Listopad
Za długo to rano trwa,
za wolno zdradzam się
pisaniem. Kwękający jestem,
nie dbam o pogodę. Nocą
przyszedł wiatr, leżałem
i ciągle myślałem o butach,
ciężko mi było i straszno. Zęby
mam za małe. Nie da się jeszcze
czytać. Nie da się dostrzec
światła nad dachami.
Jest za kwadrans siódma. Zdaje mi się,
że jestem dziś w połowie
jako miód, w połowie jako szafa wnękowa.
Wszystko szybko się zmienia. Najpierw
pojawia się niebo, jest ciemno
fioletowe i płaskie. Od lewej
po ścianie pełznie różowy
blask. Przez chwilę powietrze
gryzie się z liściem. Ropne
tło, wysmarowane pasmami
chmur. To będzie dzień
gotowy do spożycia. I gdyby
zapytał mnie liść, gdyby
zapytała mnie ściana, gdyby spytały mnie
buty i zęby i gdyby spytał mnie
wreszcie miód, wiatr i
szafa wnękowa – odpowiedziałbym
twierdząco. Kilka ciemnych
stron rękopisu dalej kwęka
drewno, kwęka kamień,
skóra pęka, pokrywa się
pęcherzami. Wściekle żółty, mokry
klonowy liść. Drzewo, dom
i niebo splatają się.
Mam nadzieję, że podstępny świt
wystraszy się i odbiegnie w stronę
południa. Tu właśnie mieszkam rano
za dwadzieścia ósma. Zaraz jeszcze zniszczę
jakiś wiersz i to będzie koniec pracy
na dziś. Na razie.
Pomarańcz
Są takie dni, że człowiek
jak zombiak toczy się po ulicy, że idzie
przez skład surowców wtórnych
na skraju miasta, na zewnątrz
są dwa stopnie, a on przed sobą
widzi tylko mgłę i piach.
Z trudem stawia wielkie
stopy i coś mruczy pod
nosem: płynąłem przez mazie,
a mazie przeze
mnie i obciąłem coś gazie,
lecz ta nie była szczęśliwa.
Gdzieś dalej inny zombiak
wrzuca do dołka zgniłe liście.
Tu śmiga myszka zombi,
A tam wrona zombi rozgrzebuje coś
w poszukiwaniu czerwi. Ktoś wyciąga
prawą dłoń spod prasy
do kartonów. Patrzy
na swoje palce, jakby ich już
nie było. Jakby patrzył na wilgotne,
cuchnące powietrze. Gdzieś
pada akumulator. Przed otwartą
dziuplą człowiek przestępuje z nogi
na nogę, wypełnia jakieś
listy, radio gra,
człowiek mruczy pod nosem, pieśń
o mazi i pieśń
o gazie, ale bracia zombi
nie słyszą. Są głusi.
Zdaje się, że przez cały ranek
myślano o koniczynach,
o łubinie. Moim jest dołek. Moją
jest gaza. Być może.
Jak najbardziej. Wszystko jest możliwe.
Ale tworzywa sztuczne
skruszały, a człowiek żyje wśród nich,
jest zombiakiem
w pomarańczowej kamizelce, zombiakiem
o pomarańczowej skórze.
Janowiec
Śmierć to kurewka z Ochoty,
czai się tam, gdzie kwitnie
janowiec. Widzę ją wcześnie rano,
widzę ją przy drodze,
jak czarnym językiem
dotyka kwiatów janowca.
Dotyka płatków, ich włosków, widzę,
jak je liże, i na każdym kroku
szepczę: ona mnie wcale
nie chce, ona chce mnie
tylko podręczyć, kiedy idę na
tramwaj. Śmierć nie jest kobietą
ani dziewczyną, lubią ją
ogrodnicy. Dają jej wody, dają
jej piachu, dają jej światła,
dają jej kamień, a ja
szepczę cały czas: trzymaj się
z daleka od ogrodników,
od sekatorów i od ciemnych
uśmiechów. Śmierć to kurewka
z Ochoty, wiem,
że ma ogrodników na
zawołanie. Liże zawsze te same
miejsca, wiem, bo widzę
każdego rana, jak wciska swój sztywny język
w głąb kwiatów janowca.
Rano w drodze do tramwaju
będę przez cały czas szeptał:
proszę nie mnie, tylko nie mnie, niech
następny będzie ogrodnik.
Bo jeśli mnie kiedyś odkryje,
to wtedy, wiem, rzuci
we mnie owocami janowca, gdy
tylko dojrzeją. Śmierć
to prawdziwa kurewka, co nigdy
nie zmienia miejsca. Jej czarny
sztywny język liże kwiaty janowca do czysta.
Janowiec przetrwa zimę,
A ja, ja wejdę do środka. Zabierz mnie
Stąd. Zabierz mnie stąd.
Litery
Powiedz, czym są litery.
Drzewa bez przerwy gapią się
przez okno. Czeremcha.
Cyprys. Cis. Nic
nie notuj. Nie angażuj się.
Nie wysyłaj depesz. Dwa razy
w tygodniu dzwoń do grabarza.
Nocą robi się jaśniej. Człowieka
można zabić drewnem równie dobrze
jak plastikiem. Powiedz,
czym są litery. Potrzebujesz
schronienia. Oczekuj
detektywa. Towarzystwo jest oznaką
słabości. Oczekuj
istoty, która będzie ci grzebać
w szufladzie. Martw się.
Nie potrzebujesz szpadla. Masz
dwie zdrowe ręce,
więc kop. Nie musisz też jeść
owoców. Nie jesteś śpiewaczką.
Przeczekaj. Zaczekaj do jutra. Pozwól
gapić się drzewom
za oknem. Już one zobaczą.
Nie pisz. Powiedz tylko,
czym są litery. Możliwe, że
jedno drzewo zabije
drugie. Oczyść pole. Nie sprzątaj
śmieci. Ani morskiej bryzy. Ani
twoich zmurszałych kości. Trwaj. Syn
jest ojcem, a ojciec jest
duchem. Nie próbuj czeremchy,
cyprysu, cisu, ale powiedz,
czym są litery. Oddal się
od wzorców. Mów szybciej.
Nikt tu nie musi rozumieć,
co mówisz. Może ktoś
załatwi ci spluwę. Nie pytaj,
czy jesteś mile widziany. O śpiew,
który jest w tobie, nie dba nikt.
Litery gapią się. Zostań.
Z tajemnej kuchni
Z mojej ciemnej kuchni,
z mojej kuchni czarownic, nie,
z mojej kuchni dżdżownic
donoszę: siedzę
przy żelaznym stole i ugniatam ręce,
ugniatam je przy otwartych drzwiach, a
na zewnątrz deszczyk pada
na gęste liście. Tu
w mojej daremnej kuchni jest
żelazna szafa z szufladą
na łupy, z szufladą
na anatemy i szufladą
na Czerwonego Buraka. Splatam,
ugniatam. Wyciskam czas
i słowa. Język
musi zaczekać. Nie chcę
być cwany, nie chcę być dokładny, nie
chcę też robić hałasu,
ale sypię się znów, łzy
lecą mi z nosa jak każdemu
kto ma choć odrobinę rozumu. W
żelaznej szafie brakuje szuflady
na szpinak. Rozgrzewam cynę, napinam
druty, przylutowuję sobie
drut (należę do rzędu naczelnych
niepełnosprawnych). Ale to
bez sensu, moje łzy wypełniają
każdy najlichszy nawet wazon w stylu bauhausu,
chcę objąć Czerwonego Buraka,
chcę go przytulić. Wszystkie
słowa tu na stole mają
blizny. Języki to
nieszczęścia. To moja tajemna kuchnia,
ale nie nikczemna,
piszę, dyszę,
czeszę język, czekam,
rumienię się. Pada deszcz. I zdaje
mi się, jakby z otwartej szuflady
wylatywał na stół jakiś włos spod pachy
i leciał dalej, do ogrodu.
Marcel Beyer
Wiersze pochodzą z: Marcel Beyer, „Dämonenräumdienst. Gedichte”.
© Suhrkamp Verlag GmbH, Berlin, 2020. All rights reserved.