Uwieranie


 

Nigdy nie byłam entuzjastką snu – nie z wyboru, lecz z konieczności. Uważałam, że wyśpię się po śmierci, na co dzień tyle bowiem wymagało uwagi. FOMO dopadło mnie wcześnie, zanim ukuto to pojęcie, zanim dowiedziałam się, co to akronim i zanim poznałam języki inne niż polski – jeszcze w przedszkolu, w porze leżakowania. Udawałam wówczas, że śpię, nasłuchując przytłumionych głosów opiekunek (pań, których nikt wtedy nie nazywał jeszcze ciociami), wyłapywanych spomiędzy szelestów i brzęków słodyczy i sztućców towarzyszących ich kawie – białej, rozpuszczalnej, w kubkach z duraleksu. Czułam, że kiedy my się wyciszamy, one ożywają. Czułam wyższość wobec rówieśników – wiem to na pewno, choć wtedy nie zdawałam sobie z niej sprawy. Nie wiedziałam, że to tępe, twarde, trzeźwe, zacięte, to wyższość. Nie było jej w moim słowniku, jednak rozpoznawałam, że znacznie bardziej interesuje mnie dorosłe, kobiece – niż rówieśnicze – ożywienie. Było w nim, na ucho, więcej niuansów. Przyciszony głos pani Basi zwiastował tajemnicę, chociaż myślę, że był przejawem czystego pragmatyzmu – szeptać wśród uśpionych dzieci można było dłużej. Chyba właśnie od tych szarych przedpołudni w środku kasztanowego parku i lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku można datować moje skłonności do eksperymentów na własnym ciele. Testowanie wytrzymałości tkanek, tak zwanej silnej woli. Instynktu przetrwania. Pozorowania snu. W słowniku mojej rodziny pochodzenia do dziś nie istnieje słowo zmęczenie. Szczęśliwie ja ten etap mam już za sobą.

Miałam. Jak to zazwyczaj bywa z katastrofą, na początku nikt nie mógł, nie chciał w nią uwierzyć. Nie mieściło nam się w głowie – koszmar, absurd: już nie będzie można tak po prostu zasnąć? Przecież to intymne, uniwersalne – jak śmierć. Skandal! Komu przyszłoby na myśl odbierać ludziom ich podstawowe prawo do regeneracji! Kto śmiałby? Przyznam, że początkowo przyjęłam te doniesienia z cierpkim odcieniem wyższości – jak przy leżakowaniu, niezupełnie rozpoznanej. Klasyczne Schandenfreude, stare dobre „a nie mówiłam?”, już przecież tyle razy ustalenia wprowadzane w nasze życie bez pytania i pardonu, z dnia na dzień, nie mieściły nam się w głowie. Poza tym, nieoczywista relacja ze snem, brak przywiązania do rytmu dobowego, który od lat testował moją odporność, wyporność i cierpliwość sprawiły, że czułam, że sobie poradzę. Że koleiny codzienności mam szerokie na tyle, że boję się mniej niż te przerażone rzesze. Najwyżej wypadnę. Wiem, że moje ciało może ponadprzeciętnie dużo, a głowa ma do tego, co teoretycznie dane, pewien dystans. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Dlatego gdy inni konstruowali pozwy i petycje, emigrowali lub budowali schrony w sennej szarej strefie, rozpaczali, panikowali, tracili zmysły, protestowali, a po serii nieskutecznych protestów zmęczyli się i śnili resztką snu z przydziału, ja płynęłam leniwą rzeką dni, które stopniowo zmieniały swój bieg. Próbowałam na własnej skórze przetestować zmiany, zorientować się, co naprawdę im ulega. Bacznie obserwowałam otoczenie. Z dystansem odnosiłam się do sygnałów z ciała. Dawałam sobie czas. Na spacer, prace domowe, oddech i gotowanie. Nie robiłam zapasów. Spałam tyle co zawsze, tyle co nic.

Oficjalna narracja głosiła, że bez paniki. Że najważniejsze, to oszczędzać nadwątlone coraz słabszym, płytszym snem siły. Kompletna bezsenność miała zagościć, podobno, za kilka tygodni. Przy umiarkowanej ekspozycji na toksyczne czynniki zewnętrzne bliżej sześciu niż czterech. Zapewniano, że wdraża się nowe, awaryjne i rzekomo przemyślane rozwiązania. Że najbardziej na brak snu narażone są osoby w wieku reprodukcyjnym. Że ostatnie padną ofiarą tego procederu dzieci. Przyjmowałam wszystkie te doniesienia z dozą ostrożnego rozbawienia. Nikt, powiedzmy sobie szczerze, nie miał pojęcia, w jakiej kolejności i kiedy dopadnie nas ta paskudna, niebezpieczna bezsenność. Jedno było pewne: krajobraz bez snu rysował się coraz wyraźniej. Wiedziałam, że nie pozwolę, żeby odebrano mi maj – miesiąc spacerów i kwitnienia. Dla mnie – freelancerki, a może bezrobotnej (różnica jest właściwie kosmetyczna) czas w pierwszych dniach po globalnym uświadomieniu składał się głównie z drzew, wąskiego paska różowiejącego nieba i przelatujących ptaków, które, jako jedyne, nie ulegały presji wysypiania się na zapas. Bowiem paraliż nastąpił właściwie z dnia na dzień. Cichy, absurdalny lockdown, z hasztagiem goodknight – gra słów odnosiła się do walecznej postawy uśpionych rycerzy. Ludzie najpierw gorączkowo się krzątali: wykupywali najwygodniejsze łóżka i materace, finezyjne meble mające ułatwiać zasypianie, bliżej nieokreślone miękkie i obłe kształty wypełnione gęsim pierzem, hamaki z termoplastycznej siatki, kotary zaciemniające, olejki eteryczne z lawendy i melisy i ciche nawilżacze powietrza. Robili zapasy jedzenia i leków. A potem zamykali się w czterech ścianach i w nabożnym skupieniu całą dobę w piżamach i dresach przewracali się z boku na bok, sfrustrowani, że nieposłuszne ciało się nie uspokaja. Nie wycisza. Nie śni. Jeśli śnili to snem sprawiedliwie zestresowanych, a może tak im się tylko wydawało.

Znałam ich frustrację od podszewki, doświadczyłam wszystkich zagięć prześcieradła, lepki pot zakwitał na wewnętrznej stronie powiek. Uznałam, że co ma być, to będzie. Że etap przewracania się bez sił z kąta w kąt mam za sobą. Ja – żyję. Trzeźwa, obudzona, obuta, gotowa do skoku.

Czas mijał, a ja coraz bardziej lubiłam te wiosenne, paradoksalne dni, opustoszałe, wymarłe, uśpione ulice – brano urlopy i zwolnienia, żeby dospać na zapas. Wykształcił się swoisty rytm: w ciągu dnia nikt nie wychodził na zewnątrz, i – mam wrażenie – jeszcze nigdy nie było tu tak bezpiecznie. Chodniki coraz szczelniej, jakby samoistnie, pokrywały się ściółką leśną, w najmniej oczywistych miejscach zakwitając miękkim rojem mrowisk, które przy bliższym spojrzeniu ujawniały dynamiczną – i nieco drapieżną – choreografię zeschłych igieł. Na ulicach w środku miasta mijałam zwierzęta: lisy i jeże, dzikie koty i myszy, z dnia na dzień coraz mniej płochliwe, wąchałam kwitnące drzewa, które szybciej, wyraźniej pięły się ku górze, przystawałam na środku jezdni – bowiem sygnalizacja kompletnie nie miała już sensu. Przyszło mi nawet do głowy, żeby wybrać się na spacer nago – zawsze o tym marzyłam, trudno byłoby o lepszą okazję niż obecna. Innego końca świata nie będzie. Muszę przyznać, że spędziłam wspaniały tydzień. Poiłam się kawą, matchą i czerwonym winem – kalejdoskopem zakazanych przy skłonnościach do bezsenności, substancji. Umyłam okna, odświeżyłam szafę. Wróciłam do akwareli – i do dziergania. Pochłaniałam internetowe kursy jeden po drugim. Tapicerowałam zakurzone w kącie garażu krzesła. Nauczyłam się nawet barwić tkaniny. Byłam królową życia.

Po mniej-więcej dwóch tygodniach od dnia, w którym potwierdzono, że drony z dalekiego kraju, który od dawna przekraczał rozmaite granice, rozpyliły nad Europą nieuchronną bezsenność, w ten sposób domykając otwartą dotąd kwestię biologiczno-cyfrowej wojny, natrafiłam na ogłoszenie instytucji rządowej dotyczące naboru na stanowisko „asystentki snu”. Brzmiało ładnie, i choć jeszcze nie martwiłam się o pieniądze, pomyślałam, że być może warto ogrzać się w blasku tych, którzy rozdają karty. Mimo umiłowania samotności czułam, że przedłużająca się izolacja zaczęła mnie uwierać. Jakbym stopniowo, łagodnie, nielinearnie traciła kontakt z rzeczywistością. Wymiany wiadomości z dalszymi znajomymi aktywnie mnie męczyły, a rozmów telefonicznych nie lubiłam od zawsze. Serwisy informacyjne likwidowano jeden po drugim, bowiem prezenterzy i dziennikarze także chcieli się przygotować na nieuchronną już katastrofę, wyspać na zapas, odespać poranne serwisy informacyjne. Awatary sztucznej inteligencji ludzkim głosem przemawiały w sklepach, nie budząc jednak przesadnego zaufania. Czasami, podczas wyjątkowo długich spacerów miałam wrażenie, że halucynuję – nie miałam jednak żadnego punktu odniesienia. Kolory dobrze znanych budynków i przestrzeni niekiedy mnie zaskakiwały. Przeczytałam, że to być może wina światła, które inaczej rozpraszało się przez opryski. Być może, po prostu, pogorszył mi się wzrok? To częste przy niedoborach snu, które pogłębiałam jakby jutra nie było. Osłabioną odporność i ciągłe uczucie zimna także można było łatwo wytłumaczyć. Swoją drogą, potencjalnych skutków ubocznych inwazji, zakrzywień rzeczywistości bałam się bardziej niż politycznego zamachu na mój sen.

Aplikacja na stanowisko „asystentki snu” wymagała szybkich reakcji – było to, jak się domyślam, celowe i uzasadnione w sytuacji kryzysowej. Żądano jedynie listu motywacyjnego, który siedząc w świeżo wydzierganym i zblokowanym swetrze napisałam ad hoc, wysyłając mailem. Zgodnie z prawdą zaznaczyłam, że właściwie nic (nawet świeżo wytapicerowane krzesła) nie trzyma mnie w obecnym miejscu zamieszkania, a przeprowadzki nadal stanowią dla mnie ożywcze urozmaicenie. Że – koniec końców – jestem podekscytowana. I tak rozważałam podróż, w obliczu paraliżu starego kontynentu, właściwie niemożliwą. W odpowiedzi uzyskałam adres kliniki, w której, jak to ujęto, „nasi pensjonariusze będą zażywać odżywczych sesji snu, między innymi, dzięki Pani pomocy” – serce Gór Sowich – i godzinę, 16.00, oraz zapewnienie, że ze stacji Jelenia Góra Główna o 16.30 ruszy zorganizowany transport dla wszystkich asystentów i asystentek. Że kontrakt opiewa na miesiąc z możliwością przedłużenia. Lokalizację Obiektu od razu przyjęłam z entuzjazmem. Miałam z tamtych stron kilka zamierzchłych dobrych wspomnień. Nazajutrz, spakowana w pierwszy lepszy, a opustoszały pociąg, w dwa plecaki, z ulubioną monsterą, ruszyłam na południowy zachód. Myślę, że chciałam utrzymać plan w tajemnicy, jednak tak naprawdę wszyscy pogrążeni byli we śnie, więc to poinformowanie kogokolwiek wiązałoby się z większym wysiłkiem. Odpuściłam. Opuściłam miasto, w którym spędziłam szereg naprawdę dobrych lat, bez żalu. Przez kolejnych kilka godzin, aż do Jeleniej Góry, nie dopadły mnie wątpliwości, nikt też nie sprawdził mi biletu. Natomiast ukłuł mnie strach, czułam, że im dalej w ciemny, letni las, tym mniej mam sił. Nawigacja meandrowała, stawiając kropkę, którą rzekomo byłam w dowolnych miejscach Europy: na Korsyce, północy Norwegii czy w Rzymie. Obawiałam się, że tak już zostanie. Poddawałam w wątpliwość, czy podołam przyszłym obowiązkom. Nie wiedziałam dokładnie czego się spodziewać, ale podejrzewałam, że wytrzymałość nie jest bez znaczenia. Gdybym była na tyle ważna, próżna i bogata, a być może strachliwa, żeby przenieść się na czas kataklizmu do kliniki, chciałabym otrzymać wytrzymałą asystentkę. Wytrzymałą i znacznie bardziej kompetentną niż ta, którą prawdopodobnie się stanę. Chciałabym mieć ją na wyłączność. Relacji jeden na jeden – z perspektywy asystentki – bałam się jednak dość mocno.

Do pociągu na każdej stacji wsiadali ewidentnie niewyspani pasażerowie: sfrustrowani, niecierpliwi, zdeterminowani, jakby wiele godzin czekali na znacznie opóźniony pociąg, jakby od co najmniej kilku dni byli w ruchu. Co ciekawe, aktywni i ożywieni za oknem, w momencie wsiadania cichli i gaśli. Do końca podróży zostałam sama w przedziale, bacznie obserwując cienie za szybą i za zasłonką. Ustawiłam, na wszelki wypadek, budzik w telefonie – po raz pierwszy od dawna naprawdę bałam się, że zasnę, że przegapię godzinę i punkt zbiórki. Zmęczenie miękką, lepką warstwą wdzierało się pod powieki, czułam, że trudno zapanować mi nad przemożną potrzebą snu – jak nigdy wcześniej. Część mnie mówiła, że teraz już naprawdę nie mogę, że sprawy zaszły za daleko – w zgłoszeniu na asystentkę snu zadeklarowałam, że nie przekroczę limitu czterech godzin snu na dobę, przyzwyczajając organizm do nowego zajęcia. Przesypianie jednej szóstej doby przez długi czas sprawiało wrażenie luksusu, a jednak tego dnia walka ze snem była wyjątkowo nierówna. Inna część mnie twierdziła, że to właściwie ostatni moment. Że może dobrze w ten sposób się pożegnać, zregenerować, złamać niepodpisaną jeszcze na dobre umowę. Ostatecznie otworzyłam okno, jednak szum trakcji był zbyt jednostajny, a chłód – niewystarczająco niekomfortowy. Wygrzebałam z dna plecaka słuchawki i próbowałam głośno słuchać muzyki, ale czułam, że powieki i tak stają się nieposłuszne. Od mariażu dźwięków jedynie rozbolała mnie głowa, ostatecznie, mam wrażenie, także mnie przewiało. Nie dam sobie głowy uciąć, że nie zasnęłam, pod powiekami pojawiły się szare, matowe obrazy, a może pełnoprawnie śniła mi się zimna rzeka, śliskie ryby, wydające niespotykane odgłosy. Krzyk dzieci (czy wśród pensjonariuszy będą nieletni?), las pozbawiony liści, późny listopad. Wróżba? Wykroczenie? To bez znaczenia. Dźwięk budzika zarezonował dziwnym echem – przypomniał mi dom, który dobrowolnie i świadomie opuściłam. Dotarłam, zdążyłam – niepewna tego, co mnie czeka i tego, co się właśnie wydarzyło. W przypływie roztkliwienia chciałam napisać wiadomość do kogoś znajomego, z poprzedniego miasta, a może i życia. Zarzucić kotwicę w bezpieczny grunt. Okazało się, że nie mam zasięgu. Żeby zająć głowę i ręce, zaczęłam stukać quasi-pamiętnikarską notatkę w telefonie.

W Jeleniej Górze zaskoczyła mnie bliżej niezidentyfikowana obcość i zimno. Pora roku przypominała coś pośredniego między październikiem a marcem. Na placu na tyłach dworca stawiło się kilka osób, pięć, może sześć, najwyraźniej deklarujących gotowość pracy na tym stanowisku. Wydaje mi się, że lekko zaniżałam średnią wieku. Widać było, że większość taksuje mnie wzrokiem, że traktują siebie nawzajem jak konkurencję. Na przekór, wbrew tej myśli uśmiechnęłam się do, moim zdaniem, najmłodszej dziewczyny – stała nieco na uboczu, wzrok miała wbity w chodnik, jakby zażenowana sytuacją, w której się znalazłyśmy. Z ramienia zwisał jej niewielki plecak, a w nim przysypiał kot. Im – jeszcze – było wolno. Dziewczyna, nazwijmy ją, Ewa, wyglądała jak osoba, która leżakowanie w przedszkolu pożytkowała tak jak ja. Poza tym ewidentnie kogoś mi przypominała. Nim zdążyłam ją o cokolwiek zapytać, pojawili się organizatorzy w szarych, ciężkich, połyskliwych uniformach. Przerwano nam zalążek interakcji i wręczono każdemu zbindowane wielostronicowe wydruki opatrzone drobnym napisem „technika asyst – materiały szkoleniowe”, zapraszając równocześnie do nieoznakowanego samochodu.  Zaskoczyło mnie, że jest nas tak niewiele, ale próbowałam zracjonalizować tę sytuację: najpewniej w wymaganym przedziale wiekowym mało kto cieszył się taką niezależnością jak ja. Nie pamiętam, czy ktoś poprosił nas o milczenie i skupienie, czy sami rozpoznaliśmy niepisane zasady – w każdym razie, nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Byliśmy smutni i nieporadni, przyzwyczajeni do snu w podróży, który tutaj z miejsca by nas zdyskwalifikował. Nie miałam siły czytać, tępo wpatrywałam się w przestrzeń momentami udając, że z zainteresowaniem kartkuję podręcznik. Po jakimś czasie – godzinie? Dwóch? Sześciu? Dotarliśmy na miejsce.

„Badania wykazały, że w obecnej sytuacji optymalne warunki snu uzyskuje się w grupie 21-35 osób. Aby zapewnić komfort, bezpieczeństwo i anonimowość naszym pensjonariuszom, powołuje się grono asystentów. Jeden asystent przypada na maksymalnie pięcioro pacjentów. Zadaniem asystenta jest a) przygotowanie pensjonariusza do snu, tzw. ułożenie (obejmujące wybór odpowiedniego mebla) b) monitorowanie jakości snu – rozpylanie odpowiednich substancji, sterowanie dopływem światła, temperaturą, zapachem itp. c) interwencja w sytuacji kryzysowej, np. bezdechu lub koszmaru”. Język podręcznika do asyst był bezosobowy, ale równocześnie odklejony od realiów, w których się znaleźliśmy. Nie wspominano wprost o wojnie, konflikcie zbrojnym, agresji, broni biologicznej czy choćby dronach. Obecna sytuacja miała dla mnie oznaczać zaciszny jednoosobowy pokój w pałacu, w którym rozgrywać mogłaby się akcja powieści kryminalnej klasy B. Wiele klatek schodowych, balkonów i sekretnych przejść, drzwi, których nie dało się otworzyć, tras, których nie sposób było zapamiętać, tajemniczych furtek – prawdopodobnie do ogrodu. Sielanka – gdyby nie fakt, że zakazano nam wychodzenia do części wspólnej, integracji oraz spacerów, jakiegokolwiek kontaktu z naturą. Izolacja miała potrwać tydzień, czas nudy miał nas zahartować na wyzwania, podobno, ciężkiej pracy. Na razie ciężkie były jedynie uniformy, które dostarczono nam drugiego dnia pobytu pod drzwi. „Ubierz mnie przed wyjściem z pokoju” brzmiało jak reminiscencja z „Alicji w Krainie Czarów”, ale i groźba. Ciężkie, ażurowe fartuchy przypominały zbroje, bardziej masywne wersje uniformów organizatorów – dałabym sobie uciąć przynajmniej mały palec, że tkanina, na której naszyto metkę „INS (od insomnii czy inspekcji?) – zdobi i chroni”, została zrobiona z metalu. Z nudów postanowiłam przymierzyć strój przedpremierowo, trzeciego dnia. Wówczas zorientowałam się, że w pokoju nie ma lustra. Nie spodziewałam się, że, być w może w obliczu braku kontaktu ze światem zewnętrznym, ten deficyt okaże się dla mnie tak dojmujący. Na szczęście był czajnik, zapas podstawowych, nieopatrzonych chwytliwymi nazwami, kompozycji ziół, a posiłki, które obchodziły mnie zdecydowanie mniej – o stałych porach dostarczano nam pod drzwi, wraz z kolejną częścią podręcznika. Dbano najwyraźniej o to, byśmy nie mogli się do końca przygotować na asystenturę, by troszczyć się tylko o dzień dzisiejszy, ewentualnie – wczorajszy. Najczęściej na pytania, które coraz dynamiczniej kiełkowały w izolacji, otrzymywałam rodzaj odpowiedzi nazajutrz. Na przykład czwartego dnia dowiedziałam się, że przydział czterech godzin snu na dobę codziennie skracano o kilka minut, co po części mogło tłumaczyć moją postępującą z dnia na dzień irytację. Przed świtem przez głośniki umieszczane w pokojach emitowano skoczne piosenki i rozpylano zapach kawy. Nie mieliśmy dostępu do internetu, piątego dnia otrzymaliśmy, na tacy z makaronem z truskawkami przypominającym posiłek w liniach lotniczych średniej klasy (skąd o tej porze roku wzięły się truskawki?), karteczkę z kodem dostępu do intranetu, który wydawał się kompletnie bezużyteczny.

Ponieważ miałam coraz większe problemy z pamięcią, nie wiem, czy już pierwszego, czy drugiego dnia – jestem pewna, że zapisałam to w telefonie, ale jego pamięć okazała się równie niedoskonała – dostrzegłam gołębia, który z zaciekawieniem przyglądał mi się zza szyby. Dzięki niemu, a może przez niego, zorientowałam się, że nie da się otworzyć okien w pokoju. Daleko posunięta izolacja obejmowała nikły dostęp powietrza z zewnątrz. Dzięki gołębiowi poznałam jeszcze jedną prawdę o przestrzeni, w której się znalazłam: podejmując liczne próby wpuszczenia go do środka, zraniłam się w palec. Co ciekawe, z draśnięcia wypłynęła gęsta, intensywnie różowa ciecz. Odruchowo polizałam zranione miejsce i z przerażeniem odkryłam, że smakuje słodko. Jak dojrzałe truskawki.

Następnego dnia w podręczniku znalazłam adnotację, że prywatne relacje, nawet międzygatunkowe, nie są dopuszczone. Mimo wszystko nawiązaliśmy nić porozumienia. Wieczorami oboje patrzyliśmy w tym samym kierunku: podobno na tym polegają głębokie więzi. Jego obecność, którą starałam się ignorować (w pokoju, rzecz jasna, były kamery, dostrzegłam je szybko, a szóstego dnia dostałam potwierdzenie w postaci zrzutów ekranu z mojego pokoju wplecionych w narrację), przyjmowałam z wdzięcznością. Wykształciłam małe rytuały: dotykałam twarzy bez pewności, że wiem, jak wyglądam. Wykonywałam dwa treningi siłowe dziennie. Skulona siadałam pod biurkiem i patrzyłam, jak zapada zmierzch. Musiałam aktywnie powstrzymywać się przed inicjowaniem zranień – z ciekawości, czym smakowałaby krew. Towarzyszył mi tu dziwny splot niepokoju i nudy. Napięcia w oczekiwaniu i kompletnej rezygnacji. Inkarnacja stanu stand by.

Najciekawszym momentem dnia był ten, gdy pierwsza transza asystentów prowadziła pensjonariuszy przez dziedziniec, na które wychodziły nasze okna, do oranżerii, w której odbywał się seans. Wyobrażałam sobie swoich pierwszych pacjentów – jakie procedury będę musiała podjąć, jakie zapachy i meble dla nich wybiorę. Jak będziemy się porozumiewać. Fantazjowałam na jawie o byciu sprawczą i potrzebną. O posiadaniu kontroli.

Piątego dnia znałam na pamięć wszystkie procedury – te codziennie nam utrwalano, jak mantrę, jak przepis na sukces. Mimo narastającego zmęczenia wiedziałam, że naszym zadaniem było rozpylanie specjalnej substancji, dzięki której wszyscy posłusznie zasypiali, dokładnie pół godziny przed rozpoczęciem seansu. Następnie należało przestudiować ankiety pensjonariuszy i dobrać najodpowiedniejszy do ich potrzeb sprzęt – jasne, niepokojąco twarde poduszki na przedłużoną fazę REM, kołdry obciążeniowe gwarantujące realistyczne sny. Tuż przed zbiórką pacjentów należało sprawdzić, czy w międzyczasie do oranżerii nie zakradł się nikt niepożądany. W cierpkich momentach nudy myślałam, że żadna ze mnie asystentka. Zamieniłam się w nadzorczynię leżakowania. Miałam ogromną władzę, coraz mniej sił i pojęcia, co się właściwie dzieje. Nasi przełożeni, podobno, rotowali się z prędkością światła, na razie istniejąc jedynie w formie podpisów pod zbindowanymi ryzami papieru. Nie było wiadomo, w zakres czyich obowiązków wchodzi nadzorowanie naszej pracy i rozwiązywanie trudnych sytuacji, a można sobie wyobrazić jak wiele potencjalnych napięć generowało wielotygodniowe, wielomiesięczne zmęczenie. Z czasem przestałam szukać zasięgu. Nie miałam pojęcia, czy w dużych miastach, w innych częściach kraju, w innych krajach jest jeszcze przytomne życie. Czy funkcjonują takie same Obiekty? Nawigacja całkowicie przestała działać – nie tylko nie wyświetlała kropki symbolizującej położenie mojego urządzenia, lecz także zdeformowała wszelkie granice – między państwami, między lądem a wodą. Kontynenty zespoliły się znów w Pangeę. Dostawy pożywienia do pokojów były coraz rzadsze, a porcje – objętościowo mniejsze. Tylko monstera rosła coraz lepiej, żywiła się pewnie sumą moich zmartwień. Przestrzeń za oknem zarastała, wzbierała, konstruując piątą porę roku, trzecią porę dnia. Kusiła, uwodziła, obiecywała.

Ósmego dnia, uzbrojeni po zęby w procedury, mieliśmy odbyć pierwszy seans. Opisy oranżerii i pomieszczeń gospodarczych w podręczniku, który łącznie liczył około tysiąc stron, były na tyle realistyczne, że potrafiłam oszacować, ile czasu zajmie mi dotarcie tam i przyszykowanie wszystkiego – choć miałam to zrobić pierwszy raz w życiu. Podobno element zaskoczenia dobrze działał na pacjentów. Już po wyjściu z pokoju w sennej zbroi odkryłam, że jestem częścią większego planu, niezbadanej, nieco upiornej choreografii. Na końcu korytarza dostrzegłam Ewę, ale – choć bardzo chciałam się do niej uśmiechnąć – nie byłam w stanie. Mięśnie twarzy napinały się poza moją kontrolą układając się w bolesny grymas.

Do dziś nie wiem, czy zadziałałam spontanicznie, co właściwie przeze mnie przemówiło, przeszło. W pół drogi do oranżerii odbiłam w lewo, ku rzece, którą dostrzegłam z okna pokoju, celi, uwięzienia. Przez tydzień izolacji nauczyłam się tej trasy na pamięć, mimochodem. Biegłam najpierw przez ogród, potem przez sad, opadałam z sił – zapewne przez zbroję, która zaciskała się na żebrach z każdym krokiem. Nawet w ustach czułam metaliczny posmak. Przewróciłam się, i nie mając już siły wstać, ani odwagi, by spojrzeć, czy ktoś mnie goni, próbowałam wtulić się w trawę. Nagle znalazłam się pod wodą. Pachniałam jak palone drewno. Oddychałam jak rzeka. Pod wpływem dyskomfortu pod lewym dolnym żebrem otworzyłam oczy. Leżałam na wznak na szerokiej huśtawce, w pomieszczeniu pełnym innych osób. Bez zbroi, z dala od lasu. W sali było cicho, ciepło i ciemno. Usłyszałam coś, co brzmiało obco, jednak wydobywało się ze mnie.

– To już.

 

 

Joanna Sobesto