Słowo o „Litanii” Waldemara Bawołka

"Litania"
Waldemar Bawołek


 

„Litania” wygląda na opus magnum. Wyłaniający się niczym ikona z ciemności drewniany spinacz chwyta większość wątków obecnych w dotychczasowej twórczości autora, twarda minimalistyczna oprawa oraz eleganckie wstążki (dwie czarne, jedna biała) w funkcji zakładek nadają książce godność żałobnej księgi liturgicznej.

Każdy rozdział „Litanii” rozpoczyna się inwokacją do osoby świętej, po czym następuje miniatura prozatorska, list, odezwa, wyznanie, narzekanie, rymowanka, solilokwium, rozważanie filozoficzne, krótkie opowiadanie albo hybrydowe formy powyższych, jest to więc silva rerum, las rzeczy, tyle że wpasowany w przyjętą z góry koncepcję litanii. Pod względem konstrukcyjnym litania jest listą, a pod każdym punktem listy może znaleźć się dowolna treść, jako przypis do modlitewnego wołania. Taka koncepcja całości dała autorowi dużą swobodę.

Przeważnie są to dywagacje nad marnością życia, analizy własnej obojętności, własnego gorszego samopoczucia, nadwątlonego zdrowia, fantazje, sprawozdania ze snów lub wspomnienia. Na początku myślałem, że poszczególne rozdziały „Litanii” są nanizane na nić różańca i że jest ich w związku z tym pięćdziesiąt dziewięć. Podjąłem też karkołomną próbę ich policzenia, gdyż w książce nie ma spisu treści, ale przy trzydziestej siódmej inwokacji znudziło mnie to liczenie, a że nie dotarłem nawet do połowy książki, przyjąłem że rozdziałów jest po prostu dużo, pewnie koło stu krótkich rozdzialików-koralików składa się na Bawołkową „Litanię”.

W rozważaniach pojawiają się terminy fizyczne, kwarki i kwanty, są też nieskończoność i pustka, oraz boskość i zaświaty. Nauka przeplata się u Bawołka z religią, muzyką, życiem osobistym i rodzinno-sąsiedzkim oraz ze zmyśleniami i bajdurzeniami, czyli jest to mikstura wieloaspektowa. Wzywani przez niego święci stanowią elitę świętości, jak na przykład św. Tomasz z Akwinu, św. Jan Chrzciciel, o Świętej Maryi nie wspominając, ale pojawiają się też postacie niszowe, znane wyłącznie teologom i historykom kościoła. W tej drugiej sekcji występują m. in. św. Ryszard de Wyche, św. Roman Pieśniarz, św. Karol z Ugandy, św. Kasper de Bufalo czy św. Leonard z Noblac. Czytanie imion i przydomków egzotycznych świętych stanowi osobną przyjemność towarzyszącą lekturze.  

Mam wśród Bawołkowych miniatur swoje faworytki, ale szczególnie lubię te jego małe katastrofy umysłowe, kiedy poszukująca sensu lub przekonana o jego braku postać angażuje się w dociekania naukowe. Jest tak na przykład w rozdziale rozpoczynającym się wołaniem do św. Ambrożego, gdzie narrator tłumaczy życie ciekawskiemu dziecku.

 

– I po co nam znajomość kwarków albo ruchów dalekich galaktyk?

– A to co?

– Ulica.

– Po co?

– Żeby samochody miały po czym jeździć.

– Co to?

– Chodnik.

– Po co?

– Żeby ludzie mieli po czym chodzić.

– Co to?

– Trawnik.

– Po co?

– No jak to po co! Trawka, po prostu trawka.  

 

W nielicznych partiach dialogowych narrator ustępuje z utrzymywanej konsekwentnie przez większość książki pozycji skupienia na samym sobie i swoim własnym świecie. W „Litanii” jest dużo „ja, mnie, moje”, ale dużo jest też astronomii, fizyki i majsterkowania.  

Przyjemnie się czyta anegdoty ze światka literackiego. Pisarz wplata w opowieść o samym sobie rozbudowaną sieć własnych branżowych koneksji, znajomości i przyjaźni. Jest to więc także książka plotkarska, i chociaż dominuje w niej tonacja podniosła, zdarzają się gry i gierki językowe oraz ekscesy seksualne. Jeśli chodzi o orientację seksualną, narrator jest dosyć nieokreślony, choć ostatecznie sklasyfikowałbym go jako niestabilnego heteryka, gdyż zasadniczo interesują go kobiety, którymi jest jednak rozczarowany, przy czym miejscami popada w libidynalne rozchybotanie i niebinarną filuterność, z podobnym zachwytem patrzy na pięknych chłopców co na piękne dziewczyny. Jest to więc pozycja aktualna. Oczywiście, nigdy nie wiadomo gdzie tutaj jest fantazja a gdzie wspomnienie, ale w sensie psychologicznym fantazje liczą się chyba tak samo jak wspomnienia.

Po względem wyboru tematyki oraz stylu tego ciągu tekstów jest to rzut kośćmi. Przygodność rządzi, co się przydarzy, co się wyobrazi, co się przypomni, to autor rozwija i o tym nawija. Sztywna rama kompozycji, koncepcja listy, podobnie jak to już było w „Furtce przy dozorcy”, nadaje chaosowi spoistość i zbiera tę osobliwą rozmaitość urywków i fragmentów, jak to się mówi, do kupy. Pojawiają się ciekawe wulgaryzmy, np. Smród w pokoju był kurwiczny. Narrator jest już po sześćdziesiątce i mówi o swoich problemach z arytmią, ale też przyznaje, że nie prowadzi i nie prowadził szczególnie zdrowego trybu życia. Jego dieta była daleka od idealnej: kawa, papierosy, piwo.                       

Przyznam, że nie czytałem książki Bawołka w porządku chronologicznym, lecz aleatorycznym. I tak też dobrze jest do niej podejść, żeby nie wypaść z lektury z powodu przytłoczenia formalną konsekwencją kompozycji. Jej rewersem jest chaos materii i treści oraz brak wyraźnej zasady świata przedstawionego. Coś się tutaj rozpada, a że narrator jest już do tego przyzwyczajony, przeważnie stać go na parodystyczną obojętność. Jednak, jak mówi, wszystko to jest zapewne iluzją i przydałaby się boża pomoc. Bawołek jest chrześcijańskim heretykiem, śladów innych religii nie odnotowałem.

Większość fragmentów to lamentacje mizantropa, starzejącego się mężczyzny-chłopca, który utracił złudzenia i opłakuje pozostałą po nich pustkę. Jest tam także metafizyka, skupiona w detalach, horyzontach i nieskończonościach, podana w oparach groteski. Spójność i jedność są nieprawomocne, gdyż nic się nie układa jakbyśmy chcieli i jest zawsze inaczej niż nam się wydaje, że będzie. Niekiedy miałem wrażenie, że słyszę Pascala, jak w rozdziale rozpoczynającym się suplikacją do św. Zenona z Werony.

Powstaje wrażenie, że autorowi pozostaje już tylko modlitwa, stąd litania, i niby tak jest, ale w kościół to on przecież nie wierzy, a z Bogiem, który zresztą umarł – jak narrator powtarza za Nietzschem – ma sprawę ściśle osobistą. Oczywiście, chciałby, przez chwilę, zostać kościelnym, ale im więcej o tym mówi, tym bardziej słychać, że jest to kreacja postaci literackiej, bez nadziei i bez trwającej dłużej niż kwadrans ochoty na praktyczną realizację. Pustelnik, z wyboru czy nie, z pasji czy z wygody, stoi na przeciwległym biegunie dobrego męża i zięcia, stąd samotność. Właściwa pasja narratora, której podporządkował życie, to pisanie, dlatego też szybko zmykał ze wszystkich innych angaży i działalności zarobkowych, których było kilka i które wymienia.

Narrator transcenduje swoje otoczenie i lewituje w innym wymiarze, co jednak zaraz nazywa iluzją i oznajmia własną bezradność, by następnie wpaść w poczucie wyjątkowości; to zrzuca, to zakłada płaszcz Prospera, gdy w oddali słychać burzę, serwując przy tym ekstrawaganckie opisy, np. Ciotka tak jakoś z sercem spojrzała na mnie, zauważyłem, jak słabnie w niej przemiana materii, wydzielanie enzymów, spowalnia perystaltyka jelit, wchłanianie składników odżywczych. Jest to więc obsesja na punkcie starości i zbliżającego się końca, obsesja przetwarzana w sztukę, jak zresztą wszystko, co znajduje się w książce. 

Narrator niekiedy oddaje kontrolę nad tekstem nieświadomości, jakby chciał wznieść się monologiem do Najwyższego. Niewykluczone więc, że jest to pismo natchnione Duchem Świętym. Automatyczne? Półautomatyczne? Pojawiają się wizje zaświatów, rajskiej jabłoni, zestawione ze scenami jak z „Procesu” Franza Kafki, tyle że smutni panowie dwaj okazują się wprost siłą wyższą, posłańcami transcendencji, którzy przy użyciu linki zjeżdżają na samo dno piekła.

Szczegóły budowlane, mechaniczne, hydrauliczne, czyli praktyczne i kłopotliwie materialne, stanowią sygnaturę Bawołkowych fantazji teologicznych. Innym przykładem takiej fantazji jest wizja wizyty zmarłego papieża Benedykta w Ciężkowickiej kawiarni Sokół: Już wiem, że będziemy pić wódkę z jednego kieliszka, taka komunia. Chcę strzepnąć popiół z papierosa, jednak na stole nie ma popielniczki. Przełknąłem ślinę i przetarłem oczy. Odczułem suchość w ustach. Benedykt siedzi naprzeciwko mnie i patrzy na szafę grającą, po chwili z zainteresowaniem przypatruje się reprodukcji przedstawiającej Skamieniałe Miasto. Wchodzi ksiądz, proboszcz tutejszej parafii. Siwy, w wytartej i wypłowiałej od słońca sutannie. Stawia na stole drewnianą tacę, zdejmuje z niej talerzyk z plastrami miodu, kilka kromek świeżego chleba, maselniczkę i gliniany dzbanek z mlekiem. – Trzeba się posilić, Ojcze Święty – mówi – do wieczności droga daleka. Obiecali doprowadzić kolej, ale dopiero na przyszły rok. Wieczność na odludziu, może to i lepiej. Jak widać, bez pomocy lokalnego proboszcza papież Benedykt miałby problem. I rzeczywiście, Ciężkowice są dla Bawołka ważniejsze niż Watykan, ich mieszkańcy mają wszak bliżej do Wieczności, o której wiedzą więcej od papieża. Czy autor został już honorowym obywatelem Ciężkowic, którym przypisuje wielką wagę i o których pisze z czułością? Jeśli nie, to poddaję ten pomysł pod rozwagę lokalnym władzom.                 

„Litania” ma więc wydźwięk boskiego szaleństwa w warunkach dekadencji, w związku z czym czytający doświadcza chwilami wspaniałości pomieszanej z monotonią; osobisty wypełniacz „Litanii” przesycony jest klimatem rezygnacji i melancholii człowieka wkraczającego w stadium nieodwracalnego schyłku życia, szczęśliwie jednak obdarowanego wyobraźnią i przebywającego głównie w snutych przez siebie fantazjach, a poszczególne fragmenty układają się w galopujący nie wiadomo dokąd zbiór osobistych ekspresji.

Opisy ostatnich chwil osób bliskich, śmierć ojca, samobójstwo kuzyna, jak też wspomnienia ofiar znanych morderców, zostają bezpruderyjnie zestawione z seksualną perwersją; słowo „sperma” pojawia się w „Litanii” dosyć często, w obfitości występują też inne płyny fizjologiczne, podobnie jak „penisy, kutasy i jelita”. Cielesny i materialny wymiar tej twórczości to z pewnością dobry temat dla studentów polonistyki. Na zachętę cytat: Czasem widać lawinę spermy. Ptaki kopulują z kępkami trawy, liśćmi, kopczykami ziemi. Zabawa w połykanie spermy ma jednak sens, gdyż ujrzałem brata, jak przymierza moją koszulę, czarną koszulę. Jak widać, Bawołek jest bardzo współczesny, mógłby być scenarzystą Netfliksa.  

Przejeżdża własne życie wzdłuż i wszerz, starając się wychylić poza horyzont doświadczenia, bezskutecznie, ale ta porażka, notoryczny i nieuchronny powrót do ciała i znużonej świadomości, również staje się tematem (i dramatem) wyczulonego na własne stany i aspirującego do mistyki samoświadomego (aż do otchłannego chaosu) narratora. Modlitwa wydaje się więc rozwiązaniem racjonalnym, choć desperackim, taka forma pasuje do przenikającego prawie każdą stronę książki poczucia niewystarczalności egzystencji. Niejaką pociechę przynoszą patrzenie na młode dziewczyny i muzyka poważna, ale jest to jednak pociecha ulotna, wątpliwa, estetyczna, nieważka. Przypomina się w tym kontekście rozpacz Kierkegaardowskiego estety.

W podsumowaniu występują mocne deklaracje bycia sobą u siebie w Ciężkowicach, bo jeśli Warszawa, metro i imprezy, tamtejsze „warsztaty literackie” i autoprezentacje, to najwyżej przez parę dni. Potencjał inspiracyjny stolicznych spotkań szybko się wyczerpuje, czy też rychłemu wyczerpaniu ulega towarzyska wytrzymałość mizantropa mitologizującego swoje unikalne miejsce na ziemi. Rozhuśtany między Warszawą a Ciężkowicami, między dużym a małym światem, autor pisze: Jednakże nie daję rady zbyt długo w tym mieście wysiedzieć, po kilku dniach mam dosyć i bez żalu wracam do swego miasteczka, w którym jakoby czas się zatrzymał. Ciężkowice Bawołka są nacechowane religijnie i metafizycznie, podczas gdy Warszawa to dla niego ludzkie zoo, pole obserwacji antropologicznych. Obserwacje są zresztą nieprzerwane i trwają także po powrocie do macierzy. Idę do knajpy i patrzę na chłopców, jak popijają piwo, grają w bilard i rozmawiają z dziewczynami. Wyciągam tytoń, robię skręta i paląc, przyglądam się temu wszystkiemu, co żyje dla śmierci i mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Wydaje mi się, że w tej zadymionej spelunie wiem więcej, niż gdybym był gdzie indziej.

Zanurzony w środowisku wiejskim, jak śliwka w wodzie po ogórkach, narrator posiada rozległą wiedzę, jest mądry, intelektualnie i egzystencjalnie zdystansowany oraz trójbiegunowo rozbujany między poczuciem wyższości, niższości i obojętności. Jest to konfesyjna fantastyka pisana w konsekwentnym, niekiedy humorystycznym oddaleniu od społeczeństwa. Nie wolno tobie zbliżyć się do tłumu, by stanąć z innymi w jednym szeregu. Wiadomo, że świat jest pełen ludzi, lecz ty powinieneś pozostać z boku. (…) Żeby mieć siebie na własność, należy odsunąć się od świata jak najdalej. Podmiot tych opowiastek jest więc, pomimo deklarowanych słabości, mocny, nie traktuje poważnie otaczającej go ludzkości, przemawia do świętych, niekiedy z pozycji mistycznego wybrańca, ceni Bohdana Zadurę i redakcję Twórczości, oraz kilka innych osób, m. in. Andrzeja Stasiuka, Adama Wiedemanna i świętej pamięci Henryka. Dla współplemieńców z Ciężkowic, którzy przeważnie nie czytają niczego poza smsami i książeczką do nabożeństwa, i którzy, co za tym idzie, nie szanują pisarzy, chyba że ewangelistów, których zresztą nie nazywają pisarzami, narrator jest nieszkodliwym ale wzbudzającym pewien nieokreślony niesmak i niechęć dziwakiem; napotkane chłopy miażdżą mu rękę, zamiast kulturalnie ściskać, baby burczą zamiast okazywać grzeczność.

Zdarzają się fragmenty świetne, jak te o zegarze, gwiazdach i asteroidach; o fantazjach teologicznych już wspomniałem. Pojawia się też sporo terminów muzycznych (m. in. motet, manuał, kantylena), nazwiska znanych twórców oraz tytuły kultowych dzieł, znamionujące kulturowe obycie narratora. Bogactwo planów i leksykalny rozmach, obecny zwłaszcza w opisach przyrody, w połączeniu z uważnym badaniem osobistego doświadczenia, metafizyką bytu, narodzin, śmierci, powidokami zaświatów, oraz sporadycznym przełamywaniem stylu wysokiego wulgaryzmami, nadają tej prozie, niekiedy poetyckiej, charakter swoisty, Bawołkowy. Plus że oczywiście wisi to wszystko na metodzie gombrowiczowskiej, więc trochę żartujemy, jesteśmy nie do końca hetero, jest dużo swawolenia, popisujemy się wirtuozerią, a w tle zionie otchłań, którą przeważnie mamy nieustannie z tyłu głowy i której się lękamy.

Święty Janie z Dukli, módl się za nami.

Dziękuję.

 

Marcin Polak