skąd jestem, jak się tu znalazłem, że nie rozumiem po czesku, będzie trochę śmiechu i już. Niech się doktor Darek tłumaczy, ja wystąpiłem…

 

Prowadziliście kiedyś panel na siedem osób, po polsku i po czesku? Nie? To powiem wam, że Václav Burian nie miał łatwego zadania, samego przedstawiania gości i wygłaszanych przez nich prezentacji czasopism na ponad dwadzieścia minut, czescy redaktorzy to byli dość młodzi ludzie, ale, jak się okazało, z pism o długiej i skomplikowanej historii. Miałem sporo czasu, by przygotować w myśli najkrótszą możliwą prezentację swoich gazet, zastanawiałem się, czy Václav Burian ją przełoży, czy nie i kiedy zaznaczyć, że jestem tu jakby sympatycznym przypadkiem, gdy jednak ostatni z czeskich redaktorów postawił kropkę i machnął mikrofonem przechodnim w moją stronę, szepczący redaktor Barbarze na ucho tłumaczenie jego wypowiedzi Václav Burian najspokojniej w świecie przeszedł do głównego tematu. Nie przedstawił mnie.

Dotarło do mnie, że mnie tu nie ma, więc oddałem koledze po prawej mikrofon i pierwszy raz tego dnia wkurzyłem się naprawdę.

Oczywiście najpierw pomyślałem, by wskoczyć na krzesło, zrobić małpę i cały program cyrkowy pod tytułem „Tu jestem” – wraz z zeskokiem na widownię i czochraniem się w przykucu po głowie. Co byłoby adekwatne, ale stanowiło wyzwanie energetyczne, na które jednak nie byłem gotów. Potem pomyślałem, by ostentacyjnie, z podniesionym czołem i w milczeniu, przemaszerować przed dyskutantami do schodków, zejść wolno ze sceny, skierować się do wyjścia i trzasnąć drzwiami. Utknąłem jednak na kwestii kiedy i czy w ogóle pokazać środkowy palec. Rozważałem też przez chwilę, czy po prostu nie wstać i nie zaśpiewać, co ostatecznie wydało mi się optymalnym rozwiązaniem, ale pojawił się problem z repertuarem, nie pamiętałem jak szły kolejne zwrotki na fiszplacu. W tym momencie przecknął się we mnie wybudzony niezdrową dawką adrenaliny Cezary i mruknął: nieprzedstawiony zostałeś reżyserem, siedź spokojnie. Jak Tadeusz Kantor nie powinieneś się odzywać, niech grają. Ciekawe jest tylko, czy ktoś z tej umarłej klasy się tobą jednak zainteresuje.

Siedziałem więc, zmieniając nieznacznie pozycję na krześle, oglądałem. Patrzenie z perspektywy sceny nieco porządkowało świat – co miało być po lewej, było teraz z lewej, co po prawej – z mojej prawej, ale z polskiego manewru oskrzydlającego, nawet gdyby nastąpiło połączenie sił muchy i pająka, nic by nie wyszło, czescy redaktorzy błyskawicznie przejęli inicjatywę i we własnym gronie rozpoczęli ożywioną dyskusję, którą Václav Burian pracowicie tłumaczył redaktor Barbarze. Ponieważ mało z tej dyskusji rozumiałem, tyle tylko może, że osią sporu jest stosunek do tradycji, niby nudziłem się i rozglądałem wolno po sali. Na widowni było niewiele więcej osób niż na estradzie, twarze Olgi i doktora Darka, na których widniały dziwne miny, jakby lekko przerażone, omijałem wzrokiem, przeciwna część sali pozostawała tajemniczo półmroczna, natomiast dokładnie pośrodku, w zupełnie pustym drugim rzędzie, siedziała widowiskowo atrakcyjna dziewczyna w grubym swetrze.

Adrenalina wciąż we mnie buzowała, nie byłem całkiem przekonany do pełnej skuteczności obranej strategii, więc na wszelki wypadek obmyślałem złośliwości, które reżyser mógłby serwować swoim aktorom, gdyby nagle odzyskał głos. Czas mijał bardzo powoli, Czesi spierali się między sobą, a kiedy wydawało się, że trochę zeszła z nich para, dziewczyna z drugiego rzędu nie wstając z miejsca powiedziała głośno, że ma na imię Petra, przyjechała specjalnie z Pragi i chciała zapytać, dlaczego na scenie są niemal wyłącznie mężczyźni.

 

Obecni na scenie czescy redaktorzy, zapewne niemal wyłącznie mężczyźni, popatrzyli na siebie z pewnym zdumieniem i poddali obserwację Petry krytycznej, wieloaspektowej refleksji, podkreślając różnice między swoimi stanowiskami. Przy czym Petra niewiele sobie robiła z ich przewagi liczebnej oraz konwenansów – przerywała, nie dawała sobie przerwać, dogadywała i jątrzyła, krótko mówiąc z jej udziałem rozpoczęła się klasyczna dyskusja patriarchatu z obrazem patriarchatu, której każdy kiedyś musiał się przysłuchiwać, choć może niekoniecznie w języku czeskim. Jednym z jej etapów jest oznaczanie swojej pozycji w obowiązującej akurat hierarchii, stąd dowiedzieliśmy się, że Petra miała za sobą dwa, a może nawet dwa i pół fakultetu na praskim uniwersytecie, w tym przynajmniej jeden z filozofii. Nadmuchać jej w kaszę raczej nie było łatwo. Bardzo mi się to wszystko podobało, także dlatego, że nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, ale na sali, w początkach drugiej godziny spotkania, zaczęło robić się zbyt gorąco. Myślałem wpierw, że to tylko moja alergiczna jazda daje o sobie znać, jednak wciąż rozglądając się, dostrzegłem, że inni uczestnicy spotkania też próbują się schłodzić, nieznacznie poluzowując kołnierzyki i wachlując się ulotkami targów książki. Pogoda spłatała nam figla, naprawdę za grubo się ubraliśmy. Założywszy, że więcej tlenu będzie przy ziemi, zmieniłem parametry trybu czuwania, teraz już nie rozglądałem się na boki i nie przekładałem nogi na nogę, ale trzymałem dłonie na rozstawionych kolanach, lustrując towarzystwo spod oka, od czasu do czasu zaś opierałem na kolanach łokcie i zwieszałem nisko głowę. W tej pozycji, po prawej, samym kątem oka, trochę przed linią nóg dyskutantów widziałem fotel Václava Buriana.

A po kolejnym kwadransie, gdy także dyskusja zrobiła się zbyt gorąca, to znaczy gdy zaczęła przypominać zwykłą pyskówkę, Petra pośrodku ferworu postanowiła ściągnąć gruby sweter z golfem i występować w koszulce na szerokich ramiączkach. Postanowiwszy, bez wahania i energicznie zabrała się za realizację zamierzenia, ale spięte z tyłu głowy włosy nie pozwoliły uczynić tego jednym, błyskawicznym ruchem, więc przez dłuższą chwilę obecni na scenie oglądali jej ukryte w swetrze, szamoczące się nad głową ręce oraz wyzwolone ze swetra pachy. Widok ten zasiał popłoch w szeregu czeskich panelistów, zamilkli, a gdy szamotanie w swetrze przedłużało się, znieruchomieli zahipnotyzowani. Fakt faktem – żaden z nich nie pozwolił sobie na jakikolwiek głośny komentarz do pach Petry, jednak byliśmy w Czechach, a nie w sumiastej Polsce, trzymając głowę nisko usłyszałem przecież po prawej wypowiedziane cicho „tak, tak, tak!” oraz ze dwie nabożne inwokacje.

W końcu Petra wynurzyła się ze swetra, rozejrzała się, zdziwiona ciszą i jak gdyby nigdy nic chciała wrócić do dyskusji, ale w tym momencie Václavowi Burianowi udało się wciąć i wywalczyć kilka minut dla jedynej kobiety na scenie. Zaskoczeni czescy redaktorzy grzecznie wysłuchali tego, co redaktor Barbara miała do powiedzenia, a co Václav Burian przełożył, po czym od razu wrócili do swoich sporów. Z wolna dobijaliśmy do drugiej pełnej godziny dyskusji.

Byłem już pewien, że jedynym rozsądnym scenariuszem jest do końca zachować milczenie i szybko wyjść, utwierdzał mnie w tym narastający ból głowy, o złośliwościach wobec aktorów nie chciało mi się już myśleć, po sali rozglądałem się teraz z myślą o drodze szybkiej ewakuacji. Bo szybkie opuszczenie utrzymanej w brązowych tonach jaskini bez wyszynku, w której się znalazłem, zwiększało szanse znalezienia czegoś, czym mógłbym popić tabletki przeciwbólowe. Wizja rozmów w kuluarach rozwadniających kwaśną sytuację, w której tkwiliśmy, nie stanowiła żadnej alternatywy. Woda z kranu w kiblu także – jeśli myślałem o tym, by być do towarzyskiego użytku tego wieczoru, musiałem popić tabletki przynajmniej kawą. Po chwili miałem już prosty plan. Niemal na wprost mnie znajdowały się drugie drzwi wejściowe do sali, mniej używane, bo wychodzące na korytarz zaraz przy ulicy, przed szatnią, ale gotowe do wykorzystania, wyraźnie uchylone. Wystarczyło zatem zeskoczyć z podwyższenia, niby to grzecznie odstawiając krzesło, zgarnąć Olgę i omijając resztę towarzystwa, wylawirować się przez nie.

 

Wysiedzieć w milczeniu dwie godziny na scenie jako panelista to łatwizna, spróbujcie kiedyś – choć uwaga na ostatnie minuty, te bywają akurat trudne. Wszyscy na sali, prócz Petry, wydawali się jakby sterani, niby ktoś tam coś mówił, ale Václav Burian przestał nawet tłumaczyć redaktor Barbarze kolejne wypowiedzi, zdawało się, że zmierzamy zwykłą koleją rzeczy do końca przedstawienia. Z tym że ja przygotowywałem się mentalnie, by wreszcie wstać i wcielić w życie swój prosty plan szybkiej ewakuacji, co wymagało jednak pewnych zasobów energetycznych. Akurat wciągałem kolejną porcję tlenu z nisko zwieszoną głową, gdy zauważyłem, że para na fotelach pod lampą wymienia po cichu uwagi, byłem pełen nadziei, właściwie pewien, że utwierdzają się w myśli, by gorąco wszystkim podziękować, ale po chwili Václav Burian zrobił wolną ręką coś w rodzaju łuku nad głową skierowanego w drugi koniec sceny, zastygł i powiedział dość wyraźnie do mikrofonu „I jeszcze na koniec…”.

Widziałem go kątem oka.

Nie zareagowałem.

„I jeszcze na koniec…” powtórzył Václav Burian i uniósł się nawet nieco ze swojego fotela, wskazując tym razem ręką z mikrofonem coś za Czechami i górami, coś, co mogło być nawet mną, gdyby potrafił to nazwać. Kilka głów zwróciło się w kierunku, który wskazywał, kilka zaś skierowało się ku niemu, wykonywał przecież dość niejednoznaczne gesty, a jego powtarzane teraz poza mikrofonem „I jeszcze na koniec… I jeszcze na koniec…” brzmiało zastanawiająco.

Wyprostowałem się na krześle i lekko wyciągając szyję, spojrzałem w jego kierunku. Patrzyłem na Václava Buriana łzawiącymi oczami krótkowidza, którym co prawda nie byłem, gnębiła mnie alergia, ale zważywszy okoliczności, bez trudu mógłbym być. W każdym razie patrzyłem i nie widziałem, rozmazywało mi się. W ogóle zaś nie rozumiałem, o co może mu chodzić. Było nas, patrzących na Václava Buriana panelistów, czterech, w moim kierunku patrzyły zaś twarze trzy, z kolei redaktor Barbara zdawała się zachowywać neutralność patrząc przed siebie. Trwało to kilka kosmicznie długich sekund, aż Václav Burian poddał się i opuścił wskazującą w moim kierunku rękę z mikrofonem. Ale też, co tu kryć, nawet gdyby wstał, podszedł i zdzielił mnie nim po trzykroć, niewiele więcej bym w tamtym momencie powiedział niż „auć, auć, auć”.

Nie pozostało mu nic innego, jak dokończyć frazę o końcu podziękowaniami skierowanymi do wszystkich uczestników, którzy na to przecież tylko czekali. Już w chwili, gdy rozległy się rachityczne oklaski, na sali zaczęły się przetasowania, doktor Darek zerwał się z miejsca i skierował w kierunku foteli pod lampą, może postanowił poniewczasie to i owo wyjaśnić, ten nagły zryw był co najmniej zastanawiający. W o wiele wolniejszym tempie wykonałem zaplanowany zeskok z estrady, odstawiłem krzesło i wytłumaczyłem szeptem Oldze, że jeśli natychmiast nie popiję tabletek, zejdę od bólu głowy i trzeba będzie mnie ciągnąć za nogi do hotelu. Wskazałem jej też uchylone drzwi, do których można było przecisnąć się między krzesłami i pociągnąłem za rękę. Nie protestowała.

Plan szybkiej ewakuacji powiódł się właściwie w pełni, przy kontuarze szatni stała tylko jedna osoba, ale szatniarzowi jakoś nie spodobało się, że ustawiamy się w kolejkę z drugiej strony, długo oglądał nasz numerek i mruczał pod nosem nim w końcu położył na blacie kurtki. A gdy je zakładaliśmy, zobaczyłem, że zbliża się w naszym kierunku redaktor Barbara. W tamtych realiach zderzenie się z nią oznaczało wyłącznie narastający ból głowy, więc znacznie przyśpieszyłem swoje ruchy. Tuż zanim obróciłem się w kierunku drzwi, by przez nie wymaszerować, skinąłem jej jednak głową, doceniając odwagę gestu. Choć być może znalazła się na kursie kolizyjnym tylko dlatego, że rozglądała się za toaletą.

Jeśli bowiem wybiegnę o jakieś pięć lat w przyszłość, jasno widzę, że starszeństwo opinię miało wyrobioną, co najwyżej czekali, bym odzywając się, wreszcie rozwiał wszelkie wątpliwości. Lecz wtedy sytuacja była już inna, niewiele wcześniej zmarła moja matka i zorientowałem się, że nie tylko trzymam w rękach ich bieda-schedę, ale też mogę nie zdążyć ich wysłuchać, cóż z tego, że nie mają wiele do powiedzenia i nie potrafią rozmawiać.

Jedną z ostatnich okazji był ogłoszony przez UNESCO i Sejm rok Giedroycia, obchodzony także przez Festiwal Kultura Polskich Czasopism w warszawskim Domu Spotkań z Historią; zorganizowaliśmy tam – cóż innego – dyskusję redaktorów. Dyrektor Domu Spotkań nalegał, by  odbyła się ona niejako wśród bieżącej wystawy przygotowanej przez Archiwum Instytutu Literackiego, stąd zaproszenie do udziału w dyskusji trafiło także do Marka Krawczyka. Wystawy nie znałem, organizacja Festiwalu była absorbująca, choć głównie zdalna, więc w dniu imprezy przyszedłem nieco wcześniej i obejrzałem ją, a gdy wychodziłem spomiędzy standów, natknąłem się na redaktor Barbarę i Marka Krawczyka właśnie, dwójkę z szeregu panelistów. Przystanęliśmy, zagaiłem, że dyrektor Domu Spotkań miał dobrą intuicję i wystawa idealnie pasuje, a na to Marek Krawczyk wypalił „Ale to nasza wystawa!”. A w braku mojej reakcji, choć w sumie mógłbym wyciągnąć z kieszeni procę i strzelić „Ale to nasz festiwal!”, odegrał to, co chyba wedle niego powinno być moją reakcją, czyli wstyd za żenującą głupotę, którą się popisałem: poczerwieniał i pochyliwszy się w bok, „na stronę”, trzy razy wystawił język. Moje oczy przez chwilę przypominały złotówki.

 

Powiedziałem Oldze, że musimy poszukać miejsca, gdzie mógłbym pooddychać czystym powietrzem i zregenerować się trochę, czyli nie piwiarni ani klubu z głośną muzą. Zaciągnęła mnie do lokalu, który spełniał te kryteria, w wystroju nieco zabytkowego i eleganckiego tak, że w karcie woda okazała się droższa od kawy, więc zamówiłem tylko kawę. Choć mógł to być błąd, może woda była taka droga, bo była skuteczna, może pochodziła ze źródła rzeki Lete, marka Père-Lachaise na to wyraźnie wskazywała, a ja dałem się wkręcić we flashbacki głupiej kawie. Co gorsza, trzeba było na tę kawę czekać wieki, siedziałem, podpierając głowę ręką i wpatrywałem się w obrus, dobry gatunkowo, bardzo równe sploty, powiem wam, że chyba nie widziałem wcześniej tak równych i ciekawych splotów, był w nich cały mechaniczny kosmos i żadnego śladu ręki włókniarki wiążącej zrywające się nici. Gdy zaś w końcu kawę podano, okazała się, nic dziwnego, gorąca, zbyt gorąca by popić nią od razu tabletki, więc jedną ręką wciąż podpierałem głowę, a drugą mieszałem kawę, by szybciej się schłodziła, to mnie zmusiło do skupienia się na filiżance, nie chciałem rozlać płynu, zwykła kawa z mlekiem, a jakie nieprawdopodobne kombinacje pęcherzyków piany na jej powierzchni, nie do uwierzenia…

W tym momencie znalazł nas doktor Darek, nie było to trudne, wysłał SMS do Olgi, a nazwę lokalu mieliśmy wytłoczoną złotymi literami na menu. Stanął w drzwiach, rozejrzał się po pustawej sali, podszedł sprężystym krokiem do naszego stolika i stwierdził:

– No, miláčku, chyba trochę przesadziłeś.

Nie podzielałem ani jego zdania, ani żadnego zdania, więc nic nie powiedziałem.

– Czemu się nie odezwałeś? Václav dawał ci znaki…

„Miláčku”? Spojrzałem na niego z ukosa w górę. Miał dziwną minę.

Wyciągnąłem łyżeczkę z filiżanki. Zatem winny już się znalazł, szybko się z Václavem Burianem porozumieli.

Ale też oboje, Olga i doktor Darek, zdawali się mi współczuć, czułem wyraźnie, było to w pewien sposób zabawne, tylko akurat nie miałem siły się roześmiać. Widać wyglądałem im w tamtej chwili na ofiarę losu, na pognębionego, upokorzonego. Tymczasem w ogóle nie zakładałem, że muszę cokolwiek przed nimi odgrywać, znałem ich wystarczająco długo i wystarczająco dobrze, by przynajmniej z grubsza wiedzieć, na co ich stać, oni zaś powinni to samo wiedzieć o mnie, lecz przecież – nie musiałem mieć racji. Zatem odgrywać coś przed Olgą? Olga współczuła raczej dlatego, że widziała człowieka, który nie czuje się dobrze. Czy rozpatrywała całą sytuację w kontekście miłego dnia, który miała spędzić w Ołomuńcu na zadawaniu szyku w towarzystwie dziarskiego młodzieńca, jakim nie jawiłem się od tak dawna, że nawet nie bardzo odbijałem się w lustrze, ot tyle, by się ogolić – nie wiedziałem. Mało prawdopodobne, to była jednak dorosła kobieta, umiała czekać.

A odgrywać cokolwiek przed doktorem Darkiem? Rywalizować? Tak, współczucie doktora Darka bliskie było raczej radości, a przynajmniej uldze, że to nie jemu przytrafił się przykry wypadek. Choć być może nie był to żaden wypadek, niby dlaczego przepotężni organizatorzy targów, z którymi negocjował przy okazji załatwiania noclegu, zapewne dobrze ustawieni w lokalnych władzach twardzi władcy tabelek excela, tak bardzo chcieli mnie zobaczyć na scenie, owszem w polskich warunkach miałem gadane i odpowiednią prezencję, więc póki nie zorientowano się, że jestem błędem w systemie, pełniłem też funkcje reprezentacyjne, ale tutaj? Moja obecność na scenie mogła wynikać jedynie z logiki wydatków, ktoś na czymś zaoszczędził, ktoś inny zarobił – kto, na czym i ile pozostawało oczywiście niewiadomą.

W logice pobrzękujących halerzy zaś tyle tylko jesteś wart, ile twój ostatni numer, reżyredaktorze, numer wydany lub wykręcony. Znalazłeś się na cudzym terenie, bez umiejętności posługiwania się wytworną czeszczyzną, a właściwie żadną czeszczyzną, co z tego, że rozumiesz słowo potraviny i przełożyłeś z rybek trzy wiersze, a wystawiono cię bez asysty tłumacza jako anonimowego członka, co prawda panelu redaktorów. Nie dasz rady? Ty nie dasz rady? Nie no, w sumie luz, choć może trochę krzywo wyszło; prawie każdy ma takiego kamrata, który zachowuje się czasem jak debil.

Odłożyłem łyżeczkę, ale zawiesiłem się przed kolejnym ruchem, powinienem połknąć leżące obok tabletki, to uwolniłoby mnie od bólu głowy, może nawet przywróciło apetyt, ostatni posiłek był raczej śniadaniem. Trudno mi było jednak po nie sięgnąć, wydawało mi się, że to wymaga jakichś nad wyraz skomplikowanych manipulacji całym ciałem, usilnie nad nimi pracowałem. Doktor Darek wysnuł po chwili wniosek, że nie jestem w nastroju do roztrząsań i dyskusji, przypomniał, że jesteśmy nazajutrz umówieni na zwiedzanie miasta, zapowiedział związaną z tym niespodziankę i szybko się pożegnał. Tak, to w końcu był tylko pierwszy dzień w Ołomuńcu, dzień któremu dałbym solidne miejsce w połowie drugiej dziesiątki koszmarnych dni, z jakimi zmierzyłem się w pracy. Niespodzianek w wydaniu doktora Darka miałem zupełnie dość, ale to, że nie odżegnał się od roli przewodnika po mieście, było mi na rękę – mogłem się zregenerować lub nie, niezależnie od mojego jutrzejszego stanu Olga miała przynajmniej zapewnioną rozrywkę.

 

Nazajutrz okazało się, że w ogóle nie odbijam się już w lustrze, niezbyt się tym jednak przejąłem, ogoliłem się na pamięć, a pozostałe elementy wizerunku poskładały się niemal z automatu, bez niepotrzebnych zawieszek między ustami a szczoteczką do zębów – środki przeciwbólowe i noc w klimatyzowanym pomieszczeniu zrobiły swoje. W pokoju poprawiłem z grubsza fryzurę postaci, której zarys dostrzegłem w ciemnym ekranie zupełnie poza tym bezużytecznego, hotelowego telewizora i byłem gotów do wyjścia na śniadanie. A właściwie do późniejszej pracy w trudnych warunkach terenowych, gdyż podczas śniadania dotarło do mnie w pełni, że jestem w delegacji zagranicznej, a nie na żadnym urlopie, że co najwyżej wysłałem sam siebie na improwizowaną imprezę integracyjną, co przecież nijak nie zwalnia mnie z bieżącego zarządzania, w tym nadzorowania rozkosznych inicjatyw doktora Darka.

Czujność dozorcy opłaciła się niemal od razu. Gdy spotkany na Dolnym Rynku doktor Darek napomknął, że właściwie nie byliśmy jeszcze na targach, przypomniało mi się, że właściwie nie wyjaśniliśmy jeszcze faktu, że czekając na niego wczoraj w holu, co i rusz owiewany byłem przez duszne zapachy kwiaciarni, które doprowadzały mnie do mdłości.

I po raz kolejny zemścił się brak solidnego, przedwyjazdowego researchu, targi książki w Ołomuńcu sprytnie bowiem zostały zorganizowane jako poboczna impreza największej florystycznej wystawy w Czechach, o czym doktor Darek poinformował nas z pewną pobłażliwością w głosie. Słuchałem jego wyjaśnień z otwartymi ustami, pełen podziwu dla przedsiębiorczości Czechów – w Polsce to by nie chwyciło, choć florystów mamy pewnie czytających i faktycznie, zanim taki hodowany z cebulki narcyz zakwitnie, można przekartkować parę powieści. Z akwarystami gdyby popróbować… No, nic, dowiedziawszy się wystarczająco wiele o czeskiej specyfice handlu książkami i zredukowawszy opad szczęki, stanowczo odmówiłem wizyty w wystawowych pawilonach – nie zniósłbym zapachu tylu kwiatów, po prostu.

Moi towarzysze popatrzyli na siebie porozumiewawczo, że to niby wciąż przeżywam wczorajsze upokorzenie przez establishment. Esta, esta… nie wyprowadzałem ich z błędu i do tematu panelu redaktorów polskich i czeskich czasopism nie nawiązywałem – co tam doktor Darek opowiedział organizatorom, jego sprawa, co myślała redaktor Barbara, niewiele mnie wzruszało, a pewnym problemem było tylko, co myślała o tym wszystkim Olga. W jej przypadku miałem jednak ciągle czas. Zastanawiał mnie wyłącznie rodzaj wyluzowania doktora Darka, był zupełnie innym człowiekiem niż dzień wcześniej, jakby skończyły mu się przykre obowiązki, a przyszedł czas na radości, na korzystanie z życia. Jeśli chciał pokazać Oldze swoją sprawczość, mógł być po wczorajszym najzwyczajniej z siebie zadowolony, choć raczej było dla wszystkich jasne, że do niewłaściwej strony ma krok, skoro się w ogóle ze mną zadaje. Lecz Olga mogła grać pomniejszą rolę, rolę przypadkowego widza, mogło chodzić jedynie o mnie, to nie byłby pierwszy przypadek, gdy ktoś latami nie może uwierzyć w moje istnienie, więc usiłuje za wszelką cenę przyłapać mnie na czymś lub udowodnić hipokryzję, grube przekłamanie choćby; zdarzało się, że ci najmniej oczytani łapali mnie za retoryczne ramię dopytując, „To w końcu jesteś czy nie jesteś wszechwiedzący?”. Był w tym niezdrowy dla mnie brak dystansu i próba osadzenia w roli celebryty, którym nijak przecież nie zamierzałem zostać. W nich zaś walczyło pragnienie zbliżenia się do czegoś abstrakcyjnego, poświecenia odbitym światłem, z narastającą chęcią utłuczenia brzęczącej, uzurpującej sobie prawo do skupiania uwagi muchy i zażycia w ten sposób choć odrobiny przyjemności.

Na razie odrobinę przyjemności dostarczało zwiedzanie miasta. Doktor Darek wcielił się w rolę profesjonalnego przewodnika, strzelał faktami na prawo i lewo, wskazywał najbardziej interesujące miejsca, których w Ołomuńcu jest naprawdę sporo, Oldze wszystko się bardzo podobało, mnie najbardziej podobały się klimatyzowane pomieszczenia, ale trafiały się rzadko. Spowalniałem ich, oczy mi łzawiły, oddychałem płytko, ale słuchałem o staronowym zegarze astronomicznym, w którym stary był mechanizm, a nowe figury i mozaiki, wchodziłem na jakąś wieżę, tupiąc w setki zakurzonych schodków – to była wysoka wieża, na górze mocno wiało, zaglądałem na podwórzec pałacu, gdzie cesarz i w ogóle. Pamiętałem też, by podrążyć temat fiszplacu. Okazało się, że fiszplac niestety już nie istnieje, został zabudowany kamienicami. Poza tym stawanie na warcie przy handlu rybnym i obserwowanie obecnego tam, choćby przejazdem, cesarza, nieco się kłóciło z prawdopodobieństwem i stawiało realia przedstawione w piosence pod znakiem zapytania. Warta wojaków powinna być trzymana na innym niż fisz-, choć wciąż jednosylabowym, dla gładkiego zaśpiewu, placu. Ponoć żołnierze przybywający do jednostki z poboru gromadzili się przy rzece, zaś plac, na którym ćwiczono musztrę znajdował się bliżej koszar. Cesarz w tym wszystkim ledwie się mieścił. Cóż, mijają lata, zostaje kantyczka, z czym pewnie zgodziłby się Tadeusz Komendant. Kantyczka i onucka przerobiona z darowanej chusteczki.

Kiedy kolejny raz znaleźliśmy się przy staronowym zegarze, wydawało się, że nadszedł czas pożegnań.

– Zapraszam was teraz do zoo – powiedział z szerokim uśmiechem doktor Darek.

Zaskoczył nas, nie mieliśmy pojęcia, że w Ołomuńcu jest zoo, spojrzeliśmy z Olgą na siebie, byłem pewien, że będzie to dla niej tak zwana kiepska propozycja, ale omyliłem się. W jej oczach dostrzegłem krótki błysk, który oznaczał być może jakieś miłe wspomnienie z dzieciństwa albo skojarzenie z dowolnego rodzaju frajdą. Oczywiście nie było sensu jej tego psuć.

– Czy będzie tukan? – spytałem rzeczowo, dośpiewując sobie już w myślach „mamy dość, już mamy dość. I wtedy idziemy do zoo…”

– Nie wiem – zafrasował się doktor Darek. – Na pewno są małpy, kangury i żyrafy.

– O, żyrafy – ucieszyła się Olga.

– I jeszcze coś, specjalna atrakcja – dodał z tajemniczym uśmiechem. – Zawiozę was, bo to kilka kilometrów za miastem. Mam tu zaparkowane auto.

Nie wierzyłem własnym uszom. Mieliśmy jechać słynnym autem doktora Darka, dziesięć lat wcześniej obiektem zazdrości każdego, kto doktora Darka znał. Autem kupionym za zarobione na pracowicie spędzanych zagranicznych wakacjach pieniądze. Teraz okazało się tu i ówdzie podrdzewiałe, ale wciąż było na chodzie.

Podróż była niedługa, zaparkowaliśmy, nabyliśmy bilety i ruszyliśmy w alejki, by oglądać zwierzęta, smutne, jak to w zoo. Ogromny, czarny niedźwiedź patrzył na nas z góry, chodząc w tę i we w tę po wąskiej, skalnej ścieżce. My patrzyliśmy z góry na żyrafy, co wymagało wspięcia się na wielometrowy podest. Małpy popisywały się przed nami lub zajmowały się sobą. Unikałem pawilonów i co większych smrodów, ale dreptałem coraz wolniej i co tu kryć, nudziłem się intensywnie. Na szczęście doktor Darek postanowił zrezygnować z pomniejszych atrakcji i poprowadzić nas wprost do atrakcji głównej. Stanęliśmy przed sporą tablicą z opisem najbardziej egzotycznego zwierzęcia w Ołomuńcu.

– Hrošík liberijský – przesylabizowałem. – Jak to będzie po polsku?

– Chyba „liberyjski hipopotamek” – zacukał się doktor Darek. – Bo to taki mały hipopotam, nie większy od utuczonej świni, który pochodzi z Liberii.

No tak, to raczej ja byłem specjalistą od języka polskiego w tym towarzystwie. A że żadne z nas nie miało w telefonie włączonego drogiego, międzynarodowego roamingu, nie mówiąc już, że laptopy zostały w hotelu, niczego sprawdzić od razu się nie dało. Pozostała ostatnia deska ratunku wiedzy – inwencja. To mi się wreszcie spodobało.

– Hipcio koliber – wykrzykiwałem. – Grosik libertarianin! – Liberał kieszonkowy! W każdym razie wolnościowiec, chwilowo w niewoli.

Doktor Darek przysłuchiwał się moim popisom z wyraźną dezaprobatą.

Droga wiodła nieco pod górę, zagroda Grosika znajdowała się na niewielkim kopcu, a od pewnego momentu z obu stron ścieżkę ograniczały bariery z drewnianych belek, im bliżej szczytu, tym bardziej umazanych czymś brązowym.

– Dalej nie idę, jak chcecie go zobaczyć, idźcie sami – powiedział doktor Darek, gdy spod brązowego nie było już widać drewna.

– Ale dlaczego?

– Widziałem go nie raz, a że jestem naukowcem, a nie na dorobku, wróżba hrošíka nie jest mi potrzebna.

Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. Od słowa do słowa okazało się, że Grosik standardowo, dla oznaczenia terytorium, ale zwłaszcza spłoszony, w poczuciu zagrożenia, wystrzeliwał na znaczną odległość swoje rozdrobnione odchody, w czym pomagała mu specjalna budowa przezroczystego ogonka, działającego podobnie jak wiatrak.

Wysłuchiwałem tych rewelacji ze zdumieniem. Coś takiego! Ledwie udało się nam wywinąć wczoraj z tej brązowej sali, a tu dziś Grosik ze swoim liberalnym ogonkiem!

– Macie szczęście, widzę, że jeden jest akurat na zewnątrz. Ja dalej nie idę, ale ty idź, idź, obejrzyj go z bliska – zachęcał mnie doktor Darek z nieco krzywym uśmiechem. – Wszystkich tu przyprowadzam, ile pisków i zamieszania jest zawsze, gdy uciekają przed nim, a jak w grupie są dziewczyny, to już w ogóle – zachichotał.

Wyobraziłem sobie, jak po każdej takiej wyprawie sprawdzał w domu, czy jednak przypadkiem nie ma na ubraniu jakiejś kropki, zapowiedzi przypływu gotówki.

– Chyba się nie boisz?

Spojrzałem na niego przez ramię.

– Na nas Grosik nie nasra – oświadczyłem, podciągając, chyba niepotrzebnie, zamek w kurtce. – W każdym razie wyjdziemy z tego czyści – dorzuciłem i ruszyłem w górę. Olga szła za mną, moje plecy stanowiły dla niej rodzaj tarczy.

Nie tyle nie śmie, co nie będzie mu się chciało, kombinowałem trzeźwo. Grosik bowiem chwilowo zajął się przeciwieństwem oznaczania terenu, a mianowicie szamaniem podrzuconego przez opiekunów stosu zieleniny. Nim załaduje magazynek, trochę mu zejdzie. Poza tym nie zamierzałem go stresować.

Podeszliśmy do niego tak blisko, jak się dało, stał trochę po skosie, tyłem do nas i łypał jednym okiem, ale całkiem był sympatyczny nad tą zieleniną, brązowawy jak wszystko w koło.

Po minucie obserwacji przezroczystego ogonka zrobiło się jakby trochę nudno, lecz postałem jeszcze chwilę, dla ostatecznego pognębienia naszego przewodnika po świecie. W końcu zrobiliśmy spokojne w tył zwrot i wróciliśmy do niego. Miał jeszcze to i owo w zanadrzu, pojechaliśmy na Svatý Kopeček oglądać jakąś zabytkową budowlę, a potem do gospody, w której podawano prawdziwe czeskie jedzenie. Humoru nie poprawił mu jednak nawet mój brak apetytu na czeskie przysmaki i nieszczęśliwe zamówienie popełnione w gospodzie. Co z tego, że on wziął svičkovą na smetaně, którą zjadł ze smakiem, Oldze doradził smažeńý sýr, a ja dostałem po długim czekaniu ociekające tłuszczem fryty z filetem z kurczaka w panierce z bułki utartej chyba jeszcze przez zesłane do pomocy w kuchni za jakieś przewinienie dwórki Dobrawy, jadącej z dobrą nowiną do Mieszka, które to obrzydlistwa miała ratować obloha z wyraźnie podeschłej marchewki przeplecionej przywiędłą pietruszką? Nic. Po prostu miał rację, że w lokalnych gospodach nie zamawia się nielokalnych potraw i tyle.

 

Ostatniego dnia pokój w hotelu należało opuścić w południe, więc mieliśmy z Olgą kilka godzin do pociągu i, poza zjedzeniem czegoś przed podróżą, żadnego pomysłu, co z sobą zrobić. W końcu zasiedliśmy w kawiarni przy rynku nad herbatą, a że wybraliśmy kawiarnię chwalącą się klimatyzacją, czym zapewne celowała w turystów o pewnym poziomie rozwoju portfela, herbatę podano z sušenką, w dzbaneczku, który wystarczał na cztery małe filiżanki. Po trzeciej rozkręciłem się trochę.

– Zero miłości. Nikt nikogo nie słucha, a każdy bez przerwy nadaje. Beznadziejna sytuacja. Okopują się tylko na tych swoich jedynie słusznych pozycjach.

Olga nie musiała pytać, czy mówię o spotkaniu z redaktorami, wydarzenia ostatnich dwóch dni wywindowały porozumienie między nami na niebotyczny poziom.

– No jak? – zainteresowała się z półszczerym entuzjazmem, niezmiennie gotowa, by mnie odsłuchać, podjąć trud wyciszenia buzujących emocji.

Skrzywiłem się odruchowo. Ton jej głosu wskazywał na kryjący brak realnego zainteresowania tematem automatyzm, zawsze zniechęcający do szerszych eksplikacji. A opowiadanie własnej wersji dowolnej historii nijak mnie nie uspokajało, przeciwnie nawet, zmuszało do nakręcania się, by nadać przetworzonym emocjom nieco życia, tyle przynajmniej, by obgadane celowały w sens wydarzeń, w przyszłość. Milczenie było pod tym względem o wiele bardziej wydajne, skutecznie studziło głowę i precyzyjnie trafiało we wszystko. Ale tym razem podejrzany entuzjazm Olgi mnie nie zniechęcił.

– Utknęli w narracji o robieniu gazety i życiu na wyspach.

– Ty nie? – spojrzała na mnie spod oka.

– Ja nie. To znaczy gazeta, w której mam etat, do archipelagu może i chciałaby przynależeć, ale ta druga, którą sam wydaję – nie. Wbrew wszelkim, starannie zachowywanym pozorom.

Pokiwała głową w zamyśleniu.

– Niech będzie, nie muszę wszystkiego rozumieć.

Mógłbym długo opowiadać, napatrzyłem się przez poprzednie kilkanaście lat. Coraz to nowe gazety powstawały w owczym pędzie lub dla poklasku, miały się sprawdzać na rynku i stanowić organ z ramienia, ale zwykle szybko okazywało się, że stanowią co najwyżej trampolinę do skromnych karierek redaktorów. Zaś autorzy, zwłaszcza ci najbardziej wykluczeni i często najbiedniejsi z biednych, ci którzy podrzucali materiały do działów literackich, uważali, że otwierają się dla nich nowe łamy, pojawiają szanse na sukces a nawet honorarium. Najgorszą rzeczą, jaką można by im zrobić, byłoby zabrać jeszcze i to złudzenie – więc nie zabierałem.

– Naprawdę nic się nie da dla nich zrobić? – tym razem w głosie Olgi brzmiało realne zainteresowanie. I, może zawodowa, troska, w końcu pracowała w instytucji, która miała pomagać.

– Nawet jeśli są jakieś opcje, nie mogę.

– A gdybyś mógł, to co byś zrobił?

– Nie mam pieniędzy – wzruszyłem ramionami. – Sama wczoraj widziałaś, że Grosik mnie ignoruje.

– Ja to naprawdę nic nie mogę, wiesz – powiedziała ostrożnie Olga. – Ale gdyby jakaś instytucja, państwowa lub prywatna, znalazła pieniądze, to…?

– Dlaczego ja?

– Bo potrafisz – uśmiechnęła się.

Też się uśmiechnąłem.

– Na co ty mnie namawiasz? Mam wymyślić, jak nasi starsi i młodsi przyjaciele powinni funkcjonować w swoich grajdołach? Niech robią, co chcą.

– Wyobraź to sobie. Sobie.

Teraz Olga wydawała się skupiona, a nie tylko obecna. Słuchała. Dawno nikt mnie tak nie słuchał. Kiedyś zdarzało się to Krzysztofowi Uniłowskiemu, zwykle przez kilka chwil, dłużej nie potrafił, nie był w stanie a może nie było mu to potrzebne – identyfikował moje stanowisko i w opozycji do niego błyskawicznie formułował swoje. W rezultacie trafiały nam się wysoce twórcze nieporozumienia i niezrozumienia dalekosiężnych konsekwencji.

Kelner przyniósł kolejny dzbanek herbaty. Nalałem. Osłodziłem. Przegryzłem sušenkę.

– Powinniśmy skończyć z drukiem i przejść na wersje elektroniczne. Przestać dotować drukarzy, a zacząć płacić redaktorom i autorom.

– Nie szkoda ci papieru?

– No właśnie szkoda. Przecież połowa a czasem i więcej nakładu większości gazet ląduje na makulaturze.

– Będą krzyki, że upada tradycja, jęki, że „nie umiemy” i zawodzenia, że „nie chcemy”.

– Prawda. Dlatego to musi potrwać kilka lat, a przez ten czas trzeba szkolić redaktorów. Wydawców przekona argument ekonomiczny – druk jest drogi, autorzy się dostosują, do zjednania są redakcje.

– A jak to zrobić? Kto by się tym miał zająć? Bo chyba nie Ministerstwo Kultury…

– Nie. Jakaś nowa instytucja by się przydała. Pozarządowa, mało polityczna, promująca kulturę artystyczną. I tak będą pretensje, pieniędzy jest zawsze za mało.

– I jeszcze wielka promocja czytelnictwa. Nie tylko siebie nawzajem redaktorzy i autorzy powinni czytać, jest jeszcze publiczność.

– Dobra strona z przedrukami by się przydała. Katalog czasopism już mamy…

– Ej, zapisujmy to sobie, bo zapomnimy!

Kelner przynosił nam kolejne dzbanki herbaty, ale ku mojemu żalowi nie przynosił już sušenek, pewnie odkładał je dla swojej dziewczyny albo skończył mu się zapas. Byliśmy jednak zbyt zajęci kreacją, by chciało mi się w tej sprawie interweniować.

Olga faktycznie zaczęła w pewnym momencie robić notatki na serwetkach, choć nie były bardzo potrzebne, zapamiętywałem wszystko. Sprawiało nam to frajdę.

– I jeszcze zapisz, że będzie miał ośmioro oczu wokół głowy.

– Wortal?

– I będzie strzelał liną z… A, nie – zmitygowałem się – to inna historia, pomyliło mi się.

Wkręciliśmy się oboje do tego stopnia, że w jakimś momencie przekroczyliśmy granicę, znaleźli w miejscu, w którym to, co opowiadane, staje się rzeczywistością. Wcześniej czy później. Rytm rozmowy regulowały nam kolejne zamówienia i kolejne, na zmianę, wizyty w toalecie, ale wreszcie trzeba było uregulować rachunek i ruszyć na dworzec. Wstaliśmy od stolika i w ramach podsumowania, ku zdziwieniu kelnera, zamiast czułych gestów po prostu mocno uścisnęliśmy sobie dłonie.

Tak, wszystko o czym wtedy była mowa, ziściło się. Wykonaliśmy mnóstwo dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty, choć zajęło mi to wiele więcej czasu, niż sądziłem, i już na samym początku spowodowało przeprowadzkę do stolicy.

 

W Warszawie, jakoś od zeszłej jesieni, spotykamy się czasem w parę osób, a Janusz za każdym razem mówi z przekonaniem, że Ołomuniec to piękne miasto i koniecznie muszę tam pojechać. Konwersacja natychmiast odpływa w inne rejony, w Amatorskiej, w środku czy na zewnątrz, zwykle jest gwar, bez niego zresztą też nikt nikogo nie słucha, więc nawet nie próbuję wyjaśniać, dlaczego ten suchar tak mnie bawi.

– Niewykluczone – kiwam głową i śmieję się głośno do nieco zdziwionego Janusza, choć strach mnie bierze, co mogłoby się jeszcze w Ołomuńcu odstawić i co tam mógłbym wymyślić. – Niewykluczone! – walę dłonią w stół aż łyżeczki dźwięczą. – Tylko sušenka musi być do każdej herbaty!

 

(2022)

 

Cezary K. Kęder